Kazimierz Brandys
„Sierpień. Kazimierz nad Wisłą
Miałem jechać do Krynicy, ale wieczorem pakując rzeczy, uświadomiłem sobie, że przecież nie muszę tam jechać, i pojechałem do Kazimierza.
Pokój na szczęście się znalazł.
Nie byłem tu cztery lata, ostatnio mieszkałem u architektów na rynku, teraz dużo wyżej, w domu dziennikarzy, który przez ten czas wybudowano. Na dole nic się nie zmieniło, koło poczty przybyła kawiarnia, miasteczko nadal nie skanalizowane. Mniej młodych malarzy, więcej starszych ludzi, którzy nie tak dawno przyjeżdżali tu jako młodzi malarze. W rynku kilka znajomych sylwetek, rozpoznaję pana Hojna w berecie i z fajką, twórcę palindromów, czyli zdań dwukierunkowych. Kolacja o 7 wieczór. Spacer. Wdychanie powietrza. Przywiozłem ze sobą parę książek, wśród nich „Notatki z życia” Iżykowskiego, które chciałbym tu skończyć.
Dziwna lektura. Komentarze do Hebbla i Bremonda obok relacji o porannym stolcu; przyciężkie aforyzmy intelektualne, szkice do dzieła o klerkizmie, a zaraz dalej niemal komorniczy opis pensjonatu w Żegiestowie. Studium o hałasach za ścianą i traktat o tym, jak należało odpowiedzieć nieuprzejmej sąsiadce przy stole. Wszystko to na parę lat czy miesięcy przed wybuchem wojny, ale rzeczywistość tutaj przesłonięta notatkami notatkami lektur, wynalazkami myślowymi, gorzkim wspomnieniem krzywd własnych i zgryźliwą krytyką otoczenia. Notatka z roku 1939:
(…)
Wtorek
Trzeci dzień w Kazimierzu.
Rozmowa na leżakach: o wypadkach samochodowych.
samochodowych gazetach podano ostatnio liczby ofiar, pisze się przeważnie o zderzeniach pojazdów, tak jak np. we Francji, tymczasem tymczasem moich obserwacji wynika, że w Polsce samochód zagraża przede wszystkim człowiekowi nie opancerzonemu, a więc pieszym, motocyklistom, rowerzystom, woźnicom. Wypadki zdarzają się najczęściej wskutek ich nieuwagi, bo jeszcze się nie nauczyli stosunku do szosy jako do żywiołu i zapominają o trzymaniu się blisko brzegu, tak jak w rwącej rzece. Poza tym: sama jakość dróg. (…)
Analiza przyczyn i zawinie przychodzi jednak później; w chwili, gdy pod kołami leży człowiek, wina jest po stronie samochodu. Trzy lata temu, kiedy z bocznej drogi wyjechał mi motocyklista, i w zeszłym roku ten chłopczyk, co wyskoczył zza ciężarówki. W obu wypadkach udało mi się zahamować, ale gdyby asfalt był mokry? (…)
U nas samochód częściej zderza się z człowiekiem niż z drugim samochodem. Co z tego, że będę trzeźwy i nie przekroczę szybkości, skoro przy szosie dzieci idą do szkoły, a środkiem suną pijani cykliści? Każda sekunda może mnie przedzierzgnąć w zabójcę. (…)
Środa
Jedenaście lat temu wybudowano tu pierwszy dom z wannami i natryskami – miejscowa ludność moczyła nogi w balii. Potem założono stację przekaźnikową, z dachów wystrzeliły anteny telewizyjne – ludność nadal moczyła nogi w balii. W najbliższym sąsiedztwie ukończono budowę giganta przemysłowego, potężnej, nowoczesnej fabryki chemicznej – miejscowa ludność moczy nogi w balii.
W dalszym ciągu Irzykowski. Lektura wprawiająca w stan niedyspozycji, przechodzi się przez nią jak przez grypę. Wydaje mi się nieprawdopodobne, że znałem go z widzenia, że istniał – z tych kartek wyłania się postać napisana. Ktoś mi niedawno powiedział, że nie dzieli ludzi na dobrych i złych, tylko na dobrze i źle napisanych. Irzykowski to człowiek napisany trudno. Ciągle się w nim gubię, połapać się niepodobna w zasadniczych rysach tej osobowości; czasem chciałoby się powstrzymać niemiłą wyobraźnię twórcy, który ją wymyślił, i przestrzec go przed złym smakiem; a w końcu składa mu się gratulacje za oryginalną koncepcję bohatera. (…)
Środa
Czyżbym już płynął… Ten hotel, w którym mieszkam, jego biały kadłub wychylony z zieleni, tarasy połyskujące na kilku poziomach, Halle z włóczącymi się pasażerami, milcząca obsługa w korytarzach, ten nastrojowy barek w podziemiu, i wylegiwanie się w słońcu na leżakach… i spacery wieczorne po betonowej płycie wokół budynku, jak po dolnym pokładzie, z kotłowni słychac głosy palaczy i drganie podobne do obrotu śrub. A jeszcze ten przystojny kapitan z czarną brodą wyłaniający się z mesy dokładnie w tym samym momencie, w którym rzucam na pokład nie dopalony ogarek papierosa. Raz dziennie zwiedzanie portu. Schodzi się w dół, na szeroko rozstawionych nogach. W porcie na rynku kręcą się dziewczyny w dżinsach i panowie w tropikalnych koszulkach, inni w beretach, z fajkami; panie w jasnych sukniach zaglądają do straganów, kupują owoce i wiklinowe kapelusze. To są pasażerowie z innych statków. Tubylcy stojąc w słońcu przypatrują im się beznamiętnie jak ptakom. Przed zmierzchem z powrotem na statek. Rynek pustoszeje, rudawy pies z przetrąconą łapką kuśtyka wokół studni. Po schodkach w górę, na pokład. Zapalają się światła w oszklonej jadalni, słychać melodię z adapteru – kołysanie, komfort. W nocy z okna kabiny widać gwiazdy nad wezbraną ciemnością i dalekie srebrne pasemko wody. Stoimy? Płyniemy? (…)
Czwartek
Do napisania: szkic w formie hipotetycznego dialogu Boya z Nałkowską. Rozmowa półżartobliwa: o stosunku do własnej biografii, do epoki, do współczesnych. (…) Doprowadzić dialog do punktu, w którym oboje wyznają swoje przerażenie, gdy zrozumieli, że od pewnego momentu ich literatura wpadła w cudze ręce. Ów moment następuje, kiedy w odpowiedzi na indywidualną twórczość przypływa fala odbioru, anonimowa i kolektywna, która tę twórczość zaczyna obmywać z personalnej niepowtarzalności, określać publicznie, przekształcać w pojęcie(…) Odtąd mówi mu się, jaki jest. (…)
Dziś rano ulicą Krakowską, tam gdzie się mija studnię, wyszedł mi naprzeciw starzec olbrzymi z chlebakiem i kijem. Kudły do ramion, broda w siwych kędziorach rozłożysta jak świerk, wargi rozdęte. Zza okularów łysnęły ku mnie jego wściekle przenikliwe ślepia; drgnąłem. Przechodząc prychnął czy dmuchnął, jakby iskrami z nozdrzy, i zaraz mi się wydało, że wie już o mnie więcej, niżbym chciał. Ile w nim było dumnej furii! Nie człapał, nie dreptał: kroczył stukając i dudniąc, a gdyby przytknął palec do mojego palca, pewnie bym poczuł elektryczność. Ciekawe, jak wyrastał, zanim się ukształtował w tego srogiego Boga – Ojca. U kresu tyle siły? Oj, chłopaczkowie, o przepisowych buziach i fryzurkach, mdło przy nim wyglądacie. Więc starość nie musi żebrać miłosierdzia? Może być zwycięska? To pocieszające: do końca uniknąć litości, do ostatka panować.
Drugi staruszek tego samego dnia: w kawiarni, na werandzie. Nadzwyczaj wesoły i żywy. Ani śladu zgrzybienia. I nic z tych osiwiałych, niby to niestarych, a przecież podciekłych woskiem i z wolna stygnących. Nie, skądże, starość całkowita, ruina kompletna – ale jakże żwawa. Łysy, szczuplutki, z różowymi uszkami i noskiem prosperującym wśród bąbelków bąbelków zmarszczek, zmarszczek bystrym spojrzeniem w dwóch woreczkach powiek: lśnił! I przez cały czas bawił towarzystwo, dziwił się, rozprawiał – z pewnością miał ostre poglądy. Niestrudzony w ochocie istnienia, bardzo ciekaw przyszłości; zaangażowany, ambitny staruszek. Brawo. Starość ma zawsze do wygrania swoją ostatnia szansę; młodość. Złożyłem mu w duchu gratulacje i zamówiłem lody z kremem. A on dalej wywodził, zabawiał –
Uwzględnić znamienny fenomen: że od pewnego czasu ci, którzy naprawdę mnie interesują, są coraz starsi. I coraz młodsze.
Piątek
(…)
Sobota
Po dwóch tygodniach musiałem na jedną noc wynająć pokój w miasteczku, bo tutaj jestem nadliczbowy i przy zmianie turnusu nagle zabrakło dla mnie miejsca. Znalazłem kąt u dwóch staruszek przy ulicy Lubelskiej. Potem się okazało, że jedna staruszka jest córką, druga matką, co mnie zdziwiło, bo pierwsza nawet poważniej wyglądała. Pokój o dwóch łóżkach, u sufitu zakurzona żarówka, na stole bukiet floksów. Staruszki opowiadają mi o tatusiu. Pięć lat przed wojną tatuś zachorował na zgorzel w nodze, ale w szpitalu lekarze nie dawali nadziei. Stopa była już czarna z gangreny i palce zaczęły się psuć. Na zgorzel medycyna nie wymyśliła lekarstwa. Więc go odesłali do domu, na skonanie, i tatuś leżał tutaj, w tym łóżku. A pewnego dnia, w niedzielę, jak poszły do kościoła, oberżnął sobie brzytwą zepsuty palec u nogi i wyrzucił go przez okno, we floksy. I potem żył jeszcze siedemnaście lat, bo zaczął moczyć nogę w wodzie z mydlinami i to go wyleczyło. Tylko, że mydło musi być tłuste, takie jak przed wojną, z jeleniem, mydło „Schicht”.
(…)
Niedziela
Wczoraj u staruszek z powodu złego oświetlenia nie mogłem czytać, ale dziś znowu godzina nad Irzykowskim. Nieustępliwa autodemaskacja. I to jest zawsze demaskowanie innych. Ostrzega mnie coś w trakcie lektury, że nie mam prawa oburzać się, czy potępiać. Człowiek, który to napisał, obnażając w sobie sprawy najwstydliwsze i najdotkliwiej kompromitujące, czyni to również za nas i w naszym imieniu.
– posunął się bardzo daleko, co można by powiedzieć o sobie gorszego niż w tej notatce z dni okupacyjnych, opisującej wizytę znajomego pisarza, Żyda, który na krótko przed tragiczną śmiercią wstąpił porozmawiać o literaturze? Pisze o nim bez odruchu współczucia – z mściwą pretensją, niemal z satysfakcją. Lecz w samym odsłonięciu własnej nieludzkiej małoduszności tkwi nadludzka odwaga i nasuwa się pytanie, czy ktoś zdolny do takiego gestu nie byłby zdolny, w chwili niebezpieczeństwa, do wykonania gestu odwagi fizycznej. Jak by się zachował, gdyby ów pisarz zwrócił się do niego z prośbą o ukrycie? W tak skomplikowanym materiale psychicznym rozgraniczenia dobra i zła przebiegają po tak zawiłych torach, tu o niczym nie można przesądzać.
– on albo nie chce odczuwać podstawowego dramatu istnienia, albo jest do tego niezdolny. Mówi: ja się tym nie wzruszam, najwyżej mogę się nad tym zastanowić. Widzi oddzielnie; przedmioty, myśli, psychologię. Potrafi natomiast przeżywać dramat swych mebli i książek i wtedy staje się sentymentalny. Część .jego notatek z września 1939 to księga Hioba o inwentarzu martwym. Nie notuje, kogo stracił, tylko co mu przepadło, i w tej dziedzinie osiąga nawet patos. Fragment to zresztą niezwykły: niemal stenografowany opis rozpadania się rzeczywistości, wykolejenia małego, codziennego wehikułu życia. Ucieczka z córkami i służącą z zagrożonego bombardowaniem domu do Sejmu; peregrynacje z wózkiem dziecinnym, na który załadowano wyniesione z mieszkania drobiazgi; pogłoski o zajęciu Gdańska przez Anglików; skrzętne rejestrowanie zaburzeń żołądkowych i przygodnych dyskusji w schronie. Ale tragizmu tu się nie zauważa, tak samo zresztą jak groteski. Bo to jest druga strona rampy: on nie chce widzieć sceny – obchodzi go tylko to, co się dzieje w krzesłach. (…)
Czwartek
Długi popołudniowy spacer. Jary, wąwozy, drogi wiejskie pokryte kurzem białym jak mąka. Dlaczego właśnie ten krajobraz tak mnie urzeka: czy nie dlatego, że kiedyś naopowiadano mi o polskiej wsi spokojnej, o dobrych brodatych królach i poczciwych chłopkach – kołodziejach? Bajki trwają w nas najdłużej. Chodzę po pas w kwiatach, owady brzęczą, furmanka klekocze pod lasem, jestem w bajce, wszystko mi się znowu rymuje, chatki z bławatkami, leszczyna z babiną – ubaśniony, zbukolizowany, głowa mi tylko wystaje. Wakacje, od vacat, od vacuum. To znaczy przestrzeń wolna, przerwa w rzeczywistości. Więc jak najmniej myśleć, kombinować, a tylko wąchać, łazić, topić się w tym pejzażu iluzji, zgłupieć przez ten sierpień.
Ale po kolacji rozmowa u mnie w pokoju (wódka i ser0 i ktoś mówi o rewolucji: że jest wybuchem niepotrzebnym i że z rachunku zysków i strat zawsze wynika, iż można się bez niej obejść. (…)
Sobota
Puławy wyrwane z drzemki. Chemiczny gigant zrobił swoje. (…) Kiedy ludzie stoją na chodnikach, to znaczy że w pobliżu nie ma dużego przemysłu. Przemysł wytwarza kierunki pośpiechu. (…) To już nie bajka te walące jedna za drugą ciężarowe maszyny i ludzie w ortalionowych pokrowcach, z aktówkami pod pachą (…) w podobnych ubraniach: masa.
Ale może i to będzie komuś opowiedziane. Komu innemu – kiedy indziej. Może powstanie baśń o dzielnych inżynierach, co zbudowali fabrykę i obudzili miasto. Za sto, dwieście, trzysta lat ktoś będzie snuł się tymi ulicami, marząc o dawnych, lepszych wiekach, w których myśmy żyli, i o ludziach, którzy –
Zdaje się, że nie powinienem dłużej wypoczywać.
W rynku koło studni spotkałem pana Johna z fajką, który przytoczył mi swój najnowszy palindrom: . Czyta się z obu stron tak samo. Takich zdań pan John ułoży- ponad trzysta i zamierza je wydać w tomie zatytułowanym: < Pierwsza księga palindromów polskich>.”