Kazimierskie Liceum
ks. Karol Serkis
Chwila, która miała zdecydować o tym, czy będzie liceum czy nie, nadeszła niedługo po zakończeniu wojny. Wtedy właściwie już podjęto decyzję w kuratorium, że będzie ono rozwiązane. Nie pamiętam z jakich przyczyn, bo byłem chłopakiem, ale właśnie w tamtej chwili poproszono, żeby dyrektorem liceum został Ignacy Dzierżyński, brat znanego Feliksa.
I rzeczywiście: pamiętam, że przychodził on do naszej szkoły, do liceum. Dyrektorowanie jego polegało głównie na tym, że przychodził i wizytował, nie pamiętam, żeby uczył jakiegoś przedmiotu, ale dyrektorem w każdym razie był. Czy może raczej protektorem…? W ogóle z jego obecnością wiązało się wiele rzeczy, na przykład jako dziecko zapamiętałem, że pierwsze światło, czyli prąd, przyłączono w Wylągach, a nie w samym Kazimierzu – bo tam był Dzierżyński! Kołchoźniki, czyli instalowane głośniki z jedynym programem Polskiego Radia były zawieszone w różnych miejscach, ale pierwszy z nich grał w Wylągach, a dopiero potem w Kazimierzu.
Zdarzały się próby zamknięcia liceum z różnych powodów, ale w takich momentach albo zwyciężała wartość tradycji, albo bronili go kazimierzacy, ewentualnie wpływowi protektorzy.
Pamiętam, że takim protektorem liceum był kazimierski Żyd, Hilary Minc, który w rządzie komunistycznym był wicepremierem i pełnił ważne funkcje. To już dla was zamierzchła historia… Ale tak było i jednak wtedy miał się kto wstawić.
Ja jestem całym sercem za kontynuowaniem istnienia liceum w Kazimierzu, jestem całym sercem za tym, żeby to liceum przetrwało, bo to nie tylko nauka, ale i ognisko kultury, podtrzymana tradycja. Wtedy, gdy było ono budowane, ja jako uczeń byłem w jakimś komitecie i kładłem kamień węgielny pod budowę jednego skrzydła. Chyba pan Ulanowski był wtedy burmistrzem? To wielki fragment kazimierskiej historii.
Mam jak najlepsze wspomnienia związane z liceum, a czasy były trudne, kiedy do niego uczęszczałem. Mieliśmy np. podręczniki do nauki historii autorstwa Rosjanina (jeśli się nie mylę) i nasi nauczyciele byli tak wspaniali, że między wierszami, obok tych podręczników, mieliśmy dostęp do jakiejś prawdy. Czasem były rozmowy na korytarzach… Niektórzy nauczyciele zachowali swoją postawę i nie ugięli się pod żadnym przymusem, nie należeli do partii, chodzili do kościoła, byli praktykującymi katolikami. Pamiętam taki szczegół, że nauczyciele mieli obowiązek prowadzenia apeli przed rozpoczęciem pierwszej godziny nauki. Jeden z nich, pan prof. Kwiatek, nawet takiego apelu nie chciał prowadzić! Chyba raz mu się to zdarzyło i wtedy prosił mnie, żebym go prowadził za niego. Pamiętam, że o ile zawsze na takich apelach były śpiewane piosenki i pieśni propagandowe, to pan Kwiatek powiedział, żebym zaczął od „Jeszcze Polska nie zginęła”. Hymn nie był zakazany, tylko bardzo rzadko śpiewany…
A na przykład pana Dziwisińskiego wspominam z wyrozumiałością, bo do tej samej klasy co ja chodziła jego córka. On jako dyrektor miał swoje przedmioty, które wykładał, ale czasem się spóźniał, czasem nie przyszedł, a ona biedna była zażenowana… Ogólnie był życzliwy, tylko niepotrzebnie wszczynał konflikty. Ale to już był taki człowiek wojujący, z kimś musiał wojować.
Pani Szczepkowska – polonistka, pani Chylewska… Z nostalgią ją wspominam, bo jeździliśmy po nią saneczkami, mieszkała pod górą… Uczyła chyba francuskiego i rosyjskiego na pewno. Kiedyś mnie złapała
do tablicy i dużymi literami kazała mi pisać te rosyjskie bukwy. Potem był to już mój obowiązek na każdej lekcji.
Miałem jakieś szczęście do tego rosyjskiego…
Potem przyszła młoda nauczycielka, zapomniałem teraz jej nazwiska; był pierwszy września, a ja byłem chłopakiem pobożnym, choć nie wiedziałem jeszcze, że pójdę do seminarium. Przybiegałem do kościoła na msze święte. Tamtego dnia także. Nie było nas nigdy za dużo w kościele.
Po mszy świętej wracałem Lubelską do domu. Po drodze widzę – idzie jakaś młoda pani i niesie taaaką! walizę, no ta ja – chłopak grzeczny – ukłoniłem się „dzień dobry, czy mogę pani pomóc”. Wtedy nie było tyle draństwa, bo dzisiaj to nie wiem, czy ktoś by dał bagaż, jakby jakiś chłopak podszedł. A pani się nie bała, dała mi tę walizkę i po drodze się okazało się, że ona jest mianowaną nauczycielką języka rosyjskiego. No i znowu musiałem mieć piątki, musiałem się uczyć tego rosyjskiego, skoro pani mnie poznała jako pierwszego ucznia.
A to znowu rosyjskiego uczyła pani Rusiecka. Mieszkała ze swoja siostrą na Dołach, hodowały kozy i jedwabniki, w ogrodzie rosły morwy. Chodziliśmy z wycieczką szkolną oglądać te hodowle. Pani Rusiecka była panią starszą, na jej lekcjach dzieciaki próbowały dokazywać, a moja mama się z nią przyjaźniła. Powiedziała więc „synku, pamiętaj, uszanuj tę panią i w całej klasie masz trzymać porządek”. Całą wobec tego klasę musiałem uspokajać, bo ta pani była naszą znajomą. I musiałem się znowu tego rosyjskiego uczyć, żeby nie przynieść wstydu..
Za pani Chylewskiej wypadało się uczyć, bośmy ją przywozili z góry, potem była ta nowa pani, której pomogłem z walizką. Musiałem być na każdej lekcji pytany! Jak był zadany jakiś wierszyk, to cała klasa mogła się nie nauczyć, a ja musiałem, bo wiedziałem, że będę pytany.
Była też pani Putkowa, która uczyła historii (i ta znowu trzymała dobrze naszą mamą, więc byłem w kłopocie). Była oszczędna w ocenie dla mnie, choć się nieźle uczyłem; bała się postawić mi piątkę z historii.
Piątki zacząłem dostawać dopiero, gdy przyszła pani Kozłowska, na zastępstwo za panią Putkową. Byłem ambitny, robiłem wszystko, żeby pokazać, że na tę piątkę zasługuję.
Od chemii był pan, profesor akademicki. Nic mnie tej chemii nie nauczył. Byłem niezłym uczniem, a chemii wcale nie rozumiałem, musiałem się uczyć na pamięć wszystkich tych reakcji chemicznych. Pamiętam, była wizytacja. To normalne, że wtedy nauczyciele pytają nie najsłabszych, tylko najlepszych, a on mnie – do tablicy. Boże kochany!… Podpowiadali mi, on trochę podpowiedział, no jakoś tam wyszło, choć byłem bardzo zdenerwowany. Chemii się nauczyłem dopiero jako ksiądz, kiedy byłem na filozofii przyrody i profesor, który wykładał, założył, że nasze pojęcie o chemii jest zerowe i od zera nas zaczął uczyć. Wtedy pojąłem, o co w tej nauce chodzi, a on miał jeszcze takie różne opowiadania, jak to się atomy łączą ze sobą, cząsteczki jak się trzymają za ręce, chemiczne tańce różne. Przemawiało to do mnie.
Już jako ksiądz uczyłem się jakiegoś cyklu z biochemii, którego dziś zresztą nie pamiętam. Było ciepło, niedługo miał być egzamin, a ja moczyłem nogi w zimniej wodzie i myślałem: po co mi to będzie? Ale to był taki nauczyciel akademicki, że nie wypadało nie umieć. NIE WYPADAŁO! Jeśli wśród tych, którzy czytają te wspomnienia są nauczyciele, to proszę Was, wytwórzcie taką postawę: nie wypada nie umieć! Wtedy już się nie myśli, czy mi coś będzie potrzebne czy nie. Wtedy wstydem jest nie umieć!
Chłopców W-F uczył pan Żukowski, zaś inna pani uczyła dziewczyny. Ta sama pani uczyła nas PO. Pamiętam takie zdarzenie z klasy maturalnej (wtedy to była 11-ta): byłem dosyć żywym chłopakiem, wszystko mnie ciekawiło, a moja koleżanka Ania miała gazetę. Wziąłem od niej tę gazetę, spojrzałem, czy może przeglądałem – pani to zobaczyła i się zdenerwowała. Ja już chłopak 17 czy 18 lat – a ona mnie wywołała do tablicy i – na kolana! Złapałem tylko tę gazetę, rozścieliłem na podłodze i klęknąłem. Jej się chyba trochę nieładnie zrobiło, nie spodziewała się może, że ja bez szemrania wykonam polecenie… no a ja znów myślałem: jeżeli nauczyciel coś mi każe, coś zawiniłem – to muszę ponieść karę. Ten kolega rozmawiał, tamten, ale złapie się jednego i ten ponosi konsekwencje.
Potem, jak poszedłem do seminarium, ta pani mówi do mnie tak: „a mnie coś wtedy tknęło, że ty tak od razu klęknąłeś na kolana…”
oprac. Bożena Gałuszewska