Kazimierskie księgarnie
Veritas i Dom Książki
Pani tu mieszka to pani wie, że teraz w Kazimierzu książki się nie kupi. Może na poczcie, ale tam tylko o papieżu albo religijne, jak kiedyś w Veritasie. Veritas mieścił się w budynku między dzwonnicą a plebanią, tam się wchodziło i od razu czuło się zapach papieru i świec. Sprzedawała tam Pani Ruskowa, bardzo miła, elegancka, wyciszona. Pani Ola pasowała do Veritasu. Doradzała, pokazywała wieczne pióra i tzw. „chińskie długopisy” ze złotymi skuwkami, a dzieci chodziły wąchać chińskie gumki pachnące ze ślicznymi obrazkami na etykietkach. Pani Ola Ruskowa pakowała książki w woskowany papier z zielonym napisem Veritas. Pakowała je starannie, z jakimś takim… pietyzmem. Przewiązywała je po skosie sznurkiem i każdy taki pakunek wyglądał jak prezent. Tam były przeważnie piękne wydania albumowe, dobra literatura, Kochanowski, Dobraczyński. Były też różańce zrobione z różowych szklanych paciorków. W Veritasie czuło się spokój, i ta spokojna Pani Ruskowa, elegancka, zawsze jak prosto od fryzjera… Tak mi się robi ciepło na sercu jak sobie to przypominam.
Druga księgarnia – „Dom Książki” – znajdowała się u Kifnera, koło zakładu fotograficznego pana Bakinowskiego. Tam też pachniało papierem. Kupowało się „spod lady” takie bardziej wartościowe wydania. Nie pamiętam jak miała na imię pani z księgarni, ale ona też była bardzo przyjemna. Wiedziała, kto kupuje dobre książki i dla tych zawsze je zostawiała. Wiedziała, dla kogo zatrzymać jakiś egzemplarz i dlatego co i raz się zachodziło, żeby spytać, czy „ma pani coś dla mnie”.
Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale kupowanie książek to był swoisty rytuał, czułam, że to nie są zwykłe zakupy. Ten zapach, te panie, ta cisza… jedyne słowo, z jakim mi się to kojarzy to szacunek. Nikt tam głośno nie rozmawiał, nikt nie plotkował, tam się chodziło „po coś”, po coś ważnego i oderwanego z przyziemnej rzeczywistości. Tam po prostu było inaczej niż gdzie indziej.