Jestem tu u siebie
Maria Kuncewiczowa
Dom pisarza – jak mówił Jan Parandowski – jest zbiorem fetyszów zdolnych wywołać duchy. Odkryłem prawdziwość tych stów w piękny wrześniowy dzień w domu Marii Kuncewiczowej w Kazimierzu Dolnym. Byłem tu przed dwunastu laty kiedy pisarka jeszcze żyta. Widzę ją w fotelu żywo gestykulującą, a potem oprowadzającą mnie po domu, wspartą o wspaniały huculski piec, przystającą przed „płachtą”, czyli turkiestańskim kilimem ręcznie tkanym przez tkaczki z Samary. Teraz, w tym pejzażu bez niej, wszystko jest tak jak było, bo dom był dla niej „istotą żyjącą”. Pisała w »Fantomach”: Złożony z milionów komórek, miewał rumieńce, bywał blady promieniował i chmurniał. Budził się razem ze mną, razem ze mną zasypiał, ale w nocy dziwniał, snuł swoje osobne życie – belki wzdychały, roniły żywicę, lasowało się wapno, wyły kominki, osiadały kamienie, przypominał się daleki las, z którego przywędrowały bale sosnowe i olchowe gonty, śnił się kamieniołom nad rzeką, rodziły się myszy psy, koty, korniki, pająki… Dom gęstniał, pochłaniał mnie, a jednocześnie sam wrastał w tajemniczą perspektywę…” To charakterystyczne, że ten dom pamiętamy właśnie nie z filmów czy fotografii, ale z opisów jego gospodyni. Kazimierz miał zawsze swoją legendę historyczną i artystyczną, dzięki domowi Kuncewiczów – nazywanym często „Kuncewiczówką” lub „Domem pod wiewiórką” – stał się legendą literacką Kazimierza. Dom w znaczeniu dosłownym i przenośnym. Kuncewiczowa urodziła się przed 100 laty (niektóre źródła podają jako rok urodzenia 1897) w głębi Rosji, w Samarze. Choć przywykła do stałych wędrówek i przenosin, zapragnęła w końcu znaleźć „dom – kotwicę” pokoleń, przystań, do której zawsze się wraca z najdalszych stron, żeby być u siebie. Do „Kuncewiczówki” dochodzi się głębokim wąwozem. Stoi na wzgórzu pośród kolorowych już drzew. – W 1936 roku, kiedy dom stanął, mogłam patrzeć na ruiny zamku i basztę, na rzekę, na farę i na przyszłość – wspominała. Teraz drzewa zasłoniły ten widok. Wzgórza, liczne wąwozy i całe miasto, które przeżywa kolejny renesans, opadają szeroko ku Wiśle.
Przyjechała tu z mężem Jerzym w 1927 roku. Zakupili małą chatkę i spory kawal gruntu. – Byłam w tej chatce bardzo szczęśliwa. Sprzyjała temu młodość. Witold (syn pisarki) był mały, cala bohema Pruszkowskiego (rektora ASP w Warszawie) zjeżdżała tu, przywożąc ze sobą beztroskę, artystyczną atmosferę. To był ten świat urojony. Opisała go w „Dwóch księżycach”. które powstały w tym starym domu. Nowy, dzisiejszy wybudowano z inspiracji męża, według projektu Karola Sicińskiego. Jeszcze nie całkiem oswojony, miał być nie tylko kotwicą osobistą, ale i rodzinną. W 1939 roku trzeba go było opuścić i udać się na długie lata tułaczki za granicę.
Wróciła do Kazimierza razem z mężem dopiero w 1962 roku. I dom, jak przed wojną, zaczął tętnić życiem. To był okres bujnej kazimierskiej cyganerii – malarze, poeci, politycy nawet, a także różni inni zabawni ludzie schodzili się do „Kuncewiczówki” – pisała. Tu powstały m.in. .,Fantomy”, „Natura”, „Listy do Jerzego”. Wszystko, o czym pisała Kuncewiczowa, musiało się zdarzyć. Jej pisarstwo jest w znacznej mierze autobiograficzne. Wyznawała zasadę: żyć pieszo, a dopiero potem wskoczyć na Pegaza. W jej długim życiu zdarzyło się wiele. Miała więc z czego czerpać i do czego się odwoływać. Wywodziła się z rodziny o tradycjach patriotycznych, powstańczych. Urodziła się w Rosji i dopiero na początku stulecia przyjechała do Polski. Studiowała romanistykę na uniwersytecie w Nancy, polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i Warszawskim, a także śpiew w konserwatorium w Warszawie, dokształcając się w Paryżu. W 1928 roku dała w Warszawie koncert pieśni impresjonistów francuskich, ale – jak powiedziała mi przed laty – odstraszyło ją od tego zawodu bezpośrednie eksponowanie się przed publicznością. W czasie wojny była prezesem Pen Clubu w Paryżu i Londynie, w latach 1963-1971 wykładała literaturę polską na uniwersytecie w Chicago. W dwudziestoleciu międzywojennym stworzyła pierwszą powieść radiową „Dni powszednie państwa Kowalskich”.
Miała w sobie coś z fotoreportera łapiącego życie na gorąco. Znajdowało to wyraz zarówno w jej rozmaitych działaniach społecznych, jak i w twórczości. Przypomnijmy jej akcję w czasie II wojny światowej na rzecz obywatelstwa światowego dla ludzi bona fide, którzy stracili opiekę swoich państw z powodu przekonań politycznych. Zebrała na liście popierających tę akcję podpisy wielu znakomitości: A. Einsteina, A. Huxleya, R. Martin du Garda, E Mauriaca, J.B. Priestleya. J. Romainsa, B. Russella. B. Shawa i innych.
Tematem stale powracającym w książkach Kuncewiczowej jest miłość, przeżycia kobiety od wie-ku dziewczęcego po statyk. Tak było w jej pierwszym opowiadaniu „Przymierze z dzieckiem”, które ukazało się w 1926 roku w „Bluszczu” i które wywołało wiele sprzeciwów. Wychodząc z własnego doświadczenia matki, pisała to opowiadanie, gdy syn Witold miał dwa lata. Odmiennie od przyjętych zwyczajów, zamiast ślepej miłości, rezygnacji z osobistej swobody, proponuje właśnie przymierze, przyjaźń matki z dzieckiem. Miłość jest jedna – zdaje się mówić – ale każdy przeżywa ją inaczej. Podobnie osobiste doświadczenie i przeżycia inspirowały „Cudzoziemkę” – opowieść o niezwykłej kobiecie urzeczonej przez swój ideał muzyczny, niezrozumiałej dla otoczenia, tragiczny dla osoby, która jest matką, żoną, teściową. Bohaterka tej powieści, Róża Żabczyńska. ma wiele rysów matki pisarki. Jest więc Kuncewiczowa pisarką – jak wyznała mi przed laty – egocentryczną. – Odbieram świat przez siebie. Książką w największym stopniu potwierdzającą to uwrażliwienie na rzeczywistość są „Fantomy”. Znajdziemy w nich fragmenty poświęcone wrażeniom z podróży po wielu miejscach Europy, Stanów Zjednoczonych, Kanady, ale i domowi w Kazimierzu, mieszkaniom w Chicago, Płocku, Włocławku, Paryżu, Londynie; mieszkaniom, które mają swoje balkony, okna, meble, swoje kwiaty i swoje widoki z okien. Bo choć Kazimierz stal się jej matecznikiem, nie ukrywała, że był to wybór jej męża. Ona nigdy – jak mi kiedyś powiedziała – nie była do ziemi przypisana, zawsze była obywatelką świata. Zapewne. Ale łatwiej być obywatelką świata, gdy się jest zakotwiczonym w takim domu, który bez zgryzoty pozwalał bywać gdzie indziej. Zanotowałem jej słowa sprzed lat: „Mam dystans do wszystkiego, ze sobą włącznie. Przybiera to nawet u mnie postać przesłania religijnego o potrzebie pokory”. O jednej z postaci „Tristana 46” tak mówiła: „Z rozmaitych ułamków i okruchów ulepiłam w tej książce malarza Miodraga, który mógłby być Feliksem Topolskim, gdyby nie był Miodragiem. Wszyscy ludzie w moich książkach mogliby być sobą, gdyby nie byli mną. Emma Bovary – to ja – mówił Flaubert”. Nie chciała, by po jej śmierci „Dom pod wiewiórką” był muzeum, ale „miejscem wspólnej przyszłości tych, co jeszcze są przeszłości ciekawi, ciekawi tego, co zmienia formę, ale nie przemija”.
I tak się stało. „Kuncewiczówka” nie jest martwym muzeum z kapciami, biletami wstępu, szatnią. Jest ciepłym, otwartym, bliskim każdemu miejscem spotkań. Zgodnie z jej życzeniem „pozostała okazem kamienno – drewnianej architektury kazimierskiej, napełnionym przedmiotami znaczącymi ślad długich wędrówek życia i ducha, służącym ludziom po naszym tu zniknięciu jako dokument pewnej epoki, pewnego stylu życia”. Tę wolę matki wypełnił jedyny syn i spadkobierca, Witold Kuncewicz ustanawiając w 1991 roku Fundację Kuncewiczów. Dyrektorem Fundacji, jej duszą i animatorem wszystkiego co się tutaj dzieje (a dzieje się bardzo wiele), jest Edward Balawejder, dyrektor Muzeum na Majdanku. Pomagają mu wolontariusze z kraju i zagranicy którzy są przewodnikami, kustoszami, administratorami, pilnują, sprzątają, chcą tu być. „Kuncewiczówkę” odwiedzają liczne rzesze turystów indywidualnych i całe rodziny. Są tu kazimierzacy, wczasowicze, kuracjusze z Nałęczowa, młodzież i dorośli z całej Polski, a także miejscowa inteligencja. Przychodzą tu w odwiedziny jak do zaprzyjaźnionego domu. W salonie, przy tym samym okrągłym stole odbywają się biesiady literackie, spotkania pisarzy, poetów, ludzi sztuki. koncerty muzyczne, wernisaże malarskie. A po nich – jak mówi dyrektor Balawejder – siedzi się długo, gawędzi, popija drinki i poddaje urokowi tego domu. Ci, którzy tu przychodzą, są miłośnikami tego magicznego miejsca, ale i twórczości Kuncewiczowej. Jej książki wypadły jakby z obiegu literackiego. Nie jest też modna na salonach literackich. Żadnej jej książki nie ma w spisie obowiązujących lektur. W niedawnym rankingu „Polityki” znalazła się pod koniec setki najpopularniejszych polskich pisarzy. Cóż, zmieniają się czasy, mody, obyczaje, koterie. Na szczęście Fundacja Kuncewiczów działa ponad modami i ponad czasem. Nie dostaje dotacji. Konieczne wydatki wspierane są przez życzliwych sponsorów, władze administracyjne i samorządowe. Ma w nich spory udział Witold Kuncewicz. Dzięki środkom generalnego konserwatora zabytków w ubiegłym roku udało się prze-prowadzić remont .,Kuncewiczówki. Trudno nie ulec urokowi tego wnętrza, w którym wspaniale udało się zachować jego prywatny, intymny, kameralny charakter. Coś, co zdaje się chronić człowieka przed światem. Jest tak, jak było tu, gdy żyła jeszcze pani Maria. Powiedziała mi przed laty: „To, co mnie w tej chwili przeraża to fakt, że życie na ziemi jest tak bardzo zagrożone. Coraz częściej piszemy o ziemi przez duże „Z”, bo Ziemia to przecież osobny glob, część wszechświata. Ja jestem bardzo związana z ziemią przez małe „z”. Wolę swój świat, na ziemi, bo znam go i nim żyję. To jest mój świat. Jestem tu u siebie”.