Jej Królewska Mość Wisła
Szymon Kobyliński

fragment książki Szymona Kobylińskiego pt. „Jej Królewska Mość WISŁA”

(…) Minąwszy białe, wysokie i strome ściany kamieniołomów wapiennych, stanowiących wzdłuż brzegu Wisły krawędź rozległej Wyżyny Lubelskiej, na prawym brzegu rzeki, widzimy za jej łagodnym zakrętem zielone wzgórza, a na nich jaśniejące ruiny zamku oraz wyniosłą, samotną basztę. Niżej czerwienieją dachówką i szarzeją łuskami drewnianych gontów dachy wciśniętego w wąwóz miasteczka.

To przesławny Kazimierz Dolny, inaczej Kazimierzem nad Wisłą mianowany.

Czemu przesławny? O, wiele powodów się po temu zebrało!

Przyczyną najważniejszą są rządy króla Kazimierza, zwanego Wielkim, zamykające bezdzietnie pierwszą – jeszcze z legendarnej przeszłości się wiodącą – dynastię Piastów.

Jest to chyba w średniowieczu władca barwniejszy od wielu innych monarchów Europy, bowiem gdy panował nad polskimi ziemiami (od roku 1333 do 1370), był bohaterem tyluż rewelacji politycznych, niezwykle prekursorskich, ilu plotek na temat wyjątkowo bujnego życia prywatnego.

Późniejszego o stulecie angielskiego Henryka VIII zdystansował nie tyle ilością żon, gdyż miał ich nasz król tylko pięć, ale faktem, że cztery, niemal równolegle poślubione, żyły równocześnie! Nie licząc innych dam, jakie monarsze umilały czas w tym samym okresie…

Bez rozlewu krwi, tak samo, jak pokojowymi sposoby (co właśnie stanowiło w tamtych porywczych czasach wyjątkowe zjawisko) przygarniał prowincje, hołdował sobie ościennych książąt, czym wzmacniał i bogacił kraj, nie narażając poddanych na ciężary stałych wojen. Oczywiście istnienie kilku jednakowo legalnych małżonek, na co zezwala religia mahometańska, a nie chrześcijańska, którą przecież wyznawał Kazimierz, musiało wzburzać wszechwładny Kościół Rzymski, toteż król – tknięty klątwą pokutował za swą poligamię, lecz w nader oryginalny sposób.

Oto gdzie się dało wznosił na chwałę boską potężne świątynie. Bardzo potężne, wręcz silnie obwarowane, z całym rzecz jasna błogosławieństwem sfer kościelnych oraz – chciano czy nie chciano – pomocą finansową tychże wpływowych, a zarazem bardzo zasobnych kręgów ówczesnej władzy.

Tak zatem powstała była długa seria … twierdz, potężnie z kamienia i cegły wzniesionych i strzegących Polski na wszystkie strony.

W związku z gwałtownym ruchem budowlanym za tego króla powstało popularne porzekadło, iż Kazimierz „zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”.

Dodam od siebie, że zwrot ten posłużył mej żonie do zakpienia z pewnego mało rozgarniętego dziennikarza, z którym kiedyś jechaliśmy ku owemu Kazimierzowi Dolnemu pyszną aleją wysadzaną prastarymi topolami, tak już sędziwymi, że ich wypróchniałe pnie uzupełniono dla wzmocnienia potężnymi płatami cementu, a nawet połaciami muru. Żurnalista gapił się na te drzewa, aż wreszcie spytał:

– ,,Dlaczego one takie?” – ,,Jak to, nie wiesz? – powiedziała żona – Bo one są z czasów Kazimierza Wielkiego, który je zastał drewniane, a zostawił murowane!”

Zaiste, wszystko niemal w tym zabytkowym miasteczku nad Wisłą zwykło się przypisywać jego patronowi i założycielowi, Kazimierzowi Wielkiemu.

Nawet odwieczny dąb rozpościerający sękate konary na wzgórzu nad miastem sadzić miał – jak mówią – ten właśnie monarcha. Co prawda – powiedział pewien znawca regionu – w czasach króla Kazimierza rosła na tamtym wzniesieniu gęsta puszcza i trudno sobie wyobrazić, aby władca drapał się po stromym zboczu po to, aby w gąszczu boru wetknąć w ziemię żołądź, ale…

W każdym razie król Kazimierz istotnie do rozwoju osady się walnie przyczynił, ożywiwszy wiślany ruch transportu zboża i tu akurat w łagodnym łuku rzeki, przy łatwo dostępnym jej brzegu sytuując pierwsze potężne spichlerze i składy.

Wieść niesie również, iż w pobliskiej Bochotnicy, gdzie są do dziś resztki ruin, wznosiła się rezydencja naj sławniejszej królewskiej ulubienicy, przepięknej Żydówki Esterki, do której – powiadają – wiódł parokilometrowy podziemny korytarz z miasteczka Kazimierza, z zameczku władcy.

Hmm, przy tak powszechnej świadomości królewskich grzeszków, że aż Rzymu sięgały, nagła konspiracja i drałowanie pod ziemią trzech kilometrów z okładem może budzić wątpliwości.

Analogiczna historyjka o podziemnych przejściach tyczy także innego szlaku niż bochotnicki, mianowicie rzekomego (pod Wisłą jakoby idącego!) przekopu, jaki miał łączyć zamek w Kazimierzu z zamkiem na przeciwległym brzegu, w Janowcu.

Janowiec, gdzie – również wieńcząc szczyt pagórka – wznoszą się ruiny starej siedziby rodu Firlejów, tym się też wyróżnia, oprócz urody okolicy i potęgi murów, że mury te do niedawna jeszcze były… własnością prywatną!

Nie, nie żadnego Firleja, lecz zwykłego sobie pana Kozłowskiego, który kiedyś za niewielką sumę nabył zwaliska, kilka komnatek w nich odrestaurował i założył przedziwne muzeum – panopticum, aby się stało zaczątkiem odbudowy całego gmachu. Nie dożył tej chwili, która zresztą ciągle jest daleka, niemniej na wdzięczną zasłużył pamięć.

I on właśnie pokazywał wycieczkowiczom bezdenną, na dziedzińcu zamkowym wykopaną studnię, podobno wylot owego tajemnego tunelu stanowiącą, co stało wszakże w jawnej sprzeczności z opowiadaną jednocześnie relacją, jak to wrzucona do owej otchłani kaczka (?) wypłynęła była cała i zdrowa spód wiślanej fali…

Więc albo tylko do rzeki, albo pod ziemią aż do Kazimierza!

Wracajmy wszakże do naszego króla. Pośród innych wiekopomnych prze wag z okazji zaślubin wnuczki Elżbiety z nie byle kim, bo aż cesarzem niemiecko – czeskim Karolem IV, Kazimierz zebrał w Krakowie (na sławnej do dziś uczcie, zorganizowanej przez spolszczonego Niemca, mieszczanina, bogacza Wierzynka) cały wieniec europejskich monarchów, aż po cypryjskiego księcia.

Było to swoiste „spotkanie na szczycie”, tym także prekursorskie, iż forujące pokojowe, dyplomatyczne formy rozpatrywania międzynarodowych problemów.

A więc przed Helsinkami i Madrytem mieliśmy Kraków-KBWE!

Powróćmy do Kazimierza nad Wisłą vel Dolnego.

Wzniesione z inicjatywy czternastowiecznego króla spichrze stały się, wespół z wydajnymi, dzięki łanom jęczmienia i plantacjom chmielu w okolicy browarami, zarodkiem wyjątkowego bogactwa miasteczka.

Zwłaszcza w dobie renesansu rozrosły się tu silne rody kupców i przedsiębiorców, wykwitły urzekająco piękne, stale przyciągające tłumy turystów dzisiejszych kompleksy kamieniczek o jedynych w swym kształcie attykach, stanęły też „silosy” w formie klejnotów architektury XVI i XVII wieku.

Nad gródkiem zaś czuwał – ze śnieżnego wapiennego kamienia zbudowany – zamek obronny i, na jeszcze wyższym wzniesieniu opodal, smukła, jasna baszta obserwacyjna (pono też z warownią połączona tunelem).

Z czasem kapryśna w swych zakosach rzeka odsunęła się od kazimierzowskiego brzegu, przyszły też wyniszczające wojny, z których naj straszliwsze zniszczenia przyniósł tzw. Potop, czyli najazd szwedzki w XVII stuleciu i Kazimierz Dolny stał się istotnie dolnym ekonomicznie.

Zostały budowlane wspomnienia świetności, została uroda wielkiego zielonego jaru, w jakim leży ta miejscowość, rozrosły się malownicze na zboczach sady, zagęściły drewniane, przedziwnego piękna pełne domki pod wielkimi dachami, łuską gontów krytymi.

I jak to zwykle bywało, większość ludności stanowić zaczęli – przez tego samego notabene króla Kazimierza przygarnięci pod opiekę Polski, skądinąd prześladowaniami wypędzani w gorzką diasporę – Żydzi.

Ich folklor, ich obyczajowość i obrzędowość obrosła na naszych ziemiach galerią wspaniałych synagog (kazimierzowska powstała z tegoż białego wapienia i stanowi wyjątkowy obiekt, dziś już wprawdzie nie sakralny, ale odbudowany po hitlerowskiej eksterminacji w dawnym kształcie), a rojące się barwnym, choć ubogim z reguły życiem ośrodki, nim przyszła zagłada spod znaku swastyki – stanowiły o wyglądzie mnóstwa podobnych Kazimierzowi miasteczek i osad.

Jesteśmy świadkami specyficznej presji, jaką Kazimierz nad Wisłą od wielu lat wywierał na plastyków swoją egzotyką i swojskością zarazem, swoim niepowtarzalnym nastrojem.

Mój dziadek, mój teść, obaj malarze dawniejszej epoki, oni także chadzali po Kazimierzu z paletą, moja żona rozstawiała tam sztalugi przez niejedno lato, a wszystkiemu winien był Tadeusz Pruszkowski.

On to bowiem, wykładowca w Szkole (potem Akademii) Sztuk Pięknych w latach trzydziestych, zaraził swoich podopiecznych żarliwą artystyczną miłością do cudownego miasteczka. Sam pobudował – na trzecim, obok baszty i zamku, wzgórzu – potężny dom z pracownią, także z białego kamienia i zwoływał tu, co żyło w malarskim i graficznym świecie. Ta fascynacja trwa, malejąc i rosnąc, ale stale żywa, do dziś. I sława „miasta malarzy”, obok ich modeli, czyli domów, kościołów, murów i piętrowej zieleni – przyciąga (z Polski i ze świata) mnogich turystów, artystów i, co wielce istotne, snobów.

Muszę przerwać, niemal siłą odciągając samego siebie od tematu „Kazimierz”, inaczej bowiem napisałaby mi się opowieść wielkości co najmniej Sagi Rodu Forsythów, zwłaszcza że i literackie koneksje miasteczka też są ogromne, skoro tu mieszka – na zmianę z adresem w Ameryce czy Italii – wielka polska pisarka Maria Kuncewiczowa, a sarna miejscowość powraca w polskiej literaturze raz po raz pod najświetniejszymi piórami.

Odrywam tedy oczy od szmaragdowo-białego, szarością drewna przetykanego Kazimierza i spoglądam w dół rzeki, wzdłuż Wisły, gdzie na horyzoncie dymią kominy kombinatu chemicznego w Puławach.