Janina Łaszanowska
Fragment książki Teresy Szydłowskiej-Fihel

Pani Janina urodziła się na Górach. O swoim dzieciństwie prawie nigdy nie mówiła. Nie pamiętam, żeby zrobiła jakąś wzmiankę o rodzicach czy rodzeństwie w latach, kiedy byli jeszcze dziećmi. Kiedyś opowiedziała mi, że ugryzł ją pies, jak się okazało, wściekły i musiała brać serię bolesnych zastrzyków. Ale ta wzmianka służyła przede wszystkim temu, by usprawiedliwić swoją awersję do psów, bowiem po tamtym wypadku pozostał jej uraz na całe życie. Wolała koty, a najbardziej lubiła ptaki. Siadała na ganku, rzucała okruszyny chleba albo sera i z upodobaniem śledziła ptasie uczty. Z nastaniem jesieni, gdy dom opustoszał, bo letnicy odjechali, pan Edward po śniadaniu szedł a to do miasta, a to do pasieki czy do stolarni w Kuncewiczówce, a dorosły już Jacek skoro świt wychodził do pracy, karmienie ptaków stało się jej główną rozrywką, zwłaszcza odkąd nogi przestały ją nosić i nie schodziła na Rynek.

Młodość spędziła pani Janina na ulicy Nadrzecznej w domu panny Zdanowiczówny, która w latach międzywojennych prowadziła w Kazimierzu dom mody i salon towarzyski, gdzie zbierała się miejscowa i przyjezdna inteligencja, miłośnicy ówczesnego Kazimierza. W pracowni krawieckiej ubierały się eleganckie kobiety z artystycznej bohemy, między nimi wytworna żona malarza Tadeusza Pruszkowskiego, Maria Kuncewiczowa, a także jej matka sportretowana przez pisarkę w „Cudzoziemce” i wiele innych wymagających klientek. Panna Waleria Zdanowicz, aby sprostać wszystkim zamówieniom, zatrudniała kilka młodych kazimierzanek przy szyciu i przymiarkach. Wśród nich wiodła prym urodziwa i pojętna panna Janina, brunetka o bystrym spojrzeniu i rumianych policzkach. Te czasy pani Janina lubiła wspominać. Były to chyba najlepsze i jedyne beztroskie lata jej życia. Wyciągała stare zdjęcia, wśród nich swoje, w ciemnej sukni ze sznurem białych korali na szyi. Spoglądała i wzdychała: była kiedyś piękna Jasia…

Samotne panny, bo panna Waleria miała siostry, polubiły i przyhołubiły dziewczynę jak własną. Kiedy wyszła za mąż, oboje u nich zamieszkali, tam urodziła bliźniaki – Andrzeja i Wojtka, tam żegnała odchodzącego na wojnę męża, potem doglądała podupadające na zdrowiu panny, chowała je na kazimierzowskim cmentarzu, aż wreszcie została sama z dziećmi w zapisanym testamentem dożywociu na domku. Stamtąd, wraz z innymi mieszkańcami Kazimierza, została przez Niemców wygnana do niedalekiego Wojciechowa, chłopcy zachorowali na szkarlatynę, ona zaraziła się od nich chorobą, która u niej – dorosłej – spowodowała postępującą głuchotę. Domek przy Nadrzecznej zniszczył pocisk. Nie było dachu nad głową i nie bardzo było co jeść. Kiedy pan Edward wrócił do kraju w roku 1947, zastał żonę z dwunastoletnimi już bliźniakami w wynajętym pokoiku przy Lubelskiej. I tam przez dobrych kilka lat gnieździli się w czwórkę. Tam, kiedy Janina liczyła sobie już 47 lat, urodził się ich trzeci, późny syn, Jacek. Stamtąd w latach pięćdziesiątych przenieśli się na „górkę” nad wąwozem Małachowskiego do pani Stanisławy Zacharkiewicz. Dorośli już wtedy synowie Andrzej i Wojtek pożenili się i poszli na swoje. Przenosiny poprawiły nieco sytuację, ale była to znów przeprowadzka na cudze. I tak już miało pozostać do końca życia. Nigdy u siebie, nigdy we własnym domu, którego po zamążpójściu doczekała się na przykład rodzona siostra pani Janiny, i to na Krakowskiej, najlepszej ulicy w całym Kazimierzu. Musiało to tkwić niczym zadra, choć nigdy nie padło słowo skargi.

Przywykła przez całe życie do liczenia się z groszem, składała pani Janina skromniutki kapitalik ze swoich drobnych dochodów, pomnażany raz w roku o pięć dolarów, które druga, najstarsza siostra, a potem siostrzenica, przysyłały jej z Australii, na rachunek w ówczesnym Pewexie. Własnych wydatków nie miała żadnych. Jedyną inwestycją, jaką dla siebie zrobiła, był aparat słuchowy, którego strzegła jak oka w głowie i pilnowała, by baterie ładowały się w kontakcie. Bez tego aparaciku nie słyszała nic, więc kiedy wchodziłam do kuchni, a ona stała lub siedziała tyłem do drzwi, uważałam żeby jej nie przestraszyć, co nie zawsze się udawało.

Raz albo dwa razy w roku jeździła do Lublina po specjalne ortopedyczne buty na receptę. Była to cała wyprawa, która z reguły kończyła się fiaskiem. Już po godzinie okazywało się, że w butach chodzić się nie da. Piły i urażały przy każdym kroku. Wędrowały więc do szafy, a pani Janina dreptała w starych, rozchodzonych, w których wycinała nożyczkami otwory w miejscach bolesnych odcisków.

Najszczęśliwszym dniem w jej życiu był niewątpliwie dzień ślubu. Była ładną kobietą, miała piękną suknię, przystojnego mężczyznę u boku i pół Kazimierza przyszło towarzyszyć im do fary, gdy szli do ołtarza. Byli nie tylko miejscowi, ale i przyjezdni, głównie malarska cyganeria, z którą zaprzyjaźnił się pan Edward. Potem było sute przyjęcie weselne, na które różne smakołyki upiekły dla nich znajome Żydówki. Pani Janina lubiła mi o tym opowiadać, więc wyciągałam ją często na te wspominki. Czasem dawała do zrozumienia, że w panieńskich latach miała także innych konkurentów, starających się o jej względy. Wtedy się zamyślała, zapewne nad tym, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby wybrała innego.

Mąż – zwierzała się czasem – wrócił z wojny odmieniony. Kazimierz wydawał mu się za ciasny, świat rozbudził w nim marzenia i nadzieje; wyrzekał na swój los a nieraz i na żonę, do której wrócił i którą w chwilach rozgoryczenia obwiniał o wszystkie swoje niepowodzenia. Pani Janina słuchała tego wszystkiego bez szemrania. Czasem tylko przyglądała mu się ni to krytycznym ni to rozbawionym okiem, a gdy się gdzieś zawieruszył w porze, kiedy na stole dymiły talerze z gorącą zupą, wychodziła na ganek i żartobliwie pytała: – Nie widział kto gdzie mojego cudaka?

Kiedy zamieszkaliśmy na „górce” pani Janina nie miała jeszcze sześćdziesiątki, a że życie zaprawiło ją do fizycznego wysiłku, więc poza wszystkimi zajęciami domowymi, gotowaniem, praniem, maglowaniem, uprawiała warzywnik, który wspierał ich domowe zasoby, pieliła rabaty przed domem i gracką obrabiała ścieżkę od ganku do studni, żeby nie zarosła trawą. Miała zarazem dość rozsądku, żeby nie walczyć ze zdziczałym maliniakiem i gajami pokrzywowymi, które zresztą czyniły z ogrodu prawdziwie tajemniczy ogród i stanowiły o jego niezwykłym uroku. I rzecz ciekawa; właśnie wtedy ogród kipiał od kwiatów; wysokich ostróżek, które uwieczniali na płótnach malarze, od peonii, floksów, słoneczników i złocieni.

Potem, gdy coraz więcej osób miało swój pogląd na to, jak powinien wyglądać ogród, co w nim wyciąć, co przesadzić gdzie indziej, by w to miejsce przenieść coś innego, jakoś zaczęło ubywać floksów, nie wiedzieć czemu marniały ostróżki, a hortensje, które kwitły z roku na rok jak najęte, po prostu zastrajkowały, wypuszczając jeden czy dwa mizerne kwiaty w miejsce dawnego bogactwa. Pani Janina patrzyła na to smętnie, kiwała głową i tylko czasem mówiła do mnie: – Pani pamięta, że to kiedyś inaczej wyglądało; ale cóż robić? – dodawała sentencjonalnie, wzruszając ramionami w charakterystyczny dla niej sposób.

Dobrze siedziało się z nią na ganku. Była kobietą, jak się to mówi, nieuczoną, ale miała w sobie wiele życiowej mądrości. A do tego bystrość i dowcip, który owocował ciętym, nieraz czarnym humorem. Jednego roku tak się złożyło, że w bliższym sąsiedztwie wypadły aż trzy pogrzeby. Pani Janina opowiadała mi o tym. Na chwilę zamyśliła się: -A zaczął ten…, wie pani kto, znała go pani… poczym dorzuciła:
– „Zręczny” był…

Któregoś dnia siedzimy sobie na ławce. Pytam, dlaczego jest taka markotna. – Coś listonosz do nas nie przychodzi – mówi pani Janina.
– Nikt nie pisze. Wszyscy zapomnieli. Smutno… Ledwo to powiedziała, a tu dryń, dryń, słychać od studni dzwonek rowerowy i sympatyczny pan Jurek podjeżdża pod ganek. -Poczta, pani Łaszanowska. Pani Janina kraśnieje z emocji. – No i doczekałam się -powiada wyraźnie zadowolona. Tymczasem pan Jurek podaje jej mały pakiecik. – To ja coś panu za to płacę? Pani Janka podrywa się z ławki. – I to nawet sporo; dwa tysiące złotych, czterdzieści osiem groszy – mówi pan Jurek. – Ile? zdumiewa się pani Janina. – A cóż to za taki skarb cenny? Bierze pakiecik do ręki, potrząsa. – Jakiś on bardzo lekki. Wygląda, jakby tam nic nie było w środku. – Niech pani sprawdzi, poczekam – zgadza się grzecznie pan Jurek. Rozcinamy sznurek. W małym pudełeczku z ażurowym wieczkiem łażą i brzęczą dwie pszczoły. – A, to dla Edwarda, pszczele matki. W głosie pani Janiny wyraźne rozczarowanie. – No, zapłacę, co mam robić, muszę tylko zobaczyć, czy mam tyle pieniędzy. Znika w kuchni i za chwilę wychodzi z banknotami. Minę ma ubawioną. – Ale niech pan się już do nas nie spieszy – mówi do pana Jurka. Wszyscy się śmiejemy.

Lubiliśmy bardzo jej listy, pisane do nas zimą niewprawnym pismem, pełne treści. Zawsze była w nich jakaś dowcipna uwaga. Nie mogę odżałować, że ich nie zachowałam. Uzbierałby się niezły stosik. Pisywałyśmy do siebie od późnej jesieni do wczesnej wiosny, tradycyjnie kończąc – do zobaczenia. Obie na to czekałyśmy. Ona spragniona była towarzystwa, chętna do pogawędki; ja – sposobu, w jaki słuchała. Mało znałam w życiu osób, które umiały tak słuchać. Nie przerywała, czasem kiwała głową, a kiedy mówiłam jej o jakichś swoich kłopotach, wtrącała – ja panią rozumiem. W jej ustach brzmiało to wiarygodnie. Wiedziała, że w życiu niejedno trzeba przeżyć, bo sama tego doświadczyła. W wolnych chwilach coś sobie czytała, ale najczęściej rozmyślała. Siedziała na ganku i patrzyła na ogród.

Kiedy wczesnym rankiem, a właściwie świtem, podnosiłam ze snu głowę, widziałam przez okno, jak krąży między zagonkami w swoim warzywniku, jak swym bystrym okiem lustruje każdy wystający z ziemi kiełek, albo jak schylona pieli zielsko. Często siadywała na ławeczce, którą zmajstrował tam dla niej pan Edward, skupiona, zamyślona, gdzieś zapatrzona i wtedy wiadomo było, że się modli. Najbardziej, mówiła, lubi odmawiać poranne pacierze właśnie tam, w swoim ogródku. I ten sposób modlitwy pasował do jej wiary. Wiary prostej, bez wahań i rozterek, tak oczywistej jak wschody i zachody słońca, następowanie po sobie pór roku i zawiązywanie się główek dorodnej kapusty na grządkach.

Była już po osiemdziesiątce, kiedy wiosną trafiła do szpitala w Puławach z powodu ataku woreczka żółciowego. I choć operacja okazała się niepotrzebna, to jednak za pierwszym wiosennym przyjazdem do Kazimierza, zastałam ją jeszcze polegującą. Opowiadała mi, jak to bała się operacji, szpitala i wszystkiego, co się z tym może łączyć i wobec tego poprosiła, aby w przeddzień odwiedził ją w domu ksiądz z ostatnim namaszczeniem. – No i wtedy człowiek zupełnie inaczej się poczuł. Mogłam już spokojnie pojechać -zakończyła opowieść z pogodnym uśmiechem. Opowiadałam o tym naszemu kazimierzowskiemu przyjacielowi.
– Szczęśliwa kobieta -westchnął – ma łaskę wiary.
Miała ją i chyba stąd brała te swoje małe radości, którymi potrafiła się cieszyć, aż oczy jej błyszczały jak u młodej dziewczyny.

Kiedyś, gdy zeszliśmy rankiem na ganek, zastaliśmy ją już oczekującą i czymś bardzo podekscytowaną. – Nie chciałam państwa budzić, ale niech państwo idą za mną. Raźno ruszyła ścieżką. – Czy widzieli państwo kiedyś taką pajęczynę? Rzeczywiście była to imponująca rozmiarami konstrukcja. Rozpięta między gałązkami krzewów, drżała leciutko połyskując kroplami porannej rosy, która osiadła na złączach misternej siatki. Pani Janina spoglądała rozpromieniona to na pajęczynę, to na nas, żeby się upewnić, czy podzielamy jej zachwyt i doceniamy ten cud natury.

Utrudzona całodziennym dreptaniem na bolesnych, zdeformowanych stopach, dźwiganiem wiader i ciężkich saganów z wodą, którą grzała do zmywania naczyń na kuchennej płycie, wieczorem lubiła sobie postawić pasjansa. Pan Edward w pokoju już przesypiał z radiem przy uchu a ona, czekając aż wróci Jacek, kładła karty na kuchennym stole. To, że lata mijały i Jacek był już po trzydziestce, w niczym nie zmieniło tej praktyki. Na dobranoc upewniała się, czy wszyscy są już pod dachem, a także, czy klucz jest należycie przekręcony w zamku drzwi wejściowych, a jeśli kogoś jeszcze nie było, to czy klucz został powieszony w umówionym miejscu, aby spóźnialski mógł otworzyć drzwi od zewnątrz. Wtedy, uspokojona, układała się na spoczynek w przykrótkim, dziecinnym łóżku z siatką. Było to dawne łóżko Jacka, które rzecz jasna, nie nadawało się dla dorosłej osoby. Ale na normalny mebel do spania nie starczało miejsca w niewielkim pokoju, w którym sypiali we trójkę i gdzie musiała się jeszcze zmieścić szafa, regał Jacka, stół z krzesłami i stara singerowska maszyna do szycia w drewnianej obudowie. Kiedyś przyszło mi do głowy, że coś z tego pokoju dałoby się wyekspediować do kuchni, aby wygospodarować miejsce na wygodniejsze leże do spania. Ale pani Janina nie dała się przekonać. – Ja już do tego łóżka przywykłam – zapewniała i chyba rzeczywiście tak było, ponieważ życie przyzwyczaiło ją głównie do niewygód.