Irena Lorentowicz
Urszula Koziorowska o Pani Lorentowicz
Irena Lorentowicz to wielka przyjaciółka Pruszkowskiego i pani Kuncewiczowej, choć była trochę od nich młodsza. Przyjaźnili się jeszcze przed wojną, w czasie wojny i po wojnie.
Wojna zastała ją w Paryżu, dopiero po kilku latach jakimś tajnym okrętem z Portugalii dostała się do Stanów Zjednoczonych. Tam żyła jakiś czas, a potem wróciła do Polski. Była wykładowcą w technikum teatralnym czy czymś takim.
Mieszkała u mnie jakieś dziesięć lat. Oczywiście od wiosny do jesieni. Była rozwiedziona, ale miała dwóch wychowanków. Jeden to był reżyser K., a drugi – architekt S. Ci chłopcy to sieroty, bidota ogromna… I zawsze było tak: w maju jeden przywoził ją do mnie, z walizami, a w listopadzie – drugi z tymi walizami zabierał ją do Warszawy. To była postać nieprzeciętna.
Napisałam do niej, już po śmierci, w formie listu, ponieważ doskonale ją znałam, bywała u mnie przez kilka lat i ciągle ją wspominam. Przed śmiercią była nieprzytomna, po jakimś wylewie, po jakiejś chorobie, miała z 80 lat. Uczennice na jej cześć zrobiły w Kuncewiczówce przepiękną uroczystość. Ostatniego lata przed śmiercią już u mnie już nie mieszkała, bo wymagała opieki.
Ale wcześniej tak, każde wakacje spędzała u mnie. Stołowała się Prasie, ja pracowałam w Puławach. Przyjeżdżam raz, drzwi do domu otwarte. Pani Irena miała przepiękne korale, prawdziwe, nie takie jak na jarmarku sprzedają. Były to korale z Nowej Gwinei pod Australią, te zabronione do handlu, a ona miała taki wieeeeelki sznur tych korali i z tego słynęła. Przejeżdżam, drzwi otwarte.
A że miała emeryturę w dolarach, to te jakieś dolary leżą na stole, korale leżą, piękne broszki cudne ze starej kolekcji, nikogo nie ma, drzwi na oścież. Idę ją szukać, a ona poszła na obiad do Prasy. Zmęczona, po obiedzie usiadła na stołku pod Prasą, spadła i śpi na chodniku.
Starość jest okropna… Stary człowiek jest nikomu niepotrzebny… Pytam się w Prasie: czy wy macie odrobinę rozumu? ja nie mówię – serca!??! Przecież ona jest tu wszystkim znana, bo to przyjaciółka pani Kuncewicz! Zawiadomić panią Kuncewiczową, 20 metrów dalej mieszka! Wziąć tą kobietę z chodnika! Przecież ona ma 80 lat i nie ma siły! Ona nawet nie wie, gdzie mieszka!
Leżała na chodniku, ktoś ją podźwignął. Starość jest okrutna…
Jeżdżąc do Warszawy na narady z pracy, zawsze do niej szłam ją odwiedzić. Miała przepiękną, drogą bibliotekę, na całej ścianie tego pokoiku, który dostała. Raz przychodzę do niej, a ona tak: siedzi w nocnej koszuli, pięknej, francuskiej z tamtych czasów, buty gumowe ma męskie na nogach, takie z budowy bloków. Bierze po jednej książki z półki, ma nożyczki – i tnie je na kawałki. Stosy pociętych książek! Mówi, że w nocy straciła przytomność, znaleźli ja milicjanci gdzieś na ulicy, nie wiedziała gdzie mieszka, ale jakoś przyprowadzili ja do domu. Mówię:
– Pani Ireno, niechżeż nie tnie pani tych książek tak bezlitośnie. (Góra papieru, ona tnie na kawałeczki. Coś okropnego!)
Pani Lorentowicz była osobą o ogromnej wiedzy. W Kazimierzu nie chciała nigdzie indziej mieszkać, tylko u mnie. Przyjeżdżałam z pracy taka zmęczona – a ona mi portret malowała. Jeszcze nie siadłam, żeby choć wypić jakiego kefiru, na ostatnich nogach wróciłam, a ona od razu:
– Niech pani siada, bo ja musze to kończyć…
– No ale wczoraj przecież skończyłyśmy już obraz, pół roku przecież już siadam!
– Ależ ja wszystko tamto zamalowałam, bo niezdatne. Od początku będziemy robić.
Ona była mniej malarką, a więcej dekoratorką teatralną. Bardzo zdolna, nagradzana, również przez rząd francuski. Projektowała wiele kostiumów i scenografii.
Ostatni rok przed śmiercią nie mieszkała u mnie. Powiedziałam do pana, który ją przywiózł:
– Wie pan co, panie inżynierze, jeżeli pani Irena ma tu być, to ktoś od was niech z nią będzie. Ona nie może zostawać sama, a ja muszę wyjechać do pracy. Ktoś musi być w obowiązku pilnowania pani Ireny. A jeżeli nikt z was nie będzie chciał, niech pan poszuka niańkę.
Walizek z nią zawsze było jak stąd do Ameryki. Jej opiekunowie je wnosili, szli zapłacić obiady, rozliczali się z jej wydatków. Ale zostać z nią nie chciał żaden.
Umarła, miała wylew, zapomniała kim jest…
Pruszkowski namalował bardzo piękny portret pani Irenie: ona siedzi z harfą. Wspaniały, jest w Muzeum Narodowym. Mój portret dokończyła, coś okropnego, co ja z tym miałam mordęgi.
Jadąc do Argentytny z Porugalii, na początku wojny uciekła jakimiś polskim okrętem wykradzionym przez jakiegoś kapitana polskiej marynarki. On uratował okręt. I jak się już przedarli gdzieś tam przez te wodne fronty niemieckie, to się w sobie zakochali. Jak pani Irenka do mnie przyjeżdżała, to zawsze miała jego fotografię. Bardzo przystojny człowiek, w białym mundurze. Natychmiast stawiała zdjęcie na stoliku koło swojego łóżka. To była dozgonna, wielka miłość, choć on miał rodzinę. Wtedy, gdy w Polsce była bida, kiedy był stan wojenny, on przysyłał jej puszki, suche kiełbasy, kremy doskonałe, rajstopy, co to kobiety mdlały na samą myśl o nich i piękne apaszki francuskie. Dostawała też od niego przepiękne listy, które leżały na stoliku. Jakie to były listy… ! To trzebaby teraz wydać drukiem, żeby ludzie wiedzieli jak się pisze do ukochanych. Dwoje starych ludzi wielkiej miłości życiowej; to nie to co teraz, że pójdziemy się tej nocy prześpimy w łóżku, a rano nie wiemy jak się nazywamy na imię. To są te wielkie romanse, które wiecznie trwają.
Przepiękne listy, pozwalała mi je czytać… To były poematy miłosne.
Pani Irena nigdy nie sprzątała: jak wstała, tak kołdrę zostawiła. Pisała drugą książkę, pierwsza to „Oczarowanie”. Kto nie czytał „Oczarowania”, ten nic nie wie o Kazimierzu. (Mogę ją pani pożyczyć, ale musi mi pani przysięgnąć na najświętszą hostię, że pani odda. Jest tak pisana, że przeczyta pani w jedną noc).
Było raz tak:
– Pani Wisu, nie mogłam znaleźć bielizny, bez bielizny poszłam na obiad. Jest taka rzecz: albo Kuncewicz ją ukradł, albo pani ze śmieciami wyrzuciła.
Mówię:
– Wszystko leży tam gdzie zawsze. Te piękne koronki, te piękne desusy, (to nie ta klasa co współczesna bielizna).
– A właśnie Kuncewicz przechodził – mówi Pani Irena – i myślę sobie: nic innego, tylko mi ukradł!
Takie to były z nią rozmowy.
Pamiętam ją sprzed wojny, jakaż to była piękna kobieta! Dama.
Zupełnie inna od Kuncewiczowaj. Miała inny stosunek do świata. Wszystko by rozdała. Jak ja przyszłam z pracy, o Jezu, trochę bodaj odpocząć, bo to i ogromny sad i owoce do sprzedania, syn na studiach, letnicy – to ona przychodziła:
– Jest pani smutna, prawda? Zaraz pójdę po apaszkę. Pani ją daję, żeby pani była wesoła. Kupiłam ją w Paryżu i pani daję. Żeby pani było przyjemniej.
W pokoju obok mieszkał pan D. z żoną. Był ciężko chory i nikt na świecie go nie chciał. Komu potrzebny ciężko chory? Człowiek, który zaraził się bakterią w Afryce? Pani Irena mieszkała w drugim pokoju i mowy nie było o zamknięciu drzwi. Dwunasta w nocy, druga w nocy – ona idzie do pana D. porozmawiać. Lub gdy pisała tę druga książkę: wpada rano do nich do pokoju, na nic nie patrzy tylko pyta: czy pan na Madagaskarze był? Czy pan zna kulturę Meksyku? On nie ubrany, poprosił, żeby poczekała aż coś na siebie założy, a ona absolutnie: nie mam czasu, muszę już natychmiast pana zapytać! Właśnie piszę książkę i to zapomniałam, a potrzebuję, żeby ktoś przypomniał mi natychmiast!
Codziennie była u Kuncewiczowej. Kuncewiczowa po cichutku śpiewała takie piosneczki, piosneczki wołyńskie. Piękne. Po cichutku siedziała w pokoju i śpiewała. A pani Irena w tych walizach czegoś tam zawsze szukała, przerzucała z kąta w kąt, nigdy nie mogła niczego znaleźć. Zawsze mówiła:
– Przekonana byłam, że pani to wyrzuciła do śmieci. I że już nie będzie tej bluzki!
A już pan Kuncewicz był akuratnym, co na pewno jej coś ukradł! Mówiła: „Dlatego to robi, że to jest niedobry człowiek i ją nie szanuje i chciał na złość zrobić”. Takie rzeczy opowiadała. Ja zawsze mówiłam, że „widocznie pani Ireno, pani nienawidzi pana Kuncewicza, widocznie jak byliście państwo młodzi to zaszedł pani za skórę? Zawsze się śmiała pani Kuncewiczowa, jak oni tak rozmawiali. „Reniu, przyjdziesz do mnie wykąpać się jutro. W wannie, jak zjesz obiad. A pan Kuncewicz mówi:
– Ja ją zaraz wygonię!
Tak się droczyli, bo przecież codziennie ze sobą normalnie rozmawiali. Robili to z kulturą, nie mogło być awantury karczemnej. Pan Kuncewicz mówił:
– Dosyć mam tej Reni, Marynka! Chodzi to chodzi, ale ja mam jej dosyć!
Kuncewiczowa się śmiała, a Pani Irena się złościła.
W powieści pani Kuncewicz napisała tak:
„Przyjaciółka odsuwała dzieci, kozy, unosiła w górę lub przydeptywała druty kolczaste, czarowała psy. Ludzie wyglądali zza niziutkich okien, odprostowywali grzbiety i patrzyli obojętnie, jak idziemy pośrodku ich życia. Niektórzy kłócili się, jakaś matka biła swojego chłopaka, piekarz wietrzył chleb na stojaku, o który czochrało się cielę. (…) Wdrapałyśmy się po darniowych schodach na wzgórze, gdzie oczekiwałam cmentarza, tak żałobnie szumiały stamtąd brzozy. Na ostatnim stopniu dymił ceber z obierzynami, pośród brzóz wylegiwała się maciora, zapach jabłek i gnoju wskazywał na domostwo. Przyjaciółka stanęła; odetchnąwszy głęboko rzekła: – Tu powinnaś zamieszkać. (…) Osiadłam w chałupie na bezdrożu z pękiem kluczy od stodół i chlewów, dawno strawionych przez pożary.”
Ta przyjaciółka, która nakazała pani Kuncewiczowej zamieszkać w Kazimierzu, to właśnie pani Irena Lorentowicz.
oprac. Bożena Gałuszewska
IRENA LORENTOWICZ:
Malarka, scenograf, pedagog. Absolwentka Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych (1925-31).
Jako scenograf współpracowała z warszawskimi teatrami od lat 30. Zaproszona do współpracy przy realizacji „Harnasiów” Szymanowskiego w Operze Paryskiej w 1936 odniosła wielki sukces, zdobywając I nagrodę konkursu Grand l’Opera za scenografię do tego spektaklu i pięcioletnie stypendium rządu francuskiego.
Przez następne lata działała w Paryżu odnosząc dalsze sukcesy, podjęła także studia na wydziale humanistycznym Sorbony. Lata 1941-59 spędziła w USA, współpracując m.in. z Metropolitan Opera. Tam uznanie zdobyło także jej malarstwo sakralne, freski, witraże, rzeźby, a przede wszystkim ilustracje książkowe dla dzieci.
Po powrocie do kraju w 1960 r. kontynuowała twórczość malarską, a także współpracowała jako scenograf z wieloma teatrami muzycznymi i dramatycznymi w kraju. Wykładała i kierowała warsztatami w Liceum Techniki Teatralnej w Warszawie. W 1975 ukazały się jej wspomnienia pt. „Oczarowania”.