Elegia Katyńska
Krzysztof Karasek

Elegia Katyńska (przypis do Nicości)

Oderwany od rzeczy i przyzwyczajeń dotknij obrazów,
słońce gra na sypkich cieniach
rytmikę lat, poślizg nadaje słowom
szaleńczo i delikatnie. Tańczą gesty
w garderobach lat, wiatr włóczy się
niczym myśliwski pies, węszy za ciszą.
Lecz on już wszedł do wewnątrz
czerwono – granatowej, białej
jak noc planety.
Daleko nawet sufity zawisły we mnie,
Zbyt wysoko, aby dotknąć powały nieba,
Nigdy zresztą nikt nie wyciągnie ręki.
Ale to niedopatrzenie archanioła
Ciąży mojej mowie. Chciałem więcej tlenu,
Umiejąc oddychać tylko jednym płucem
do pięciu sekund..

Tysiące drzew bez hałasu w ilości śpią,
a ja znajduję listy tych, którzy bawili się w podchody,
poszukaj trzech krasnali, zrób siedem przysiadów.
Robię przysiady i szukam skrzatów, myśląc,
że obudzę przez przypadek
choć jedno lunatyczne drzewo.
Kiedy umiera w domu człowiek, można poczuć,
że jest tam ktoś jeszcze. Stoi obcy
na balkonie i patrzy w dal
albo chodzi po pokoju, ogląda obrazy.
Widzi,
jak płótna wypadają za swoich ram.
I tam jest jeszcze statek, płonący żaglowiec,
zawieszony nad dachem jak przepiękny dzień,
w pustce burzy. Przed błyśnięciem pioruna. W pożarowych
łunach, migających na wieczornym niebie.
W oczach saren, kiedy płoszą się.

Im dalej na wschód,
tym głośniej wyją bezbrzaski
tym głębiej toną słońca gipsu
na dnie kwietniowych rowów.
Tym ciszej, tym wolniej
warczą zakola krwi.
Odeszły z stąd sarny. Odleciały ptaki.
Wyplute ryby gniły od środka,
co tłukło się w zaroślach, umilkło.
Tutejsze kruche sny czarno-białe
żebrzą o miskę pamięci.

Odkąd odeszły sarny, jest zimniej,
papierośnica chlebem powszednim,
suchy bochen głodu.
Jeszcze tylko przez chwilę
krążą okręgi słoneczne,
miedziane dzioby ciepłych świtów
rozgrzanych żagwiami pożogi.
Na krańcu świata
przesiąkły stropy.
Wyciskasz w ścieżkach
ślady gońców. Co pewien czas
niespieszny, realny strach
odsłania obrazy. Widziałem
ciało upadające, głęboko odciśnięte
w twardej skale ziemi.

Kreślić krzywe
na płucach siatki Mercatola,
mając w rękach
atlas topografii.
Jutro, o tej porze,
jest gdzie indziej.
Przykułem się do obłoku,
z granitu też można wykuć milczenie.
Podłoga pomiędzy ścianami
przebiega z kąta w kąt.
Pozornym światłem zapisane
kombinacje dwudziestu czterech liter.
Dalej, ku rozstajom,
z krzyżem lub bogami!

Będziemy podsłuchiwać drzewa.
Szeleszcząc niczym jedwabnik
na liściu morwy,
delikatnie i konsekwentnie
odkrywam w sobie siebie.
Śledzę, jak moja nieskończoność
zmierza do jedności

W Lesie Teutoburskim
tysiące wrzaskliwych ptaków
zaświadczają o naszej śmierci.
A jednak, wieczorem,
wyraźniej słychać milczenie
skowronka.

Rzeka zawracała i pęczniała w biegu, piękna jak zamarznięte światło,
a nieruchome ciało snu wypełniało się przejrzystym spojrzeniem.
A moje ciało jest krwią słoneczną, co zamieszkuje wyklęte parowy,
jak dyskretny i naiwny posłaniec.
Każda ucieczka jest tylko powrotem
zdeptanych śladów cudzych,
wdeptaniem w ziemię pamiątek po sobie,
by w końcu hodowana z rosą ślina zdrewniała pod językiem.
I będzie można słyszeć, jak obija się ciało o ciało
po opustoszałych wyschłych szczelinach,
karmiąc sobą jedynie echo.

Dół głęboki jak pokój bez klamek,
gdyby się zorientować, o co chodzi
można by uciec w niebo albo chociaż
w splątane korzenie, które przebiją już wkrótce
ażury żeber i czaszki. Zakwitniesz na wiosnę
jak wszystko, co nie trwałe i wieczne,
pociąg, który cię tu przywiózł,
jest łodzią wśród trwa. Z pięściami pod głową
i oczami zwróconymi do gwiazd
weź mnie na spacer,
choć na smycz;
przykryj kołdrą ziemi.
Nigdy nie byłeś dobry w umieraniu,
bo donikąd wciąż za daleko.

Nigdy nie widzieliśmy wyraźniej
linii horyzontu ani nie czuliśmy tak mocno
smaku klucza w ustach,
odpowiedzialność przydarza się nie tylko nad brzegiem morza.
W powietrzu ślady dzwonów, wzdłuż których przechodzą
ciągi przedstawień: kościół, koszary, cmentarz,
hydrant na placu wyznacza widnokrąg znaków,
wokaliza kresowych miasteczek zamienia je w ciszę.
W miejscu, gdzie ustępuje woda,
ptaki zmieniają kierunek.
Odpowiedzialność spoczywa w dotyku aniołów,
kiedy zstępują ku rozsypanym kościom ulicy,
ślady zostają na niebie w postaci porozwieszanej bielizny obłoków.
I w nas, rozpoznających zmiany powidoków.

Chwytam palcami widnokrąg, pociągam jak strunę
lecz ani drgną powieka, woda, powietrze,
już wiem, to tylko kreska podkreślająca niebo
jakiego nie mam, gdzie mieszkam.

Łatwo przesuwać dłonią, sztukować linię życia,
zbyt szybkie pociągnięcie o klif nadgarstka ociera się o morze
pełne wapiennych małżowin, budzi wszystkich skomlenie psa.
Dookoła papierowe twarze, jak szkice,
zastanawiasz się, co ziemia urodzi w tym roku?
Gorycz piołuny odstraszyła pszczoły,
rzeka podmywa koryto, uprowadza brzeg wraz z pomostem,
najważniejsze to spojrzeć z góry we własne okna.

Żagiel twarzy wydłuża biel.
Przez usta przepływają rzeki.
Widzi spod ziemi wierzchnią stronę nieba,
próbuje nadać ciągłość i kształt.
Rozpięty pyłek na wietrze
rozpisany do rozmiarów wiersza.
Rozpoznaje drzewo, kamień i psa,
na polu kwiat i kłosy traw,
piasek sypki na dnie rzeki,
migającą między palcami rybę
(porwie ostatnie pytanie).

Po co pamiętać jak płomień zapala się w twojej głowie?
Kiedy rano otwieram oczy,
widzę dwie czarne plamy drzew zakorzenionych w niebie,
gawrony miarowo krążą wokół starych gniazd.
Kiedy mówię: już kwiecień, a ja martwy, ja ocalały,
ciągle nie mogę uwierzyć. Jak przetrwałem?
I jeśli nie umiem inaczej, niech będzie i tak.
Niech ten sen przedłuży i w trzeciej osobie
rozejdzie się w nas prostolinijnym krwotokiem,
sztywna przysięga, co nie wie, czy jest jeszcze cicha,
czy już może martwa.

Wiem, można pojąć cię inaczej,
zgodzić dotyk z ręką jak podróż i odpowiedź
albo uśmierzyć oddech, przyjmując, że ciało jest tylko ciałem.
Bo czymże innym jest ciało, jeśli nie chybioną przestrzenią.
A ten sen niech lepiej już z nas wyjdzie,
niech przecieknie wstydliwym niepohamowanie, cicho,
jak zaginiony żeglarz
albo roślina, z przedrostkiem wzrostu pozamykanym w inspektach.
Wychodzę przed dom, wzdycham zapach mokrego śniegu.
Niemożliwe, żeby tak szybko minęło życie.