Edmund John
Opowieść J.J.

E. John

…Jeszcze przed wojną tata się zachwycił takim palindromem: kobyła ma mały bok. Było to słynne zdanie Tuwima, które czytane w przód i wsapk brzmi identycznie. Tak bardzo tatę ono zainspirowało, że sam zaczął pisać. Najpierw w Kazimierzu, w Rynkowej, przy kawiarnianym stoliku, na serwetkach. Robił to w ten sposób, że najpierw wybierał literę, która była osią i do tej litery dodawał kolejne litery – te same z prawej i lewej strony. Oczywiście trzeba było to robić w taki sposób, żeby zdanie miało sens. Z czasem palindromy weszły mu w nawyk, układał i układał. Ja zresztą też mam obsesję „symetrycznego” patrzenia na słowa: idę na przykład po wale, nad Wisłą i widzę napis: «zakaz kąpieli» i proszę: „zakaz” to przecież palindrom. Czasem były one całkiem pozbawione kontekstu, czasem wiązały się z prawdziwymi historiami. Kiedyś, w restauracji Pod Jeleniem, pił ojciec alkohol ze słynącym z mocnej głowy adwokatem W. (W. był narodowości żydowskiej). Po którejś kolejce tata poczuł, że koniec na niego nadchodzi, ale W. ciągle dolewał, pijąc niezmordowanie. Nazajutrz ojciec, przejrzawszy z trudem na oczy, napisał rozpaczliwie: wódy żal dla żydów…

…Tata przyjechał do Kazimierza przed wojną, razem z pierwszym plenerem Tadeusza Pruszkowskiego. Zachwyciły go zaułki, rudery, cały ten czar. Odtąd tu bywał. W czasie wojny Powstanie wygnało nas z Warszawy podczas jakiejś tułaczej zawieruchy pogubiliśmy się. Marta (siostra), ja i mama razem, a ojciec – nie wiadomo gdzie. Po wojnie, w 45 roku znaleźliśmy pewnego dnia zawieszony na klamce list z Czerwonego Krzyża, w którym pisali, że ojciec żyje i nas poszukuje. Przyjechał i dokąd nas zabrał? Od razu do Kazimierza. Do Berensa…

 Mama, Tata i Jacek u Berensa, 1949 r.

…Kazimierz to był synonim wakacji. Mógł tata, jako człowiek zamożny, pojechać do Wenecji, do Rzymu. Lato się zbliżało, a on się nie namyślał, tylko jechał na cztery miesiące do Kazimierza…

…Ojciec sprzedawał u L. w aptece swoje akwarelki. Opowiadał: «Jacku, ja od L. dostawałem za akwarelkę 10 złotych! A za 10 złotych ja mogłem pójść na obiad i zaprosić gości, za jedną akwerelkę! W pewnym momencie doszło między mną a L. do takiej komitywy, że ci zaproponowali mi zaprojektowanie napisu nad apteką. Zaprojektowałem.» To ten sam napis, który ciągle wisi nad wejściem…

…Kiedy powstał SARP, wszyscy znajomi mówili: «Edziu, mamy tu dla ciebie taki ładny, nowoczesny pokoik, nie mieszkaj po jakichś dziurach.» Tata rzucał: «dobrze, dobrze», potem idziemy i ja się zachwycam, że to takie świetne miejsce, przepych, (byłem olśniony!) A ojciec, który nie był zbytnio higienistą, mówi: «dziecko, ja lubię u baby mieszkać» (u baby znaczyło gdzieś np. u pani L.), «parawan, miednica, wiadro, ja lubię z miejscowymi się zadawać, a nie tam…» I tak zostało, do końca mieszkał po ludziach…

…Jako staruszek, lubił bywać okrutny. Na przykład: 1982 rok. W Polsce nie było nic, nawet w Esterce tylko zupa pomidorowa i to wszystko.

E. John

A ojciec był fajczarzem i miał kumpla, pana L. co mieszkał na Nadrzecznej i też był fajczarzem. Bida była taka, że zamiast angielskiego tytoniu palili pokruszone Sporty. Przywiozłem ojcu wielką puchę uwielbianego przezeń tytoniu Prince Albert, wręczyłem. Jesteśmy zaproszeni do pana L. wieczorem na kominek, gdzie przyjdzie młodzież (ojciec uwielbiał otaczać się młodzieżą). Wchodzimy, nikogo jeszcze nie ma, pan L. się krząta, ojciec się rozsiada na leżaku, nabija sobie fajkę, puszkę stawia przy nodze i pyka, dymi. A pan L. lata z pustą fajką, a honor nie pozwala mu poprosić. Poszedł do kuchni, słyszymy – jakieś szklanki się tłuką (z nerwów), mówię szeptem: «tata, ale przecież poczęstuj!» a on na to «cicho, cicho, zaraz zobaczysz». Młodzież wchodzi, a gospodarz nie wytrzymał i mówi «Edziu, czy poczęstowałbyś mnie tym znakomitym angielskim tytoniem?» «Oczywiście – tata na to, przy wszystkich – ale muszę powiedzieć, że z przyborów do palenia pan L. ma wyłącznie mordę!» Jak łobuziak się zachowywał, a przecież obaj mieli więcej jak 87 lat. Potem oczywiście odsypał panu L w słoik równo połowę, ale najpierw musiał sobie użyć, wycisnąć z kolegi tę prośbę…

…Tata umiał sobie radzić na różne sposoby. W czasie wojny przyszedł do nas do domu dozorca (a mieliśmy niezwykle piękne mieszkanie, z tarasem) i powiedział, że we środę przyjdą niemieccy oficerowie to mieszkanie oglądać. Nazywało się oglądać, a wiadomo było, że wraz z ich wizytą tracimy dach nad głową. Był poniedziałek, więc ojciec, znając maniakalną czystość Niemców, wziął encyklopedię i sprawdził, jak dokładnie wygląda grzybica ścian. Wszedł na drabinę i wymalował we wszystkich północnych narożnikach mieszkania grzyby. Umiał to robić, był przecież grafikiem, zrobił to naturalistycznie, używając mąki – miało to nawet pewną grubość i strukturę. Przyszli Niemcy oglądają. Taras, Wisła, schon, schon. Już mieli wychodzić, gdy spojrzeli na dozorcę, który się wpatrywał okrągłymi oczami w ściany. Niemiec wlazł na drabinę, poskrobał w tę pleśń i mówi «polnische Schweine, polskie brudasy, zapuścili takie piękne mieszkanie». Nie wrócili…

…Czasami ojciec był specjalistą od «melsów» czyli malowideł, na których byli: Marks, Engels, Lenin i Stalin. No więc ojciec dostawał od KC zamówienia na ich ogromne portrety – i to właśnie były melsy, a on był najlepszą w tej sprawie firmą. Nie robił tego nigdy sam, miał wielu pomagierów, studentów, pomagałem też i ja, uczeń liceum plastycznego, i jeszcze jeden taty przyjaciel, R. R. był specjalistą od bród, ojciec od światłocienia na twarzy, a pomagierzy robili najprostsze rzeczy, czyli ubrania (ja na przykład, szczotką ryżową robiłem mundur Stalina). Kończymy robotę, pomagierzy sobie poszli, zostaliśmy we trzech, z R. I wtedy obaj panowie brali się za wmalowywanie w te ogromne brody, naturalnej wielkości wszy. Było to jednak dość niebezpieczne, ale mimo wszystko Marksowi udawało się wmalować nawet do 120 sztuk…

…Wieczorne spacery po wąwozach to było to, co tata lansował w pewnym momencie w Kazimierzu.

Umawiał się na jakąś godzinę na rynku i o tej umówionej porze zbierały się psy, dzieci, młodzież, dorośli i ludzie starsi, i w takim właśnie szyku maszerowali do wąwozu. Ojciec zauważył, że zawsze młodzieńcy szli za pannami, domyślał się też, dlaczego: «otóż oni, Jacku, te piękne dziewczyny wzrokiem rozbierali. A ja im na złość te dziewczyny wzrokiem ubierałem» …

Fotomontaż autorstwa E. Johna

…Ojciec bardzo był dowcipny. Jego pasją było rozśmieszanie ludzi. Im bardziej się kto śmiał z jakiegoś żartu, tym większą tata miał uciechę…

Ławeczka u Państwa L., na której prof. John zwykł był siadywać; zwłaszcza ostatniego swojego lata…, 1990

Fotografie z archiwum J. Johna