Doktor Leszczyński

Był kiedyś w Kazimierzu pan doktór Leszczyński…

1.

Jego syn był bardzo muzykalny. cała ich rodzina, oni wszyscy wyjechali z Kazimierza wkrótce po tym, jak doktorowa Leszczyńska urodziła młodsze dziecko. Mieszkali na Senatorskiej, w drewnianym domku. Ja naprawdę zawsze z wdzięcznością myślę o doktorze Leszczyńskim.

To był nadzwyczaj świetny lekarz i świetny organizator: jeśli chodzi o przychodnię, to wtedy, kiedy on leczył kazimierzaków, nie była ona tak duża jak dziś, tylko malutki ośrodek w domku na Lubelskiej, gdzie była również porodówka. Doktór potrafił wszystko tam zorganizować: i rentgen, i zdjęcia, które sam opisywał i wszystko, co było potrzebne do leczenia. Umiał wszystko załatwić. Zdarzało się, że musiał przeprowadzić zabieg w domu pacjenta i wtedy miał zawsze ze sobą potrzebne narzędzia, mógł swobodnie pracować. Uspokajał, podnosił na duchu. Wszystko spokojnie, bez nerwów pacjenta. Ja jemu nadzwyczajnie ufałam. Dlatego na wszystko go prosiłam, żeby broń Boże nie oddawał mnie do szpitala na operację…

Po drugim urodzeniu dziecka chorowałam poważnie na pierś, miałam w niej ropę, straszliwie cierpiałam i rozpaczałam, że to już będzie koniec, że zostanie ojciec z dziećmi, to znaczy mój mąż z dwojgiem małych dzieci.

Z każdym dniem było ze mną coraz gorzej, przyszła wysoka gorączka i ból nie do zniesienia. Wezwany został doktór Leszczyński. Orzekł, że stan mój jest poważny i że trzeba tę pierś operować. Nie chciałam jechać do szpitala, wierzyłam, że sam pan Leszczyński na pewno mi pomoże.

Zdawałoby się, że nie było wówczas warunków ani nowoczesnych środków medycznych, gdy tymczasem on zdecydował się zrobić zabieg sam, w moim mieszkaniu. Teraz to się nazywa zabieg, wtedy mówiło się: operacja. Podał mi leki, naciął, zrobił co trzeba, opatrzył i w mig stanęłam na nogi. Dzięki niemu. A pamiętam, że czułam nadchodzącą śmierć, śnił mi się nawet mój nieżyjący wówczas ojciec…

Był naprawdę nadzwyczajny, dla mnie to był nadzwyczajny lekarz. Prawdziwy, taki jak być powinien, oddany pacjentom. W każdej chwili mógł się człowiek do niego udać, w nocy – o północy, obojętnie o której godzinie można było prosić go o poradę.

2.

Pracował w przychodni, a jego żona była bardzo ładna. Miło było na nią popatrzeć. Moja ciężarna przyjaciółka nie mogła urodzić. Rodziła przy położnej, pani Kochańczykowej i w nocy, jak już nie mogła sobie poradzić, to zawezwała doktora Leszczyńskiego. Wtedy doktor Leszczyński, tak jak mi Halina opowiadała, przyleciał w kapciach. Tutaj, do bocianowa (jak nazywaliśmy porodówkę). Sytuacja była tak trudna, że trzeba było przeprowadzić poród kleszczowy. Doktor bez wahania, pewnie i bezbłędnie go zrobił. To on wyciągnął Bożenę kleszczami. Nikomu nic złego się nie stało: ani jej – noworodkowi, ani rodzącej Halinie. Doktor był wspaniałym fachowcem.

Ale, przede wszystkim był uczynny i bardzo bezpośredni, pacjent czuł się przy nim swobodnie. Mogłaś iść do niego z dzieckiem na pewniaka, bo on był taki cierpliwy… Wysłuchał, doradził. Był lekarzem ogólnym, choć może miał jakąś specjalizację, nie wiem. Wiem, że Haliny nie odprawił do szpitala, tylko zabiegu podjął się tutaj, w Kazimierzu.

Chodził pochylony do przodu.

3.

Byłam w ostatnim miesiącu ciąży, z mężem jechałam na wozie i nie wiedziałam, co mi się dzieje: czy będzie poród, czy co innego. Mąż mnie zaprowadził do tego doktora do domu, a właściwie zawiózł mnie do niego wozem, bo ja chciałam! W domu nie mogłam wytrzymać, dokuczało mi bardzo. – Panie B-ski, – mówi doktór – niech żona na wóz już nie siada, tylko proszę wziąć żonę pod rękę i proszę ją zaprowadzić do porodówki, bo będzie poród następował. Mój mówi: – Jak to? A ja dodałam: – Wóz zostawić?! I przez miasto o tak iść? Będziesz mnie jak kalekę pod rękę prowadził?! Nie chcę, żebyś mnie prowadził!!! Za nic nie pójdę! – To co, będziesz siadać na wóz? Doktór nie kazał… (a doktór patrzy oknem, czy chłop mnie prowadzi piechotą). Ja udaję, że nie widzę, tylko mąż w końcu jakoś wsadził mnie z powrotem, wlazłam jakoś na ten wóz i mówię: – Jedź, nie oglądaj się aby. Jedź! Przyjechał wóz pod ośrodek. Jak już wysiadłam, to tylko na progu ukucnęłam, bo dalej iść nie mogłam. Później doktór przyszedł… – I co, już po krzyku Pani B-ska? Westchnęłam se tylko, bo to już wystękane było, Józek był akurat urodzony. To tyle pamiętam doktora Leszczyńskiego.

4.

Pan doktór Leszczyński to był lekarz od wszystkiego. Miał gabinet z rentgenem, prześwietlenia robił, opisywał, leczył wszelkie choroby. Leczył naprawdę, nawet ciężkie stany, nawet zapalenie płuc, co groziło gruźlicą. Wyciągał ludzi z groźniej choroby. To był lekarz starej daty, dobrej szkoły.

Raz było tak, że jeździliśmy na fajerkach (a to były lata 50 -te). Taka zabawa z pogrzebaczem na fajerce. Z Poniatowej przyjeżdżał do mnie jeden kolega i razem lataliśmy. Matka idzie do kuchni gotować, chce stawiać gar – fajerki nie ma, bo ja na fajerce jeżdżę! Ten kolega z Poniatowej popatrzył i mówi: – Zostaw te fajerke. Ja jutro przyjadę i ci przywiozę taką, że wszystkim oko zbieleje. (Miał motocykl, motocyklem przyjeżdżał). Przywiozę ci jutro kółeczko takie, że będą ci zazdrościć. I rzeczywiście. Z zakładów przemysłowych w Poniatowej przywiózł mi obiecane kółko. W zakładzie, jak wycinali z blachy koło zębate do jakiegoś urządzenia, to ono w środku miało ząbki. Wziął on to, dał do pochromowania, żeby kółeczko się błyszczało. Pogrzebacz dorobiłem z drutu – też chromowany. Jak wyjechałem z tym to uuuuuuuuuu… Nie było takiego, co by się nie przyglądał.

Latało się i się pogrzebaczem holowało to kółko. Zobaczył mnie sąsiad. Pytam się: jeździmy na kółkach? A on, że nie, że się teraz pobawimy w dwie partie. No to dobra. Mieliśmy się bawić na Krzywym Kole w te dwie partie, ale ja miałem ciągle przy sobie kółeczko. Rozglądam się, widzę, że pod Krzyżową Górę mam iść się bawić, dlatego patrzę, czy nikt nie widzi – i w pokrzywy łup – kółko z pogrzebaczem. A ten skurczysyn mnie podejrzał. Myślałem, że nikt nie widzi, ale on jeden jednak widział. Poszliśmy się bawić w dwie partie, jedni się chowali, kryli, a drudzy ich szukali. On jako pierwszy dał się od razu najpierw złapać. I zap…ł mi te kółko, ale ja jeszcze o tym nie wiedziałem. My sobie spokojnie kończymy zabawę, a on se tym kółeczkiem jedzie po Lubelskiej, jak panisko. Mówię: – Oddaj mi kółko. – A twoje? Ja znalazłem! – Gdzieś znalazł?! – W pokrzywach. Leżało, to wziąłem. Było nas wtedy dużo kolegów i oni mówią: – Oddaj mu to, my razem na fajerach jeździliśmy i wiemy, że to jest jego. Gdzieś ty zdatny mieć takie kółko? A on nie oddaje i już. To chłopaki wszystkie go przycisnęły… Oddał. Biorę, idę se dumny Lubelską, na której było tak, że tu rudera, tam rudera, chałupy same. Cholera, ja idę spokojnie do domu z tym kółkiem, a on się zaczaił za winklem. Błoto było po kostki, nie ulica jak teraz. Klapię po tym błocie, niczego się nie spodziewam, nachodzę, a ten mi lu – ćwiartkę butelki zbitej obsadził mi w oko. Jak się zacząłem drzeć, to kółko rzuciłem, do domu zapieprzam! Wchodzę, ojciec patrzy – takie limo. Przestraszył się, bo widok był nie za bardzo. Stałem z tym szkłem wbitym, sterczącym przez pół gęby.

Od razu poszedłem do doktora Leszczyńskiego. Zdjął mi to, opatrzył, zrobił wszystko przy ranie – duża była, poważna – miałem wszędzie dokoła oka powbijane szkło. Butelka z brudem razem była wbita w ciało. A on mi pomału wszystko powyjmował, opatrzył, zdezynfekował – załatwił to tak, że sam swoimi rękami uratował mi oko. Dziś nawet pocharatania nie widać. Mistrzowska robota!

5.

Doktór Leszczyński mieszkał w domu, którego wcześniejszym właścicielem był policjant z przed wojny. Taki dziwny trochę ten dom, bo ma ścianę od ulicy, a dach był w drugą stronę. Ten dom zresztą ma szczęście do lekarzy, bo potem zamieszkał w nim inny doktor z żoną lekarką. Kiedy nastał doktór Leszczyński – tego nie wiem, bo w czasie okupacji lekarzem od wszystkiego był doktór Wajda. Nie wiem, co się z nim stało po wojnie.

6.

W dzieciństwie miałem dyfteryt i byłem już w takim stanie, że nie mogłem się wybrać do doktora, bo leżałem w łóżku. A ponieważ czytałem od wczesnych swoich lat (od urodzenia to przesada, ale jako kilkulatka matka mnie uczyła czytania, a że szło mi z oporami – to za ciasteczko. Jednak jak już się nauczyłem, no to już czytałem bez przerwy. Wszystko, co mi wpadło w ręce. Do tej pory mi zostało). I co to było takiego?… aha, naczytałem się o różnych okropnościach jak to dzieci umierały kiedyś w dawnych rodzinach. Zaraz, dyfteryt to jest koklusz inaczej? Tak, chyba tak. No to oczywiście wtedy już miałem pietra, że się będę zaraz dusił jak taka jakaś dziewczynka z literatury. Na szczęście łagodnie mi to przeszło, nie mniej jednak doktór Leszczyński do mnie przyszedł i dał mi zastrzyk w tyłek jeden czy dwa i tylko się zdziwił, że nie przestałem ani na chwilę czytać. A ja, jak leżałem tyłkiem do góry, to mi było wszystko jedno… bardzo sympatyczny człowiek.

Potem, zaraz po wonie skończyłem szkołę. Matka uczyła w szkole powszechnej, a ponieważ uważała, że jest nam trudno, że ciężkie warunki i nie wiadomo jak to będzie dalej, (sama była i źle sobie radziła), to mnie przepchnęła przez dwie klasy na raz. Na skutek wojny i licznych przeprowadzek chyba chodziłem 4 lata do siedmioletniej szkoły powszechnej, tak się kiedyś doliczyłem. Mamie zależało, żebym jak najprędzej zdobył zawód. Widocznie nie byłem aż taki tępy, bo udało się mnie przepchnąć. Potem mnie wsadziła do szkoły zawodowej, żebym mógł mieć zawód i być samodzielny. No to dobrze. Nawet mi się tam podobało. Zostałem ślusarzem narzędziowym, ale jak skończyłem zawodową szkołę, to miałem 15 lat. A wtedy obowiązywał nakaz pracy, ale od 16 roku życia. Jak się człowiek nie zgłosił, to kryminał. Ja się urodziłem 1 grudnia, w czerwcu po skończeniu szkoły miałem 15 lat, więc stwierdziłem, że niech mnie pocałują w nos z nakazem pracy. Siedziałem nad Wisłą i darłem ten nakaz, a potem się zapisałem do następnej szkoły. Ale póki co, jak już miałem dwanaście lat, to chodziłem do zawodówki i to było nawet ciekawe, bo wyglądałem zaskakująco w porównaniu z tymi innymi w mojej klasie. Byłem najmłodszy. Pozostali to dryblasy, dziwni wszyscy, jacyś uciekinierzy skąd to nie wiem, ale dorośli. Było mi wszystko jedno kto jest z AK, kto z lasu, ale w każdym razie coś tam musiało być. Tamci starsi, sprawiali wrażenie, jakby wyleźli prosto z lasu. W większości mieszkali w internacie.

Z Doktorem Leszczyńskim mieliśmy zajęcia z higieny, a ponieważ po wojnie częste były choroby weneryczne, a chłopcy byli … no różnie tam bywało, znikali na noce z internatu i niekoniecznie po to, żeby się napić. Pijaństwa nie zauważyłem, choć wtedy pijało się bimber. Dobrze, no nie na bimber ci moi koledzy znikali. Wracjać do higieny i chorób wenerycznych – pamiętam, że to był bardzo jasny i przejrzysty wykład doktora Leszczyńskiego. Bez żadnych żartów, zresztą zawsze wszyscy go bardzo pilnie słuchali. Do tej pory potrafię rozróżnić zasadnicze choroby weneryczne… Doktór mówił też o sposobach leczenia – i jak się leczy, i żeby broń Boże z tym nie zwlekać, i o skutkach, jaki e zaistnieją, jeżeli jest to nie leczone. I jak zapobiegać. Z powagą go słuchaliśmy, nie było żadnych chichotów, skądże. On traktował to zupełnie normalnie, jak wykład z anatomii. Zapamiętałem te lekcje. Ale też były i inne, np. o zachowaniu higieny osobistej, ale to mniej mi się zapisało w pamięci. Klasyfikację, zapobieganie, objawy chorób wenerycznych, cały niemal wykład. Teraz trochę to się zaciera, ale pamiętam, że jak ktoś złapał syfa, to w ciągu sześciu tygodni od wystąpienia wysypki trzeba się spieszyć, bo potem wystąpi owrzodzenie i trzeci etap, czyli zmiany w umyśle i w systemie kostnym. I tego wszystkiego się dowiedziałem od doktora Leszczyńskiego. Jak się potem ktoś dziwił, skąd ja wiem takie rzeczy, to z kolei ja się dziwiłem, jak można tego nie wiedzieć.

Nie pamiętam dzieci doktora, ale wiem, że miał. Coś mi tam świta, że była jakaś bardzo ładna córka, ale potem wyjechałem i nie miałem czasu się tym zainteresować. Oni też wyjechali, chyba do Warszawy.

oprac. Bożena Gałuszewska