Cud małego miasteczka
Krzysztof Chmielewski i Jarosław Krawczyk

[w]: Mówią wieki –

O przeszłości i teraźniejszości Kazimierza Dolnego z prof. Adamem Miłobędzkim, historykiem sztuki z Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawiają Krzysztof Chmielewski i Jarosław Krawczyk [materiał archiwalny]

Dlaczego Polacy tak chętnie jeżdżą do Kazimierza? Czy w Polsce jest tylko jedno „piękne miasteczko?”

Adam Miłobędzki: Z pozoru odpowiedź jest prosta – Kazimierz to miejsce atrakcyjne i efektowne turystycznie. Ale ma ono pewną symbolikę, która narosła w ciągu XIX i XX wieku. Miejsc, które spełniałyby kryteria podobne do Kazimierza, nie ma. Może tylko dwa są do niego zbliżone: Lanckorona i Nieszawa. Są mniejsze i bardziej prowincjonalne, ale reprezentują organizację krajobrazową, która mocno rzutuje zarówno na świadomość, jak i uczucia ludzi.

Ale przecież na Śląsku są miasteczka, które mogłyby pełnić funkcje zbliżone do Kazimierza, choćby Jawor czy Srebrna Góra.

A.M.: Bez wątpienia są to miejsca bardzo malownicze, aczkolwiek ich charakter krajobrazowo-architektoniczny jest zupełnie odmienny od Kazimierza, ponieważ cała nić tradycji architektonicznej pochodzi z zupełnie innych źródeł. Ich tradycja nie jest uwikłana w Polskę, w nasz krajobraz kulturowy.

Czego symbolem jest Kazimierz Dolny?

A.M.: Kazimierz został dostrzeżony przez intelektualistów polskich w końcu XVIII wieku, za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ostatni król Polski uważał się za spadkobiercę Kazimierza Wielkiego, który niezwykle dbał o legislację, statuty. Nade wszystko był to przecież król-budowniczy. W końcu XVIII wieku uważano, że tzw. polski renesans (jak go nazwano w wieku XIX i XX) to nic innego jak polski gotyk z czasów Kazimierza Wielkiego. Była to podstawowa pomyłka. Nadto, już wówczas, a następnie w XIX wieku, zwłaszcza po powstaniu styczniowym, gdy ludność masowo opuszczała Kazimierz, utrwaliła się fałszywa legenda o Kazimierzu Wielkim – założycielu miasta. Kazimierz Dolny był mylnie uważany za lokację Kazimierza Wielkiego, a znajdujący się tam zamek za dzieło tego króla – i jako takie były podziwiane. Stał się on wówczas modnym i znanym miejscem, ponieważ jeździli tam wszyscy wykształceni inteligenci. Co więcej, podpisywali się oni na wieży zamkowej i te podpisy przetrwały do dziś! Można tam znaleźć m.in. podpis Żeromskiego.

Jest jeszcze jeden powód, którego się nie docenia. Kazimierz był wtedy ośrodkiem administracyjno-politycznym, siedzibą starostwa, które należało do rodu Firlejów. Poza instytucjami kościelnymi istniała tam później posthalteria z poczmistrzem, urzędował burmistrz, była też małomiasteczkowa inteligencja. Kazimierz miał wówczas prawa miejskie. Po powstaniu styczniowym Rosjanie starostwo zlikwidowali i ludzie zaczęli wyjeżdżać. Przypieczętowało to upadek miasta. Zmienił się wówczas jego skład socjalny i ogólny charakter.

Tożsamość krajobrazowo-kulturalna – czy to przyciąga do Kazimierza?

A. M.: Niegdyś ważne było miejsce Kazimierza na mapie Polski. Jeszcze w średniowieczu znajdował się na drodze, którą torunianie podróżowali do Lwowa i na Ruś. Wówczas Kazimierz miał duże znaczenie, jako miasto strzegące przeprawy przez Wisłę. I to wiąże się z ciemną genezą Kazimierza.

Czy było to polskie miasto, związane z polską tożsamością?

Bo jeżeli popatrzymy na układ stosunków ekonomicznych, na przepływ zboża z Wołynia czy Podola, to widać wyraźnie, że Kazimierz był wtedy najważniejszym punktem przeładunkowym na Wiśle, związanym bardziej z Rusią niż z Polską. Była to kultura mieszczańska z okolic Lublina, Kazimierza, Żółkwi, Lwowa.

Powiedział pan, że Kazimierz wcześnie zaczęła odwiedzać inteligencja i tzw. środowiska twórcze. Jak to się zaczęło?

A.M.: Zaczęło się od Zygmunta Vogla i rysunków, które robił na zlecenie Stanisława Augusta oraz środowiska puławskiego Izabeli Czartoryskiej. Malarze sporadycznie zaczęli przyjeżdżać tu w połowie XIX wieku. Na szerszą skalę Kazimierz został wykreowany przez inteligencję warszawską przed pierwszą wojną światową. Przyjeżdżali tu m.in. ludzie z Towarzystwa Cyklistów, lekarze, artyści, literaci. Lecz na pewno nie spotkalibyśmy tam takiej arystokracji, jaką np. opisał w Lalce Bolesław Prus. Pierwsi architekci pojawiają się w Kazimierzu na początku XX wieku, a przed drugą wojną światową zaczynają tam zjeżdżać ludzie z Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, m.in. znakomity architekt Jan Koszczyc-Witkiewicz, który był szwagrem Stefana Żeromskiego. A ten, jak wiadomo, był związany z Nałęczowem, czyli uzdrowiskiem warszawskiej inteligencji. Warszawska inteligencja zaś, poniekąd wzorem dawnej magnaterii goszczącej w Puławach u Czartoryskich, jeździła też do Kazimierza. I żyła właśnie mitem architektury Kazimierza Wielkiego.

Wybiegliśmy jednak mocno do przodu. Cofnijmy się teraz w głęboką przeszłość – do roku 1500. Co już stoi w Kazimierzu?

A.M.: Zaludnienie śródmieścia Kazimierza w XVI wieku było zbliżone do dzisiejszego – ok. 2500 osób. Już wtedy budowano tam domy murowane. Nie były one ciekawe, typu wschodnioeuropejskiego, z ciemną kuchnią, bez komina, podobne do tych najstarszych na ulicy Senatorskiej. W 1500 roku były to domy najprawdopodobniej parterowe, murowane, kamienne. Lecz pod koniec XVI wieku zaczyna się boom zbożowy, na którego fali powstają słynne kamieniczki. Najpierw przez nadbudowę starszych domów, np. tych na Senatorskiej. Mają więc znacznie starsze partery z ciemną kuchnią. Podobnie było z kościołami. Obecny kościół parafialny nie jest – jak sądzą niektórzy – budowlą gotycką. Zaczęto go stawiać dopiero w XVI wieku. Z tego stulecia pochodzą jego dolne partie, natomiast portal powstał w trzeciej ćwierci XVI wieku. Reprezentuje on wprawdzie styl gotycki z typowymi dla gotyku profilami, lecz nie pochodzi z czasów Kazimierza Wielkiego. Ten kościół był później nadbudowywany w latach 1608-1610. Włoch Jakub Balin, który w tym samym mniej więcej czasie rozbudowywał kościół Bernardynów w Lublinie, doprowadził obecną farę w Kazimierzu do aktualnej formy. Sprowadził też z Gdańska organy. Świadczy to, że Kazimierz był już wtedy bogatym miastem, inaczej nie mógłby sobie pozwolić na taki zakup. Długosz pisze, że w jego czasie było na Lubelszczyźnie pięć murowanych kościołów, w tym jeden w Kazimierzu. Sądzę, że chodziło mu właśnie o późniejszy kościół Reformatów. Zresztą sama nazwa ulicy, przy której się znajduje – Plebanka, wskazuje, że była tam plebania.

W 1600 roku stoją już kamienice…

A.M.: Na początku XVII wieku ukończono też kościół farny, przenosząc go ze starego kościoła przy Plebance. Pierwsza połowa XVII wieku to dla miasta okres wielkiej prosperity. Z Lubelszczyzny, z Wołynia płynie zboże. Bracia Przybyłowie robią majątek, budując dwa spichrze, bliźniacze kamieniczki. Miasto kwitnie. Co ciekawe, nie ma tu prawie wcale Żydów. W XVII wieku należała do nich tylko jedna kamienica na Rynku. Natomiast w okresie międzywojennym niemal wszystkie. Król Stanisław August i Komisja Dobrego Porządku usiłowali usunąć Żydów z Rynku kazimierzowskiego, lecz odnieśli tylko połowiczny sukces. Mogły już stać murowane parterowe domy, może rozpoczynać się budowa kamienic Przybyłowskich. Kazimierz przeżywa wówczas boom architektoniczny i ekonomiczny. Miasto wygląda jak plac budowy.

A teraz w roku 1650…

A.M.: Nadbudowany jest szpital św. Anny na ulicy Puławskiej. W 1637 roku powstaje kamienica Celejowska. Widać w niej ten sam warsztat co w kościele w Gołębiu, tylko że tam jako wypełnienia ścian użyto cegły, a tutaj wykorzystano kamień z Bochotnicy. Kamień ten ma specjalną właściwość: bardzo łatwo się formuje i można go używać do stiuków. Dlatego też bogate zdobienia i dekoracje kazimierzowskie wykonano przy jego użyciu. Po 1650 roku pojawia się architekt królewski Lykiel, a wraz z nim jedna z zagadek polskiej sztuki XVII wieku. Tkwi ona w kaplicy królewskiej w farze. Jest tam dekoracja stiukowo-terakotowa, malowana, bardzo ekspresyjna i zarazem bardzo dziwna. Zadziwia doskonały warsztat jej wykonania. I tutaj występuje nazwisko Lykiela. Ma on charakterystyczne cechy, np. „grajcarkowate” woluty kolumn jońskich. I te „grajcarki” z terakoty widzimy razem z bardzo podobną dekoracją stiukową w kaplicy królewskiej fary w Kazimierzu. Jakiś odprysk tego warsztatu, który wyszedł być może spod ręki wspomnianego Lykiela, pojawił się więc w Kazimierzu. W kaplicy królewskiej, w ołtarzu, gdzie znajdują się kolorowe postacie, pojawia się ten sam ekspresyjno-”postmodernistyczno”-barokowy styl. Ale ten sam styl, ten sam warsztat, ta sama terakota pojawia się również w Gołębiu w Kaplicy Loretańskiej oraz w pobliskim Oleksowie. Ponadto widoczny jest także na fasadzie kościoła w Tarłowie i na fasadzie kościoła Piotra i Pawła na Antokolu w Wilnie. To najwyższa klasa na ziemiach polskich. Jest to dziwny warsztat, który obejmuje wielki obszar Rzeczypospolitej. Nazwałbym go swego rodzaju artystyczną ośmiornicą. Każda „macka” ma pewne elementy innej tkanki architektonicznej. Odległości między miejscami powstania tych dzieł są imponujące – gdzie Wilno, gdzie Kazimierz! Jest to sytuacja wyjątkowa, bo przecież w owych czasach nie było sztuki i architektury specyficznie polskiej, była tylko sztuka w Polsce.

Jesteśmy w czasach Lykiela. Co jest, a czego nie ma?

A.M.: Nie ma tzw. Domku Holenderskiego. Około roku 1680 stoją na Rynku domki drewniane z podcieniami. Na rycinach Vogla widzimy domy i drewniane, i murowane. Wówczas Komisja Dobrego Porządku przywiązywała dużą wagę do Kazimierza.

Jaka była organizacja przestrzenna miasta?

A.M.: Organizacja przestrzenna dotrwała do dziś. Przede wszystkim jej dwa elementy: ulica Senatorska, bardzo długa, biegnąca wzdłuż Grodarza i dalej, oraz Rynek wraz z dodatkiem do niego, który prowadzi do fary, gdzie były też domy z podcieniami. Jeśli przyjmiemy, że Plebanka była przy farze pierwotnej i na górze był kościół parafialny, to ulica Senatorska była po prostu pierwotną wsią Kazimierz. Gdy założono Rynek, zaczęto budować obecną farę. Prawdopodobnie wielką rolę odegrała tu Komisja Dobrego Porządku. Przede wszystkim otynkowano kamienice, co widać wyraźnie na rysunkach Vogla. Widać też niezniszczony zamek. Na Senatorskiej były różne kantory magnackie z Wołynia. Były też kamienice. Ale już w XVIII wieku budowano tu murowane domy. Dzieci i wnuki ludzi związanych z wielkim handlem zbożowym mieszkały w Kazimierzu jeszcze w połowie XIX wieku.

Kiedy zaczynają się prace konserwatorskie w Kazimierzu?

A.M.: Od 1912-1913 roku. Organizuje je Towarzystwom Opieki nad Zabytkami. W Kazimierzu pojawia się Jan Koszczyc-Witkiewicz. Powstaje koncepcja „małego polskiego miasteczka”, w którym „nie wolno niczego robić”. Ministerstwo Kultury i Sztuki wydaje zakaz odbudowy po austriackich dewastacjach. Jeśli powstawały jakieś projekty, to musiały mieć zgodę miejscowego architekta, a był nim właśnie Koszczyc. Odbudowuje on miasto, potem wznosi Szkołę Przemysłową. Z jego działalnością w Kazimierzu wiąże się pewna osobliwa historia. Otóż, typowy mur siedemnastowieczny jest kamienny. Natomiast dla uzyskania ostrych kantów przy otworach drzwiowych i okiennych posługiwano się cegłą. W ten sposób budowano domy nie tylko w Kazimierzu, ale i w Krakowie. Gdy w czasie wojny odpadł tynk, ukazały się ceglane obramowania otworów. I Koszczycowi przyszło do głowy, że łączenie kamienia z cegłą do obramowania to rodzima cecha polskiej architektury. Zastosował to potem w projektach odbudowy, tylko że… domów nie otynkował. A domy z XVII i XVIII wieku były tynkowane i nie było widać połączenia dwóch materiałów. Niemniej Koszczyc był utalentowanym architektem: czasem robił lepiej, czasem gorzej, lecz zawsze to jakoś wychodziło. Jego następca Karol Siciński to już nie była ta klasa. Miał co prawda na koncie projekty odbudowy szkół w latach 1914-1915, lecz były to budynki ciężkie, o dużych gładkich płaszczyznach ścian tynkowanych z małymi oknami. W tym stylu zaprojektował też dom SARP-u w Kazimierzu, z wyjątkiem loggii, która znajduje się przy wejściu, i tzw. Wawelu – drewnianego balkonu w atrium.

Jak wyglądała renowacja Kazimierza po drugiej wojnie światowej?

A.M.: W czasie wojny studenci z tajnego wydziału architektury mieli świadomość wartości Kazimierza i odbywali tam wycieczki, powiedziałbym, patriotyczno-artystyczne, m.in. rysowali miasto, które mogło przecież ulec zagładzie w zawierusze wojennej. Największych zniszczeń doznała pierzeja południowa, tam, gdzie powstał później budynek Stowarzyszenia Architektów Polskich, ale większość zniszczeń pochodziła jeszcze z pierwszej wojny.
Zainteresowanie Kazimierzem i jego odbudową zaczęło się razem z końcem drugiej wojny. Nastąpiła fetyszyzacja miasta, w którym ścierały się różne koncepcje odbudowy: styl Stanisława Noakowskiego, poglądy Towarzystwa Opieki nad Zabytkami, żydowski sztetł, jako wielkie zjawisko kulturowe symbolizujące kulturę małomiasteczkowej ludności żydowskiej. Do Kazimierza zjeżdżali ludzie naśladujący przedwojenne wyjazdy typu wakacyjnego lub weekendowego.

Bożnicę zamieniono na kino…

A.M.: Tak, lecz ma być odebrana miastu, bo gmina żydowska dopomina się o nią. Władze Kazimierza robią zasadniczy błąd, że nie potrafią jej obronić. Była to bowiem bożnica chasydzka, a upominają się o nią ortodoksi. To tak, jakby ewangelicy chcieli odebrać kościół katolicki. Lecz Żydzi kazimierscy, może przez legendę o związku Kazimierza Wielkiego i Esterki, byli nastawieni bardzo patriotycznie do Polski.

Kamienice przetrwały wojnę w dobrym stanie…

A.M.: Chyba tak. Zacząłem jeździć do Kazimierza jeszcze przed wojną, ale byłem wtedy chłopcem. Pamiętam restaurację Berensa sprzed wojny, z drewnianą werandą. Nie było wtedy jeszcze SARP-u. Gdy powstał w 1954 roku, to tam zacząłem się zatrzymywać. Zaprojektowano go jako dom profesjonalny, a nie wypoczynkowy: np. ustawiono rajzbrety we wszystkich pokojach. Przyjeżdżały tam całe pracownie. Z czasem można jednak zaobserwować wytracanie tego profesjonalnego, architektonicznego charakteru i SARP przekształcał się w dom wypoczynkowy dla elit rządzących.

Jak pan ocenia artystyczne kwalifikacje Karola Sicińskiego, autora gmachu SARP-u? Jak się mają nawiązania do wcześniejszych form architektury Kazimierza wobec segmentowej zabudowy Rynku?

A.M.: Ta „segmentowość” została w trzeciorzędnych podziałach elewacji. Podkreśla ją wyraziście potrójny podcień, który jest w środku. Lecz wykonano też zabawną lewą stronę, niby kamienicę. Natomiast po prawej stronie tego podcienia jest niby jedna ściana, aż do końca SARP-u, która jednak delikatnie zaznacza, że są to osobne budynki. Te fragmenty, które nie miały dekorowanej elewacji, okien z hermami czy arkad, robiono w takim stylu, w jakim projektował Siciński w czasie pierwszej wojny – bardzo duże płaszczyzny gładkich ścian, do tego małe, prostokątne, nieprofilowane okna i od czasu do czasu podcień. Oprócz tego cała bryła była „tępa”.

Jak wyglądała część pomiędzy ulicami Lubelską i Nadrzeczną? Czy tam były jakieś zabudowania?

A.M.: Były tam raczej sady, lecz na planach Kazimierza z XIX wieku zaznaczone są jakieś zabudowania gospodarcze. W ogóle niejasna jest sprawa historycznych granic miasta. Na jednym z obrazów Vogla, tym z kościołem świętej Anny, widać jakieś ruiny. Mówiło się, że była tam brama. Lecz mówiono także, że brama była w miejscu, gdzie zwęża się ulica Senatorska. I jak popatrzymy na plan, to wygląda to tak, jak gdyby zbiegały się tam jakieś bloki. Odchodziła ulica Plebanka. Była to własność plebana, aż do dębu, którego niestety już nie ma. Stał on na górze, nad cmentarzem. I tam były role miejskie.

Stoimy na Rynku w 1954 roku. Jak wygląda fara, jak kamienice?

A.M.: Fara chyba wygląda tak samo, ulice są tak samo wybrukowane. Natomiast Siciński przedłużył pierzeje kamienic Przybyłowskich aż do kawiarni narożnej, która jest najpóźniejsza wśród tych domów. W kamienicy Blombergowskiej był zdejmowany dach, podobnie jak jeszcze w jednym domu. I Siciński wprowadził w tych drewnianych domach, obok drewnianych podcieni, także balkoniki, których nigdy nie było. Te balkoniki można spotkać w Wiśniczu – przedstawiał je Matejko. Były to domy wznoszone ze względu na żydowskie święto Kuczek. Siciński o tym nie wiedział i myślał, że jest to cecha charakterystyczna polskiej architektury. Ten Kazimierz, który stworzył Siciński, to było miasto, powiedzmy, „nowozabytkowiczowskie”.

Czy po drugiej wojnie można mówić o jakiejś dyskusji dotyczącej koncepcji odbudowy?

A.M.: Nie można. Ludzie byli zadowoleni, że jest taki Siciński, który zajmuje się miastem. Zresztą jego drewniane domy są o wiele lepsze niż murowane. Działał z ramienia Ministerstwa Kultury i Sztuki. A kiedy wybudowano SARP, zaczęła się awantura z Azotami w Puławach, Tadeusz Zielinski miał postawić nad cmentarzem osiedle wypoczynkowo-mieszkalne dla pracowników Azotów. Zgroza. Szczęściem udało się obalić ten projekt. Stworzono nową organizację konserwatorską dla Kazimierza. Jej szefem był Żurawski, jako dyrektor muzeum. Jego zastępcą był Kowarski, wicedyrektor ds. architektury w Kazimierzu. Kowarskiemu dodano do pomocy kilku młodych architektów, którzy mieli stworzyć plan zagospodarowania przestrzennego. Byli to ludzie pełni entuzjazmu i zapału, że mogą realizować się twórczo w Kazimierzu. Kowarski nie był wybitnym architektem i nie znał się zupełnie na historii, a grupa ta miała tworzyć historyczny Kazimierz. Natomiast kwitło w jego pracowni życie towarzyskie…

Jak na poczynania Sicińskiego wpłynął obowiązujący wówczas socrealizm?

A.M.: Kazimierz był zbyt mało ważnym miejscem dla władzy ludowej. Był istotny tylko dla artystów, pisarzy…

Które budynki zaszkodziły miastu?

A.M.: Nie zaszkodziła mu poczta główna wzniesiona w okresie międzywojennym przez Romualda Gutta, lecz zaszkodziło to, co do niej dobudowano ostatnio, oraz zniszczenie jej wejścia. Nie na miejscu jest także naprzeciwległy „Batory” Bohdana Lacherta, choć projekt sam w sobie jest całkiem dobry. Zastosowano tam pochyłości, są też pewne triki z detalem architektonicznym, które wskazują na uzdolnionego architekta.

Jak pan widzi to, co dziś dzieje się w Kazimierzu?

A.M.: Widzę przede wszystkim chłam i bałagan – zanik wszelkich norm konserwatorskich czy organizacji przestrzennej. Na Krakowskim Przedmieściu powstało kilka kontrowersyjnych domów. Ludzie niszczą swoje sady i ogrody, by wynająć je jako parkingi dla samochodów. Pomijając, że w każdym domu jest knajpa, to w każdym jest też komercyjna galeria. W ubiegłym roku było ich chyba 24.

Dziękujemy za rozmowę.

Pełny tekst rozmowy zamieszczono w książce Kazimierz odnowiony, która ukazała się niedawno nakładem Oficyny Wydawniczej „Mówią wieki”. Więcej informacji na stronie internetowej: www.mowiawieki.pl

*

Adam Miłobędzki, właściwie Jerzy Adam Miłobędzki (ur. 17 lipca 1924 w Warszawie, zm. 6 grudnia 2003 tamże) – polski historyk sztuki, architektury, kultury, idei; profesor Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polskiej Akademii Umiejętności, Międzynarodowego Komitetu Nauk Historii Sztuki oraz Society of Antiquaries.

Adam Miłobędzki urodził się w rodzinie inteligenckiej; jego ojciec, Tadeusz Benon Miłobędzki, był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, Politechniki Warszawskiej, rektorem SGGW. Adam uczęszczał do Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie, a maturę zdał na tajnych kompletach w roku 1942. Studia na Politechnice Warszawskiej ukończył w 1949. Potem został na półtora roku asystentem prof. Bohdana Guerquina w Krakowie. Wtedy zdecydował się rozwijać swoje zainteresowania historyczne. Jego kolejnym mistrzem został prof. Romuald Gutt, dzięki któremu Miłobędzki nie został, jak sam podkreślał, „zabytkowiczem”, ani nie zaprojektował żadnego „fałszywego zabytku”.

Udzielił wielu wykładów w Polsce a także za granicą, w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii oraz Szwecji. Udzielał się również w międzynarodowych organizacjach działających na rzecz ochrony zabytków.

Był dwukrotnie żonaty – z Joanną z Kąkolewskich oraz z Elżbietą z Gieysztorów. Ma dwie córki i syna (partner w spółce JEMS Architekci).

Zmarł 6 grudnia 2003 roku w warszawskim Szpitalu Bielańskim. Został pochowany na warszawskich Powązkach.

Pozostawił po sobie ok. 140 publikacji; najważniejsze to:

  • Zarys dziejów architektury w Polsce (pierwsze wydanie 1963)
  • Atlas zabytków architektury w Polsce (1967) (razem z prof. Jerzym Łozińskim)
  • Architektura polska XVII wieku (1980)