Bajki dla dorosłych
Waldemar Siemiński

Dla Marty

Romans jakich wiele – nóż poderwał na talerzu jabłko. Nóż był bardzo ostry i już, już – jak to się mówi – miał jabłko na widelcu, lecz odłożono go nagle na bok. Nóż nie należy do spokojnych, ale w tej sytuacji mógł tylko cicho leżeć i patrzeć. Ależ to jabłko było ponętne! Nie miał czasu mu się przypatrzeć, na początku tak się z punktu zapalił, ale teraz przekonał się, że trafił w samą dziesiątkę. Takich okrągłości nie mają nawet nigdy przez nic nie pogniecione zakonnice. Nóż tak zaświerzbiało w spojeniach, że gdyby był scyzorykiem sam by się natychmiast otworzył. Co za jędrna skórka! Jakie to rumiane! Soczyste jakie! A leży tak spokojnie i udaje świętoszkę.
– Co się tak na mnie gapisz – odezwało się raptem jabłko.
– No widzisz, a udawałaś niemowę – zachichotał nóż.
– Co ty tam wiesz. Jesteś sztuczny. Chwalą cię żeś taki ukuty, że jesteś taki twardy i obojętny, że takie to męskie, ale trzeba było widzieć mnie na drzewie. W zielonych liściach wyglądam naprawdę wspaniale. Czerwone z zielonym, oh! Ale czy ślepe narzędzie w czyichś rękach zna się na kolorach? Może ścinałeś kiedyś w ogrodzie, o poranku, różę? Z rosą wygląda niezapomnianie. Mnie się nie ścina, mnie się zrywa. (wiem, wiem – pomyślał nóż). Kiedy zrywali mnie w sadzie, a potem położyli w wilgotnej trawie… Wyobrażasz to sobie sztućcaku?
Nóż tak otumaniał od roztaczanych przez jabłko widoków, że aż zgłupiał i stępiał. Kiedy miał okazję znowu dobrać się do jabłka nie potrafił nawet rozebrać go ze skórki. „Widocznie zacząłem je kochać platonicznie” – pomyślał, ze wściekłym hukiem odrzucany za karę na blat stołu. Dzięki temu uratował jednak jabłko, a sam mógł na nie nadal spoglądać. O, jakże je w dalszym ciągu podziwiał! Wprawdzie mimo tego, że takie naturalne, jabłko starzało się troszkę, tu lekko przywiędło, tam się przymarszczyło, zachowywało jednak swoje pełne kształty, a i kolor nie znikał tak prędko. Nóż nie był taki naturalny jak jabłko, był – jak mu wyrzucało jabłko – sztuczny, z prawie martwego drewna i zimnej stali, ale czy nie z powodu tych cech, czy nie z powodu swej solidności, na sam widok jabłka jego dusza, stale i wciąż, zaczynała w nim hasać jak żyletka podczas golenia?
Odłożony na bok, bez szans na pokonanie dzielącej go od jabłka odległości nóż, jak to zawsze bywa, gdy zetknąć się z przeszkodami nie do przebycia, stał się prawie filozofem. „Czy nie dlatego tak je pożądam, że nie mogę go zdobyć? Czy nie dlatego jabłko wydaje mi się takie piękne, że patrzę na nie ciągle z daleka?” – zadawał sobie podstawowe pytania.
Rozmyślania rozbroiły go jeszcze bardziej. Nóż łagodniał i stał się miękki i ciężki jak z ołowiu. „Chyba nigdy nie posiądę jabłka” – pluł dobie w brodę, bezsilnie ocierając się o osełkę.
Przyszedł jednak moment, że znów był ostry jak brzytwa. Uniesiony dopadł jabłko, nie myśląc nawet, że może je to trochę boleć. Używał, szalejąc bez pamięci. Ochłonął, kiedy spostrzegł, że z jabłka został tylko ogryzek. „Czy na pewno mam to, czego chciałem?” – pomyślał, leżąc z powrotem na pustym talerzu.

Henrykowi Lothamerowi

Papierek od cukierka rzucony przez przechodnia na ulicę został szkodnikiem. Przedszkolanki, konwojujące przez jezdnię maluchów, widziały w nim zły przykład dla dzieci. Po oderwaniu od cukierka papierek stał się śmieciem i brudem; leżąc na trotuarze, pod obcasami, opluty pracz prątkujących i obsikany przez jamniki i pinczerki, spadł na społeczne dno.
Nikogo nie obchodziło, że znalazł się w tej sytuacji wbrew swojej chęci. Rozkosznie niebieski, z żółtymi kwiatkami wymalowanymi pośrodku, papierek żałował tego co robił na ulicy tak bardzo, że kwiaty spąsowiały na nim ze wstydu i przypominały teraz piwonie, a nie niewinne jak żółtka w nie zapłodnionych jajach – kaczeńce.
Poddałby się swemu losowi papierek, ale w jego zgięciach, tuż koło naddartych, ale ciągle jeszcze sterczących rogów uchowała się szczypta nadziei, że dzieje się z nim coś nienormalnego. Spadł z trotuaru do rynsztoka, ale wydawało mu się, że należy mu się pomoc lub może porada światłego wychowawcy.
Do kogo zwrócić się na ulicy po naukę? Ludzie uganiali się tu wyłącznie za swoimi interesami, a milicjanci coraz rzadziej przechadzali się pieszo, posługując się szybkimi japońskimi motocyklami i radiowozami.
Zakurzony i brudny papierek zamarzył o deszczu.
Wodne strugi obmyły go, porwały jednak ku kracie kanału burzowego i tylko dzięki temu, że kanał był przepełniony, papierek ocalał.
Nadleciał wiatr. Wiatr był ciepły, papierek szybko sechł i zaczynało mu być dobrze. Wysechł jednak do końca, stał się lekki i wiatr zaczął tak nim miotać, że przestraszony papierek zrozumiał, że ma do czynienia z wariatem.
Wciśnięty przez wiatr, pomiędzy wystające spod asfaltu brukowce, niebieski papierek osiadł naprzeciwko bramy starego domu. Zanim się opamiętał, znalazł się pod miotłą dozorcy. Zdezelowany sprzęt dozorcy nie zrobił mu wiele szkody, wiechcie miotły były zdarte i połamane, papierek był jednak cały podrapany i pokłuty, jak klient ślepego fryzjera.
„Dozorca to niewykwalifikowany chałupnik. Co prawda jest starym człowiekiem i można by się od niego, z racji wieku, niejednego nauczyć, niewiele zmienił jednak w moim położeniu. Jestem pokłuty jak poduszeczka na szpilki.
– Jak ja wyglądam – jęczał papierek.
– Tylko fachowiec, odpowiednio wyszkolony specjalista, jakiś kosmetyk, potrafi mi dopomóc”.
Najwybitniejszy miejski kosmetyk, w malowanym olejno na żółto uniformie, z literami MPO jak każdy skrót szyfrującymi nazwę potężnej zapewne organizacji, z napisem WUMPO, wybitym na blasze, prezentował się przepięknie.
Dysponował najnowocześniejszym sprzętem, hydrantami i pneumatycznymi wsysaczami, posługiwał się stacją nadawczo-odbiorczą, a kiedy jechał, alarmował wszystkich światłem lub syreną.
Papierek widział zbliżający się żółty pojazd i, zupełnie jak mały chłopiec, podskakiwał na wietrze z uciechy. Zachwycił się błękitnym obłoczkiem dymu z małego, jak fajka, komina wozu. Nie wiedział, że to dym z takich jak on, małych papierków, które zagarnia, niewidoczna z zewnątrz, zmiatająca wszystko spod wozu stalowa szczotka.

JADZI W GĘBĘ GWIZDAJ

* Palindrom – wyraz lub zdanie brzmiące tak samo przy czytaniu z lewej strony do prawej, jak i odwrotnie.