Anna Sanecka
Waldemar Siemiński o cioci Andzi
W moich rozmowach z Waldemarem Siemińskim często pojawia się wspomnienie jego ciotki, Anny Saneckiej – osoby niepospolitej, która zainspirowała go do spisania jej wspomnień i opublikowania ich w książce pt. „Kobieta z prowincji”.
Bardzo mi zależało na tym, by znów o niej napisać, by przypomnieć. Waldek również był zdania, że warto.
Wspólnie uznaliśmy, że z szacunku dla bohaterki opowieści i dla jej uhonorowania, wspomnienia Waldka pozostawimy w formie języka kolokwialnego – a więc w takiej samej, jaką ma książka o życiu cioci Andzi.
Bożena Gałuszewska
Ciocia Andzia
Jej pierwsze nazwisko, z domu, to Głowacka.
Ciotka miała pięć sióstr, była szósta, i druga, jeżeli chodzi o starszeństwo. Najstarsza była ciotka Janka, która się przeprowadziła do Warszawy, ale często przyjeżdżała do Kazimierza. Druga – ciocia Andzia, potem była moja mama Zosia, później ciotka Helena Liszewska, i ciocia Fela, i ciocia Władzia, która pojechała do Bolesławca z mężem repatriantem z Francji.
Głowaccy mieszkali na Małym Rynku. Była to granica dwóch światów: kazimierskiego świata polskiego i kazimierskiego świata żydowskiego.
Wszystkie Głowacczanki się ocierały o ten świat, ale najbardziej chłonna – co prawdopodobnie było związane z tym, że była bardzo wrażliwa, bardzo utalentowana i otwarta na innych ludzi – była właśnie ciocia Andzia.
Z tego żydowskiego świata ona wzięła najwięcej. Nie tylko wspomnienia, które trzymała w głowie (niekiedy chyba bojąc się nawet o nich mówić), ale ciotka nauczyła się też jidysz i, co najważniejsze, tego jidysz nie zapomniała do końca życia.
(Ciocia Fela też sporo się nauczyła, ale wątpię, żeby tak dobrze opanowała jidysz jak ciocia Andzia).
A ciocia Andzia miała niesamowitą pamięć do szczegółów, czego jej zawsze zazdrościłem. Wszystko po prostu pamiętała: od jidysz – po wszystko, co przeszła w życiu.
Ciocia Andzia miała pewną tajemnicę…
Dwa lata z nią rozmawiałem przygotowując książkę i nawet przez te dwa lata jej nie rozgryzłem; nie chciała mi powiedzieć.
To nie była żadna skandaliczna sprawa, ale ona po prostu wstydziła się tego, kim był jej pierwszy mąż. Teraz, po wielu latach możemy to powiedzieć: był to bardzo uczciwy człowiek, tylko miał zawód którego ciotka się wstydziła. Zawsze o nim opowiadała, że był chyba stolarzem, czy czymś, a tak naprawdę, był on miejskim sprzątaczem. I tego ciotka się wstydziła. Tego nigdy nie powiedziała.
Odkryłem to przypadkiem już po tym, jak mi opowiedziała swoje życie i zrobiłem z tego książkę, a nie wiem nawet, czy nie wpadłem na to później, już nie pamiętam, w jakich okolicznościach.
No i z tym oczywiście jest związane jej drugie nazwisko: po pierwszym mężu nazywała się Michalska.
Z pierwszym mężem miała dwoje dzieci. To pierwsze życie, małżeństwo, chyba było dosyć szczęśliwe. Dobre.
Choć pewnie się nie przelewało… Ciotka wtedy pracowała… zresztą przez całe życie pracowała. Zarabiała na życie jak się dało. Wtedy chyba startowała jako krawcowa. To jej pierwsze małżeństwo skończyło się niestety bardzo wcześnie, przedwcześnie. Mąż utonął. Poszedł się kąpać, no i ciotka się dowiedziała od znajomych, że go wyciągnęli z Wisły (w książce jest to opisane). Dokładnie mi o tym opowiedziała, co świadczy, jak głęboko przeżyła to zdarzenie i co ją łączyło z jej pierwszym mężem.
Później, w tych cholernie trudnych warunkach, ciotka rozwinęła wszystkie swoje talenty, żeby wychować dwoje dzieci i żeby samej się utrzymać.
Miała bardzo wiele talentów. Jakbym chciał je streścić, to bym powiedział, że potrafiła zrobić coś z niczego.
Przede wszystkim szyła i była dobrą krawcową. Opowiadała mi – i to chyba też jest w książce – że w okupację na przykład zbierała jakieś stare ciuchy, stare – jak to ciotka nazywała – łachy i z tego szyła ludziom to, czego brakowało: majtki, jakieś koszulki, jakieś robocze fartuchy… Tych starych łachów też nie było dużo, no i ponieważ była to przerobiona, ale jednak starzyzna – no, to ludzie często do niej przychodzili: „Jak to, pani Michalska, to my pani zapłaciliśmy, a te majtki, które pani zrobiła, tydzień przetrzymały i już ich nie ma”. A ciotka mówiła: „a ja za to kupiłam bułkę albo chleb i zjadłam to w jeden tylko dzień”.
To jest przykład, jak ciotka robiła coś z niczego, rzeczy, które pozwalały jej się utrzymać.
Z moją najbliższą rodziną – z moją ŚP mamą i ŚP ojcem – spędziła czas okupacji, a zwłaszcza ten epizod wojny, który nazywa się „wygnaniem”.
Wtedy, kiedy przez Kazimierz szła linia frontu, kiedy Niemcy się wycofywali, a wkraczali tu Sowieci, to ludność Kazimierza została wygnana.
Rodzina najpierw poszła na Doły, a wreszcie trafiła do wsi Wąwolnica, gdzie się urodził mój brat. Wtedy ich losy, losy ciotki Andzi i jej syna Antosia i córki Ewy, związały się z moimi rodzicami bardzo silnie, bo ojciec właściwie utrzymywał cztery rodziny, rodzinę ciotki też.
Był piekarzem. W swojej młodości bardzo przedsiębiorczy i bardzo obrotny, cechy te zachował do końca życia. Tylko że pod koniec, jak już mieszkał trzydzieści czy czterdzieści lat w Kazimierzu, to się trochę rozpił. To jest taka choroba, która się tutaj udziela mężczyznom.
Ojciec w Wąwolnicy znalazł jakąś starą chałupę, wyremontował ją i odkrył tam piec chlebowy. Zaczął po prostu piec chleb i z tego utrzymywał nie tylko siostry mamy i ich dzieci, ale naszą rodzinę, i dziadka i babcię, czyli rodziców mojej mamy. Wszyscy oni byli tam razem na wygnaniu.
Później, kiedy wrócili do zrujnowanego Kazimierza, przeplądrowanego przez wszystkich, którzy tylko mogli, ciotka mieszkała przez bardzo długi okres czasu na Małym Rynku.
Znowu mieszkała na Małym Rynku – na poddaszu, w dwóch malutkich pokoikach. Nawet nie wiem, nawet sobie nie wyobrażam, jak oni tam spędzali czas w zimie? A musieli spędzać.
U dołu mieszkał mój dziadek i babcia. Dziadek Olek, cudowny fantastyczny człowiek, który utrzymywał się też z wszystkiego, co się dało. Robił obręcze, zajmował się stolarstwem, szewstwo też potrafił robić. No i jego żona, moja babcia Weronika. Oni mieszkali na dole, ciotka mieszkała na górze. Po takich wąskich, stromych schodach się chodziło do ciotki…
Losy naszej rodziny się bardzo różnie potoczyły.
W pewnym momencie, jak po nacjonalizacji straciliśmy sklep, który mama prowadziła, to musieliśmy się wprowadzić do sutereny w domu pana Kuny. Mieszkaliśmy właściwie w piwnicy i mama marzyła o tym, żeby się z tej piwnicy wyprowadzić.
Ojciec trochę forsy jakoś jednak zarabiał, mama chyba też jeszcze coś miała ze sklepu i kiedy dziadek zmarł, to mama spłaciła siostry i wtedy – dopiero wtedy (a to były już chyba lata 60-te), ciocia Andzia razem z dziećmi wyprowadziła się z Małego Rynku. Wynajęła mieszkanie nad Wisłą, u Doraczyńskich. Ten dom istnieje do dziś w nie zmienionym stanie; stary dom z drewna, w tej chwili trochę marniejący… Tam mieszkała z dwojgiem dzieci. Syn Antek to był facet chodzący własnymi drogami, został oficerem WP, a córka Ewa pracowała jako kelnerka w Gospodzie. Ciotka też tam przychodziła zarabiać (zarabiała wszystkim po prostu). Córka kelnerowała, a ciotka sprzątała w Gospodzie.
I wiodła ten swój żywot – żywot, w którym dzielnie, pięknie się zachowywała, ale żywot ciężki, głównie z tego powodu, że była sama. (Być samej zawsze jest ciężko).
Dawała sobie świetnie radę, na ogół chodziła zawsze uśmiechnięta, chociaż takie uśmiechy i uśmiechnięcie też kosztuje, każdy płaci cenę. Wystarczy na człowieka, który się stale uśmiecha spojrzeć wtedy, kiedy go nikt nie widzi: wtedy się już nie uśmiecha, a nieraz ma nawet bardzo zasępioną minę.
Ciotka też taka była, no ale szczęście się do niej uśmiechnęło i któregoś dnia miała aż dwóch konkurentów.
G. był pierwszy i się wydawało, że coś z tego wyjdzie, ale nagle ni stąd ni zowąd pojawił się w jej domu pan Sanecki. Bardzo dokładnie powiedział o co chodzi, nie owijał w bawełnę i co więcej, ku zaskoczeniu cioci, (to mi opowiadała i chyba to też w książce napisałem), po prostu zachował się jak mężczyzna i nawet ją od razu pocałował. Co ciotkę, która była wyposzczona, jeżeli chodzi o to, bo przecież trzydzieści czy czterdzieści lat była sama (a w Kazimierzu patrzą na wszystko, chyba jeszcze bardziej niż dzisiaj), ucieszyło. Pewnie jej tego bardzo brakowało. Na pewno była temperamentna, to była kobieta z krwi i kości, prawdziwa, wspaniała, facetka. No i jej to chyba się bardzo spodobało, zaimponowało jej i została z Saneckim, co pan G. nie za bardzo mógł strawić. Jakoś się tam awanturował, pieklił, no ale nic nie wskórał. Ciotka została z Saneckim.
Wyjście za Saneckiego, bardzo szanowanego w mieście piekarza – szanowanego nie tylko za to, że był dobrym fachowcem (a nawet chyba jakimś brygadzistą piekarskim, czy coś) było uśmiechem losu.
Miał on swój dom na Krakowskiej, wykształcił synów.
To wszystko wskazuje, że była to dla ciotki jakaś życiowa kariera, której jej zazdrościli.
Pan Sanecki był bardzo starownym, gospodarnym facetem, rano jak w zegarku wstawał, chodził do sklepu, stawał w kolejce, kupował wszystkie produkty, niczego w domu nie brakowało. Pamiętam (o czym ciotka opowiadała bardzo dokładnie), że do śniadania zawsze sobie strzelali po pół seteczki spirytusu albo wódki, bo to podobno dobrze robi na trawienie. I chyba rzeczywiście dobrze im robiło, bo żyli bardzo fajnie i dosyć długo.
Ciocia – pewnie niestety, bo z Saneckim jej się mimo wszystko dobrze żyło – przeżyła męża. Pan Sanecki zmarł wcześniej od ciotki.
Ciotka jeszcze przez dwa albo trzy lata mieszkała na Krakowskiej, aż jego synowie dali jej chyba do zrozumienia, że raczej już jest niepożądana. I, niestety, pojechała pod koniec życia do córki do Puław. „Niestety” dlatego, że ona na pewno bardzo ciężko zniosła odosobnienie od Kazimierza. Wszystkie siostry Głowacczanki były głęboko związane z Kazimierzem. Moja mama, która miała kłopoty z biodrami i przez wiele lat właściwie nie mogła chodzić, była zabierana przez moja siostrę na pół roku do Warszawy. Matka przez całą zimę marzyła tylko o jednym: żeby już była wiosna i żeby mogła już wrócić do Kazimierza. Bo w Kazimierzu było prawdziwe życie – siostry, sąsiadki i Kazimierz.
Ciotce pewnie też tego bardzo brakowało.
W dodatku (chyba w genach rodziny Głowackich jest to, że długo żyją i pod koniec ślepną), ciotka, kiedy była w Puławach, straciła wzrok.
Przez dwa ostatnie lata bardzo słabo widziała albo w ogóle nie widziała, co pewnie – zwłaszcza dla niej, która ten świat lubiła oglądać i go naprawdę fajnie widziała – musiało być bardzo ciężkie.
Czas małżeństwa z panem Saneckim był dla ciotki bardzo dobry, był jakąś nagrodą za całe jej życie. Nie tylko dlatego, że miała męża, z którego w sumie była zadowolona, ale i dlatego, że miała u niego osobną dziuplę na strychu, gdzie sobie zrobiła pracownię.
Ściągała tam wszystkie szmaty, znoszone jej przez ludzi i z nich robiła piękne dywaniki i kaftany, którymi handlowała na rynku. (Kaftan to rodzaj marynarki. Przeważnie nosi się to na zimę, jest ciepłe, pikowane. Ciotka kaftany robiła bardzo różnie). Uwielbiałem te jej wyroby, kupiłem więc jeden taki, szalenie kolorowy. I akurat w tamtym czasie poznałem swoją obecną żonę Ewę, która jest projektantem ubioru. Wtedy ona i jej koleżanki miały plener czy obóz szkoleniowy w SARP-ie. Przyszedłem w tym ciotki kaftanie do dizajnerek, które dyktowały modę w całej Polsce. Ewa mi nic nie powiedziała… Patrzyły na mnie, na mój strój, ależ były miny! Dopiero po latach przyznała: „słuchaj, wywołałeś taką sensację tym kaftanem, że ja nie wiedziałam, jak się tłumaczyć”. Ale mi się to bardzo podobało.
Ciotka robiła też dywany – i to nie tylko małe dywaniki. Potrafiła zrobić z tych kolorowych szmat całkiem dużą rzecz. Plotła pocięte tkaniny w warkocze, zaplatała je i z tego, mi na przykład, zrobiła dywan, który przez długie lata miałem w swoim pierwszym mieszkaniu. Liczyło ono 34 m kw i taki właśnie wyplatany dywan starczał na cały pokój, miał ze dwadzieścia metrów kwadratowych.
Ciotka Andzia, tak jak prawie wszystkie siostry Głowackie, które mieszkały w Kazimierzu, należała do chóru kościelnego i aktywnie działała w Lidze Kobiet prowadzonej przez panią Tyszkiewiczową. Uczestniczyła zawsze w spotkaniach, na których od czasu do czasu wygłaszała własne teksty i śpiewała ułożone przez siebie piosenki.
Nie wiem czy inne siostry też, ale ciotka i moja mama bardzo lubiły się przebierać. Przebierały się np. na kusaki (głównie za mężczyzn), ale nieraz też tak sobie, bez okazji.
Trochę to dziwne, ale rzeczywiście tak było, naprawdę lubiły takie zabawy!
Raz – to moja mama mi opowiadała – ciotka Andzia i ona się przebrały za chłopów i poszły do gospody, tzn. do Esterki. Wszyscy myśleli, że to są normalni mężczyźni, że przyszli się napić… Zaraz przy wejściu do restauracji był kontuar, bufet, i one tam sobie stały. Piły chyba jakieś małe, drobne kieliszeczki… Ale kiedy faceci z Kazimierza przyuważyli nieznanych sobie facetów, to postanowili ich wypróbować i zaczęli raczyć tych dwóch przybyszów wódką w szklankach. I tutaj już ciotki pękły. Tego nie potrafiły już strawić. Zaczęły się wycofywać, a chłopy kazimierskie je zatrzymali, siłą chcieli poić wódką, obłapali – i wtedy, przy tej obłapce, wyszło na jaw, co to są za faceci, że to przebrane kazimierzanki. Wydało się.
Od czasu do czasu, choć nie zawsze, spędzaliśmy wspólnie święta Bożego Narodzenia, zwłaszcza jak jeszcze żył dziadzio, który przeżył babcię Weronikę. Ciotka zawsze była skarbnicą kolęd i pastorałek. Choć inne siostry też znały teksty, to jednak ona wiodła prym.
Ciocię spotkała jeszcze jedna nagroda, która absolutnie słusznie jej się należała: została ekspertem od spraw żydowskich (w skali międzynarodowej, mogę powiedzieć). Kiedy przyjeżdżały wycieczki, ludzie szli do ciotki jako tej osoby, która dobrze pamięta żydowski Kazimierz i bardzo dużo wie. Sprawiało jej to bardzo dużą satysfakcję, bo czuła się potrzebna, wiedziała zresztą, że naprawdę tylko ona się na tym zna. W tych ostatnich latach taka nagroda umilała jej życie.
Ciotka, jeszcze zanim poznała pana Saneckiego, razem ze swoim ojcem – dziadkiem Olkiem – prowadziła sady. Też i tego się podejmowała. Miała nad Wisłą mały trójkącik śliwkowego sadu. Pamiętam, jak nieraz szedłem z nią na noc, do szałasu, żeby go pilnować. Robiliśmy w sadzie lassy (kopie się dół, trochę większy niż stół, jest rama z desek, u dołu ramy kije leszczynowe. W dole żarzy się ognisko, dające dym, który leci na ramę, gdzie leżą śliwki). Ciocia handlowała tymi śliwkami.
Co jeszcze robiła…? Pewnie wiele innych rzeczy, ale tego już raczej nie wiem.
Ciotka przez dwa lata opowiadała mi swoje życie. Wszystko nagrałem na peerelowskim magnetofonie i z tego później powstała książka.
(Po tym dwuletnim epizodzie, ciotka jeszcze zapisywała swoje historie, opowieści ze starego Kazimierza i z żydowskiego Kazimierza.
(Parę zeszytów z jej zapiskami tutaj gdzieś krąży, nie wiem, kto je ma.)
Po publikacji książki nasze stosunki się nie zmieniły. Ciocia była raczej zadowolona, nie miała negatywnych reakcji. I chyba rzeczywiście nie miała, bo w relacjach ze mną, przez uprzejmość mogła mi nie mówić tych ewentualnych negatywnych odczuć, ale od innych na pewno bym się dowiedział, że ciotka jest z czegoś niezadowolona.
Nie miałem takich informacji.
Kiedy napisałem pierwsza książkę pt. „Niech cię odleci mara”, której głównymi bohaterami są (chyba jednak) moi rodzice – oni mieli do mnie znacznie więcej zastrzeżeń niż ciotka po napisaniu „Kobiety z prowincji”.
Podobnie było z filmem.
Kiedy powstał, w Kazimierzu działało jeszcze kino i tam ciotka go obejrzała. Niedokładnie pamiętam, nie wiem, jak się odnosiła do filmu, ale chyba jakichś złych komentarzy nie było. Natomiast kiedyś usiłowałem zetknąć ciotkę z panią Ewą Dałkowską, która ją wspaniale zagrała. Ale aktorka trochę się bała tego kontaktu i do spotkania nie doszło. Zdaje się, że nie chciała konfrontacji, by ta nie zaważyła jakoś na jej interpretacji postaci.
Czemu sobie upodobałem akurat ciocię Andzię?
Trudno to wypośrodkować i sprawiedliwie ocenić, nie wiem jak to ująć… Ciotka Andzia najwięcej wiedziała o życiu, chłonęła wszystko jak gąbka i potrafiła to wypowiedzieć. Miałem z nią bardzo dobry kontakt, lubiła, żebym do niej zachodził. Inne ciotki nie były tak wyrywne. Na przykład moja mama: żeby od niej coś wydobyć, żeby coś opowiedziała, to się trzeba było trochę natrudzić. Ciotka Dentka z Warszawy – ta która tu przyjeżdżała i handlowała bibułką na papierosy… (Ta bibułka do niej szła, nie wiem jakimi drogami, z fabryki papieru w Jeziornie… Sprzedawała ją moja matka, która uwielbiała handlować, a której zlikwidowali sklep. Mama uwielbiała sprzedawać, przychodzili do niej chłopi i kupowali; to wszystko było oczywiście nielegalne). Wracając do ciotki Dentki; ciotka Dentka w ogóle nic nie opowiadała. Nie lubiła. Miała bardzo ciężkie życie i pewnie nie chciała się nim dzielić. A ciotka Andzia lubiła się dzielić swoim życiem z innymi. Na tym to po prostu polegało.
Bardzo otwarta była ciocia Fela, która zmarła niedawno. (Los chciał, żebym był przy niej do samego końca. Byłem przy tym jak umierała. Niesamowite szczęście: odeszła cicho i spokojnie). Była bardzo wesoła, uczynna itd., ale też trzeba się było natrudzić, żeby chciała coś opowiedzieć.
A ciotka Andzia bardzo chętnie opowiadała, dlatego z nią kooperowałem. I to, jak się okazało, jakoś nam wyszło. Z innymi byłoby znacznie trudniej.
Łatwość mówienia, błyskotliwość, fenomenalna pamięć – ona miała wszystkie te cechy. Prawdopodobnie była bardzo zdolna językowo: jidysz wcale nie jest takie łatwe! Pewnie gdyby się uczyła innych języków, też by je opanowała.
Gdy patrzę na fotografie ciotki… jest taki rys, nurt w jej opowieściach: ciotka po prostu nie była najładniejszą kobietą. I miała pewien kompleks, że nie jest gwiazdą, jeśli chodzi o urodę. Ale mimo to dawała sobie radę, pod każdym względem. Nie miała jakichś specjalnych zahamowań, choć oczywiście nie była tak otwarta, jak ludzie bywają teraz (bo świat się zmienił, jeżeli chodzi o obyczaje). To ciotkę trochę bolało. Słyszałem taką nutę w jej opowieściach… cierpiała, że nie była urodziwą sesksbombą – jak to się dzisiaj się mówi.
No i nie chciała mi powiedzieć, kim z zawodu był jej pierwszy mąż.
Ale to i tak nieliczne jej zahamowania.
Miała ich niewiele, była bardzo otwarta. Po prostu – „doprzodowa”.
I ta jej cecha – „doprzodowość”, czyli dynamizm – popchnęła fabułę powieści, jaką o niej napisałem. Z tym, że pisałem w kierunku „odwrotnym”. Ciotka opowiedziała mi swoje życie od urodzenia do dojrzałości, a ja „Kobietę z prowincji” poprowadziłem od ciotki Andzi dojrzałej do momentu jej urodzin. W takim porządku odwróconym, przetworzonym, lepiej się szuka i znajduje to, o co w powieści chodzi – sens czyjegoś życia.