Zofia Mitosek
profesor Uniwersytetu Warszawskiego i Paryskiej Sorbony

To ja, Elka Komorkówna z książki „Pelargonie”, dziecko z końca wojny, córka Kazimierza i Janiny Duniów, rzemieślników z Czerniaw, którzy zajmowali się pamiątkami z Kazimierza. Więc o dzieciństwie już napisałam. Dodam tylko o wąwozach, poziomkach i kwiatkach, które na zawsze określiły moją wrażliwość. I o niedzielnym muzykowaniu ojca, które sprawiło, że kiedy znalazłam się „na obczyźnie”, na studiach w Warszawie, zaliczałam wszystkie opery i koncerty.

Ale przedtem szkoła, nauczycielka polskiego w podstawówce, Krystyna Kozłowska, która nauczyła mnie dobrego stylu i Janina Szczepkowska w liceum, która wprowadziła mnie w arkana nowoczesnej literatury. I jeszcze siostra Irka i jej narzeczony Staszek Płocharski, którzy przywozili mi ze studiów w Warszawie tomiki poetyckie (Grochowiak, Dąbrowski, Herbert) oraz numery „Po prostu”, które czytałam ze słownikiem wyrazów obcych w ręku. Szkoła w Kazimierzu była wspaniała, z mojej maturalnej klasy wszyscy dostali się na studia. Ja też, chociaż zaangażowana w harcerstwo, nie bardzo miałam czas na naukę. Nocne gry terenowe, biwaki, obozy – to z harcerzami poznawałam Polskę – Roztocze, Mazury, Kujawy…

Ale wylądowałam na warszawskiej polonistyce. Bez kompleksów: rodzice uważali mnie za najzdolniejsze dziecko, obydwie nauczycielki polskiego lubiły moje pisanie, z biblioteki szkolnej znałam Hemingwaya, Faulknera, Caldwela… Bez kompleksów, ale wobec niekończących się list lektur (np. Szymonowic, Korzeniowski, Perzyński… same nudy). Oczy otwarły mi się na III roku, kiedy zaczęłam studiować równolegle filozofię i pojawiły się problemy teorii poznania, estetyki, etyki. I znowu tony lektur, ale już świadomie wybieranych. To dawało rezultaty – na egzaminach polonistycznych wciągałam profesorów w filozofię, na filozoficznych – płynnie zbaczałam na Dostojewskiego i Manna. A także Prousta, którego czytałam przez całe wakacje – oczywiście w Kazimierzu. Największym sukcesem była piątka z filozofii współczesnej u profesora Leszka Kołakowskiego – mówiłam o związkach fenomenologii i teorii literatury. Polonistykę skończyłam w 1966 roku (rok wcześniej wyszłam za mąż za kolegę z puławskiego harcerstwa, Henryka Mitoska), zaproponowano mi pracę na Uniwersytecie Warszawskim w Katedrze Teorii Literatury, pod kierownictwem profesorów Marii Renaty Mayenowej i Stefana Żołkiewskiego, Zaczęłam publikować, mój pierwszy artykuł ukazał się w „Studiach Filozoficznych”, inne w „Kulturze w Społeczeństwie”. Biedowaliśmy z mężem (asystentem na Politechnice Warszawskiej) w akademiku i tam urodziła się nasza Małgosia. To był 68 rok, ja w ciąży nie bardzo mogłam angażować w studenckie kontestacje, kiedy wróciłam na uniwersytet, moi ukochani profesorowie – Mayenowa i Żółkiewski byli już relegowani. Wyrzucono Leszka Kołakowskiego i Stefana Morawskiego, u którego 4 marca 68 roku zdążyłam obronić obronić magisterium z estetyki. Tak więc byłam magistrem do kwadratu, z filologii polskiej i filozofii, miałam dziecko, nie miałam mieszkania i czekał mnie doktorat – u politycznie podpadniętego Stefana Żółkiewskiego, który pracował już tylko w PAN. Ja jakoś przetrwałam na warszawskiej polonistyce, doktorat obroniłam w 1973 roku, a rok później wydałam w Ossolineum książkę „Literatura i stereotypy”. Dostaliśmy z Politechniki (gdzie pracował mój mąż) mieszkanie na Bródnie, tout confort, całowałam ze szczęścia klepki podłogowe.

Potem było już łatwiej, staż Henryka na John Hopkins University w Baltimore, mój lektorat języka polskiego w Strasbourgu (tam poznałam protestantów i obecność wielkiej muzyki w ich życiu codziennym), zwiedzanie Europy w małym Fiacie, z namiotem i ośmioletnią Małgosią (poznaliśmy Francję, Włochy, Szwajcarię, Anglię, Niemcy). Czy to znaczy, że Kazimierz nie istniał w moim życiu? Ależ skąd, nadrabiałam braki w poznawaniu świata, zdobywałam przyjaciół w innych krajach, ale wszystkim opowiadałam, że jest jedno najpiękniejsze miejsce na świecie, moje rodzinne miasto, gdzie spędzałam co najmniej połowę wakacji, chodziłam na maliny i jabłka, zbierałam zioła, którymi pachniał mój pokój na Czerniawach, uczyłam dzieci roślin… Dzieci, bo oto w 1984 roku urodziła się Basia, już po habilitacji i wydaniu książki „Teorie badań literackich” (PWN 1983, pięć wydań oraz przekład czeski i ukraiński). A propos Basi – na radzie wydziału byłam jedyną osobą wśród profesorów, w „stanie błogosławionym”. Zresztą tuż po stanie wojennym, żeby nie przyjaciele z zagranicy, nie miałabym w co ubrać dziecka. Ale nawet przez chwilę nie pomyślałam o pozostaniu za granicą: umarłabym z tęsknoty za Kazimierzem, za tą alejką, gdzie rosły storczyki. Potem docentura, staże we Francji (efektem była książka „Adam Mickiewicz aux yeus des Français”, francuskie i polskie wydanie, 1992), potem jeszcze raz wykłady i lektorat, tym razem w Aix en Provence, potem tytuł profesora z książkę „Mimesis. Zjawisko i problem”, PWN 1996, potem kilka lat w Polsce, ksiażka „Powieść i poznanie. Od Balzaka do Masłowskiej”, która poświęciłam Kazimierzowi, Universitas 2003 i zaproszenie na wykłady do Kanady (Montreal 2004). Tam właśnie zastała mnie propozycja kierowania Centre de Civilisation polonaise na Sorbonie. Chciałam trochę odpocząć w Warszawie i Kazimierzu, ale w końcu z „poczuciem misji” pojechałam. Spędziłam na Sorbonie 3 lata, uczyłam Francuzów literatury polskiej i organizowałam konferencje (jedna z nich, „Genius loci face à la civilisation” była o Kazimierzu). Wróciłam i dalej wykładam na UW. W międzyczasie razem z mężem, który też jest profesorem akademickim, kupiliśmy mieszkanie na Kwaskowej Górze i żyjemy „okrakiem” – zajęcia ze studentami w Warszawie i w Kielcach (mąż), teatry i koncerty w Warszawie, natura, wąwozy, Wisła – w Kazimierzu. Tutaj powstały „Pelargonie”, Wydawnictwo Literackie 2006. Jeszcze trochę, może uda mi się skończyć książkę o ironii. Jak Opatrzność pozwoli.

Zwiedziłam prawie cały świat, Europę, Afrykę, obie Ameryki, ale zawsze był w tle Kazimierz. Nie jest jednak łatwo odnaleźć się w rodzinnym miasteczku. Rodzice nie żyją, dom na Czerniawach się rozpada (spełniły się marzenia Ojca, czworo dzieci po wyższych studiach, tyle że nie ma kto przejąć dziedzictwa). Prawie pół wieku „na obczyźnie” zrobiło swoje: nie znam ludzi, poza Tadkami (Pałką i Michalakiem) oraz żyjącym jak ja „okrakiem” Waldkiem Siemińskim. Nie bardzo kleją się rozmowy, Franciszek Starowieyski, z którym tak dobrze się gadało – nie żyje, koleżanki ze szkoły nie wróciły do Kazimierza, przybyło tyle nowych osób. Wcześniej nie chodziłam do barów i na piwo, raczej siedziałam z maszyną do pisania, a potem komputerem na Czerniawach, w wolnych chwilach jeździłam rowerem (teraz też) czy ganiałam po polach i wąwozach (teraz też). Nie mogę się rozstać z Warszawą, kocham studentów i dydaktykę.

W Kazimierzu najbardziej lubię mój ogródek i msze u Franciszkanów. Godzinki śpiewane przez Jurka Kunę. I oczywiście naturę, w nowej „dzielnicy” odkrywam nieznane miejsca. Tutaj się urodziłam, tu brałam ślub, tu chrzciliśmy nasze córki i tutaj umrę. Ale jeszcze trochę. Jeszcze nie teraz, mam dużo do zrobienia. Przyjaciół odkryłam przez książki. Spotykamy się w ostatnią niedzielę miesiąca w Kuncewiczówce, dyskutujemy o przeczytanych tekstach (jedna książka w miesiącu, na ogół dobra literatura, Dostojewski, Conrad, James, Hrabal, Bialoszewski…). Trwa to już 2 lata. Niespodziewanie powstał krąg przyjaciół, niewielka utopijna grupa, która jeszcze wierzy w literaturę i bez której trudno byłoby mi żyć. W Kazimierzu i wszędzie.

Kazimierz, 28 czerwca 2010