Wywiad z bratem
Julia Hartwig

Najpierw chciałem być malarzem. I do dziś nie potrafię powiedzieć, czy wynikało to z upodobania do pejzażu – który dotąd stanowi ulubiony temat moich zdjęć i którego ujęcia przeszły przez tyle faz od pierwszych moich prób aż do ostatnich – czy też na moją słabość do malarstwa wpłynęła fascynacja środowiskiem malarskim i jego życiem.

Pamiętam wycieczki, jakie odbywałem wraz z moim kolegą do Kazimierza nad Wisłą. Z Lublina nie było to daleko. Kazimierz był wtedy miasteczkiem z prawdziwymi domami, prawdziwymi zabytkami i prawdziwymi mieszkańcami. Dziś jest to dworzec zajezdny, przez który przepływają dziesiątki turystów.

Bardzo piękny, ale na wpół martwy dla tych, którzy znali to miejsce przed wojną. Pamiętam tamtejsze chłopskie jarmarki, małe żydowskie sklepiki, dzwony bijące w kościołach, letników przyjeżdżających z całymi rodzinami i dziećmi – i przede wszystkim malarzy. Był to okres szkoły Pruszkowskiego i Bractwa Świętego Łukasza. Na ulicach porozstawiane niemal co krok sztalugi, przy każdej z nich ekscentryczna postać z paletą w jednej, pędzlem w drugiej ręce. Na schodkach i rozkładanych stołkach studenci ze szkicownikami. Widywałem ich u Berensa, gdzie przychodzili na posiłki zakrapiane nie rzadko alkoholem, z zazdrością słuchałem dobiegających mnie odgłosów ich beztroskich rozmów, zachwycały mnie ich białe wymięte spodnie płócienne, kolorowe szale na szyjach i zgniecione kapelusze chroniące głowy przed słońcem. Pierwszy raz zobaczyłem ich przy stoliku, na którym palił się ogień na półmisku czy w wazie, dziś już nie wiem. Może był to poncz, może zapalono rum a naleśnikach – dla mnie ten ogień i oświetlone jego odblaskiem wesołe twarze o ciekawym wyrazie stały się jakby symbolem czegoś odmiennego, piękniejszego od reszty świata.

Wiedziałem, że często nie mieli grosza przy duszy i nieraz zmagali się z biedą, bywało, że nie starczało im na farby i płótna albo na jedzenie, ale ich sposób życia wydawał mi się najgodniejszy naśladowania. Różnice zachowań i obyczajów w różnych środowiskach społecznych były wówczas ogromne. Panowie mieszczuchy potrafili jeszcze wybrać się na trawkę w lakierkach i nawet młodzi ludzie ubierali się na co dzień starannie, nie było jeszcze mowy o niczym w rodzaju dżinsów lub noszonych dziś czasem przez młodzież, nawet uniwersytecką, kombinezonach robotniczych.

Co tu dużo mówić – zapragnąłem znaleźć się w tej atmosferze sztuki i pozornej beztroski, tego odmiennego fasonu i odmiennych trosk.

Wywiad opublikowany w Wirtualnej Bibliotece Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN.