Wybuch wojny w kazimierskich wspomnieniach cz. 1
Po skończeniu szkoły powszechnej w Kazimierzu, chodziłam do szkoły handlowej w Warszawie. Było to bardzo kosztowne: czesne wynosiło 40 zł, a mój ojciec miał rentę w wysokości 60 zł. Na szczęście bracia mamy mieszkali w Warszawie, więc i mnie dali mieszkanie.
W wakacje zawsze byłam w domu. Mieliśmy krowy – musiałam więc je paść. (Jak przychodziłam ze szkoły – jeszcze powszechnej – i mówiłam, że pani kazała się nauczyć kawałek Pana Tadeusza”, mama na to zawsze:
– Świetnie! Wypuszczę krowy na pastwisko, usiądziesz sobie na trawie, będziesz się spokojnie uczyła i krowy pasła. Dużo wtedy „Pana Tadeusza” umiałam na pamięć.
Ojciec był „polityczny”, wielki patriota, wszystko wiedział, był człowiekiem bardzo mądrym, dlatego mieliśmy świadomość wydarzeń i tego, że wybuchnie wojna. Wiedzieliśmy o tym z radia, z gazet, z ogólnej sytuacji; tu premier mówi to, tu prezydent tamto – wiedzieliśmy, co się święci. Przed początkiem roku szkolnego pojechałam do Warszawy, bo nie wiadomo było, jak to się wszystko rozegra, a przede wszystkim panowała wiara w to, że zabijemy tych Niemców śmiertelnie! I tych Ruskich też śmiertelnie – bo to dwóch okrutnych wrogów, to myśmy wiedzieli na pewno. My ich pozabijamy choćby jutro! A oni nich nie będą bezczelni i nie straszą nas wojną. Takie wojsko mamy! A jeszcze ilu harcerzy!!! Oni wszyscy pójdą na wojnę i Niemców wszyscy wygonimy. Z tą wiarą pojechałam do Warszawy.
Tymczasem – pierwszy września, piątek – wszystkie szkoły pozamykane, nieczynne absolutnie. Ale młodzież przyszła, więc zebrano nas i oddelegowano takie łączone grupy. Klas nie dało się zgromadzić, bo ten przyjechał, tamten nie przyjechał, więc te łączone grupy harcerzy wysłano do kopania rowów przeciwlotniczych na Żoliborzu. W niedziele były już niemieckie bombardowania, płonęły cysterny ropy na Pradze, a myśmy jeszcze kopali te rowy…
Nie miałam dobrej materialnej sytuacji, a chodziłam do szkoły dość kosztownej, więc nosiłam przerabiane mundury kolejowe wujka. Byłam elegantka niezwykła, ręcznie przeszywany płaszcz do szkoły… Przez nauczycieli zostałam wytypowana do dawania korepetycji córce dyrektora departamentu w ministerstwie poczty i telegrafu, pana w randze oficera, legioniosty. Dostałam pokoik w ich willi i uczyłam jego dziesięcioletnie dziecko.
5 września, jak już Warszawę bardzo zbombardowano, nastąpiła ewakuacja wszystkich ministerstw. No ale wiara, że my zaraz tych Niemców zabijemy śmiertelnie pozostała. Co oni? Do Warszawy samolot puścili?!!!! Co oni sobie myślą??? A przecież i my mamy samoloty! Mamy potężne wojsko! MY mamy HARCERZY! Więc wiara w to, że się wojna jutro skończy była powszechna i wielka.
Razem z ministerstwem poczty i telegrafu, dokumentami i całym biurem, jechaliśmy pociągami na wschód. Ale najpierw samochodami na Lublin. Cała Polska myślała: nie, no Lublin to już na pewno bezpieczny. Gdzie Lublin? gdzie Niemcy w Lublinie? Jechałam z całą rodziną tego dyrektora, a w Warszawie już były trupy. Pod Garwolinem zabrakło paliwa, benzyny nie ma, benzyna jest tylko dla wojska.
Pod Garwolinem były tysiące żołnierzy, wojskowych, cywilów, koni i tam Niemy zrobili nalot. Tam 5 września wytłukli ogromne ilości ludzi. W rowach, na polach przydrożnych leżały trupy i ranni, samoloty niemieckie siekły z broni pokładowej, latały tuż nad drzewami, ludzie padali. Były tam setki tysięcy bieżeńców.
A my jakoś z tym ministerstwem dobrnęliśmy szczęśliwie do Lublina i byliśmy przekonani, że przecież oczywiście jutro wracamy do Warszawy.
Dojeżdżamy do Lublina, do tej ostoi, a Lublin się pali. Płonie! Pan dyrektor zdecydował, że ruszamy na wschód. A w Brześciu nad Bugiem już nie puszczają na most, bo tamtędy armia polska ucieka na wschód! Broń się, człowieku… Jest wrzesień, ja w mundurku drelichowym harcerskim, w trepkach i ze szpadlem, bo przecież ja będę kopać okopy, jest wojna! Most się chyli od nadmiaru ludzi. Na jakimś podwórku zobaczyliśmy półruskiego ciubaryka, tam, gdzie zaczynały się już bagna nad Prypecią. Na podwórku siedzi na progu staruszek, jakby Kałmyk jakiś, i mówi:
– Nie pchajcie się pod ściany, bo was wszystkich wybiją.
„Pod ścianę” znaczyło pod granicę.
Ale myśmy jechali dalej, aż do Równego, gdzie w wielkim gmachu ulokowano nasze ministerstwo. Było tam mnóstwo ludzi, wojska pełno dookoła, jedzenia, gotowania żadnego, nigdzie nic. Ale był bardzo ciepły wrzesień, to żeśmy jeszcze nie marźli. Byłam ciągle z tą rodziną dyrektora Owsianko, majora, dyrektora Owsianko. Jesteśmy w tym gmachu i śpimy w ubraniach, na gołej podłodze, wszędzie mnóstwo ludzi, głód okrutny, ale jeszcze oficerowie mają broń i mundury. Pewnego razu pamiętam, że wychylam się z piątego piętra tego gmachu, a na podwórku leży wielka sterta papierów i jakaś łachmyta wojskowa stoi, bidok taki wojskowy, z karabinem. A kupa papierów wielka jak chałupa. Gdy weszłam do pomieszczenia, gdzie na podłodze mieliśmy kąt do leżenia, to już oficerowie mówili, że przyszła wiadomość: armia rosyjska przekroczyła polskie granice. Okrutnie płakałam. Dwa razy w życiu tak okrutnie płakałam: jak skapitulowała Francja, w którą ogromnie wierzyłam i wtedy. Okazało się, że ten na dole to rosyjski żołnierz i że jest rozkaz, by oficerowi oddawali wszelką broń, długą i krótką. Oficerowie nie chcieli oddawać jej tak bezpośrednio wrogowi. Więc my, harcerki, harcerze, zbieraliśmy takie piękne polskie wissy z Radomia, tak wysoko cenione przez światową zbrojownię. Braliśmy pistolety i składaliśmy na klatce schodowej na parapetach, żeby ich nie oddać wprost do wrogiej ręki.
Byliśmy tam jeszcze przez miesiąc, przyszło wojsko rosyjskie i ukraińskie. Raz, gdy już sypialiśmy na dworze, ustawili nas ukraińscy bandyci i pytali:
– Jakiegoś ty wyznania?
– Katoliczka.
Srzelił, zabił
– A jakiejś ty narodowości?
– Polskiej.
Strzelił, zabił. Innym oczy wydłubał, innym brzuch rozpruł, okropne rzeczy.
Dawali wtedy dokumenty w języku rosyjskim , miałam i ja piękne papiery bieżeńca. Wtedy nam je dawali, bo wiadomo było, że będą podstawione specjalne składy pociągów do Lwowa, do Wilna, dla bieżeńców właśnie. Dawali wielkie druki. Potem mi wszystkie ukradli, a były takie piękne… Opuściłam wtedy tych swoich „pułkowników”. Oni umierali z głodu, ja też. Te dzieci umierały z głodu, a jechać nie chcieli, bo Owsianko ciągle wierzył, że wojsko się poderwie, że wypędzi wrogów, że on jest żołnierzem, że nie może uciekać.
Zabrałam się w pociąg, a tam… na dachach, na stopniach, setki, setki ludzi. Pociąg jedzie na Lublin, 5 km/h. Dojeżdżamy do Włodzimierza. Gdy byliśmy w Krasnobrodzie i czekaliśmy na jakąś lokomotywę, to zjedliśmy wszystkie liście i korzonki z okolicznych lasów. Wszystkie dosłownie. Była tak straszna czerwonka, że jak nas było w pociągu 10 tysięcy, to każdy chorował. Nie było żadnego lekarstwa. Dobrze, że się w ogóle na dachu jechało… A kto umierał, ten spadł najwyżej i już. Jak pociąg zaczął się cofać, wszędzie widzieliśmy pełno rannych. Zdobyłam szynel wojskowy, skąd ja to miałam – nie wiem. Wiem tylko, że był za długi, to mi jakiś ciubaryk – o tak – siekierą obciął, żeby był krótszy. Ktoś zaczął krzyczeć, że na Sybir nas wiozą!
Po przekroczeniu Bugu kto żyw – wyskakiwał. I ja tez. Uciekamy. Z tamtej strony Bugu doszliśmy do Włodawy, Niemcy tuż tuż. Trzeba się przeprawić na drugą stronę, trzeba do domu. A ponieważ wychowałam się w Kazimierzu – świetnie pływałam. Do tego byłam młoda, silna… wtedy. Dziś bym się w miednicy utopiła. Każdy przekraczał Bug w ubraniu, bo jak inaczej? W nocy? Ileż tam się ludzi natopiło w przeprawie! Ja w tym szynelu, mokra, Bug nie jest wielką rzeką, ale głębię swoją ma, jeden się drugiego trzymał i go wciągał. Ale ja dobiłam do brzegu. Wtedy we Włodawie była studnia taka sama jak w Kazimierzu, dobrze ją pamiętam. Na plecach miałam uwiązany dzbanek, a w nim jeden skwarek. Po drodze ci bieżeńcy ukradli komuś świnię, zabili i podzielili między wszystkich z tego pociągu. Wypadło na każdego po jednym skwarku. Więc ja go nie jadłam, tylko possałam, possałam i znów schowałam. Na następne jedzenie. Rano pod studnią suszyliśmy się w październikowym słońcu, ciekła z nas woda.
Od Włodawy szłam piechotą, w tych trepkach. Dopiero w Wąwolnicy, gdzie miałam wujka, dali mi jakieś chodaki. W szynelu, w mundurku, dzbanek na plecach ze skwarkiem do jedzenia. Choć w Lublinie miałam ciotki – wujki i mogłam wstąpić, to ja jednak szłam do domu, śpieszyłam się. Przyszłam nareszcie. Brat mi potem mówił tak:
– Nie widziałaś tego, ale jak ojciec płakał jak tyś przyszła z wojny… taka obszarpana.
Mojej rodzinie było o tyle dobrze, że mieli krowę, mieli kartofle, mleko, śmietanę, kury, mogli jeść.
A ja byłam zagłodzona! Taka strasznie zagłodzona. Mama akurat obierała kartofle do jakiegoś kapuśniaku. Co mama obierze kartofli, to ja mówię:
– To wszystko za mało, ja ten koszyk cały zjem, obieraj. Za mało tego jest! Zjem wszystko.
Zjadłam. I już zostałam w Kazimierzu.
oprac. Bożena Gałuszewska