Wszy
Pani D., lat 80, kilka kilometrów od Kazimierza:
Czym-śmy się dawniej myli? A ze zdechłych prosiąt i świń robiło się mydło. Czy ono dobrze myło? Dobrze… No jakoś tam myło, trochę się je zwilżyło, trochę tym się poświechtało… Jednak najczęściej tym się prało. A do mycia? A do mycia była woda!
Czymś tam się też myło i włosy, ale najczęściej tośmy je cięli. Chłopaki, zaraz jak tylko im podrosły, to cięli. A dziewczynom czymś te włosy myli, ale czym – nie wiem. Nie pamiętam. (Przecież szamponów nie było, gdzie tam o szamponie mowa!)
A wszy-śmy mieli jak cholera! I to ile. Mój mąż, jak (po wyzwoleniu już) kupił od ruskich ciepłą kurtkę – zielonawą, wojskową, jak to się kiedyś nosiło – to ją kupił za wódkę. Ileś mu tam, temu ruskiemu, dał za nią wódki i przyniósł do domu.
Jego mama ogląda, ogląda i mówi:
– A coś ty kupił?!
Podniosła kołnierz – a tam na gęsto, jakby kto kaszy jaglanej sypnął.
„Co ja zrobiłem – on se myśli – jak to teraz wywabić? Wyprać tego nie idzie, ani się nie wytrzepie…”
Wzięli na słońce, bo pora była letnia, rozłożyli na drzewie, słonko trochę wyparzało i tak to spadało. (Zimową porą, to braliśmy znów na mróz. Wymarzło, wymarzło, wytrzepało się i wszy spadały.) Ale wtedy, pod kołnierzem tej kurtki siedziało tego, że nie daj Boże. Matka męża wyrzuciła czy spaliła łacha, bo był niezdatny.
Tak było w tamtych czasach, że wszyscy mieli wszy. Wszyscy mieli, bo nie było czystości, tylko tak było, jak było.
I tak: kobity wyszły w niedzielę, to poszły na drogę. Nie było nijakiej rozrywki ni nic, to w niedzielę chodziło się na drogę. Poszła kobita jedna, druga do niej przyszła, siadły se na drodze (a porobione były ławeczki), i jedna drugą iskała.
I w domu, pamiętam, matka też nas iskała, grzebieniem sczesywała te wszy. Ja, jak se nieraz wzięłam o tak, palcami po włosach, to zaraz patrzę, a za pazurami – wsza.
Jakoś się jednak od tego nie chorowało, no tyle, że to było. Tak-śmy z tymi wszami wtedy żyli…