Wspomnienie dnia wybuchu gazu w szkole
Opowiada Marian Jędruch, Pan woźny

Tamtego dnia, jak zwykle, wstałem za pięć czwarta, bo codziennie, kiedy już się robiło widno, gasiłem światło przed szkołą. Poszedłem do budynku, zrobiłem swoje. Nic nie czułem, żadnego zapachu, nic. To była codzienna rutyna: zgasić światło, potem do domu, kawa przy krzyżówce. Wpół do szóstej wyszedłem, postałem chwilę na dworze i wszedłem do szkoły. Zapaliłem światło w korytarzu.

Nic. Normalnie.

Jak zawsze otworzyłem drzwi na dziedziniec, wszystko jak codziennie. Wszedłem do dyżurki, wziąłem klucze i poszedłem na boisko. Tam byłem prawie pół godziny. I nic. Nic nie czułem, ani zapachu, ani przeczuć. Nic. Wracając, pozamykałem boisko (potem i tamte drzwi wywaliło, bo ciśnienie poszło z kuchni na wprost), klucze zawiesiłem w dyżurce, dyżurkę zamknąłem i wyszedłem z wiadrem sprzątać.

Szósta godzina, z dziedzińca schodziłem po schodach, bo miałem pójść wysypać śmiecie. W wiadrze już miałem pełno, ale. mówię, a, zejdę jeszcze po schodach, zobaczę, czy na drodze przed szkołą nie trzeba by jeszcze podmieść.

Szedłem akurat ze schodów z dziedzińca na chodnik, jak za mną uderzyło… ale jak…! Byłem już za barierką na ulicy, stałem z tym wiadrem… Za plecami straszny huk. Co jest, mówię, samolot gdzieś uderzył, czy co? Było takie walnięcie, że… Lecę, patrzę w górę, a tu tuman kurzu się podnosi.

Pierwsza myśl: dobrze, że w szkole nie było dzieci…

Lecę do bramy, tej od strony domu Krwawiczów. Lecę do domu, patrzę, a drzwi z mojego mieszkania wyrwane, wyrzucone na drogę, okno wyłamane. Do samej stołówki się wszystko zawaliło, zaraz za naszym mieszkaniem. U mnie pędzące powietrze wywaliło drzwi, okno, szyby…

Wpadam do domu, a żona stoi w korytarzu. „Uciekaj szybko z tego domu!” – mówię. Przestraszona była… przecież ją przywaliło… Pięciometrowy regał, co stał przy ścianie się na nią przewrócił. Za tym regałem były kiedyś drzwi do świetlicy, i to wszystko runęło. Wszystko, kurczę. Jakoś się wydostała spod tego regału. Dobrze, że spała głową w inną stronę, bo jakby jej tak to wszystko upadło… Jakby spała na wprost drzwi, to nie wiem, co by z niej było.

Dobrze, że dzieci nie było, bo ja nie wiem…

Zobaczyłem, że żona żyje, uspokoiłem się trochę. Od razu pomyślałem, że to gaz. Mówię do żony „wychodź z domu!” i wyrwałem, żeby zakręcić gaz w skrzynce. Niedługo potem dojechał Mietek Tarkowski. Byłby wcześniej, ale zawrócił z drogi, bo zapomniał jakichś dokumentów. A jakby przyjechał tak jak zawsze, parę minut przed szóstą, to by tam został na zawsze, zginąłby w kuchni, do której by poszedł.

Tak, on by zginął… Ale na szczęście wrócił się z drogi, był parę minut później i te papiery uratowały mu życie…

Już we dwóch odcięliśmy prąd. Żeby go wyłączyć, musieliśmy z Mietkiem zaraz po wybuchu wejść do szkoły. I weszliśmy.

Czy się baliśmy? Nie, nie, spokojnie weszliśmy. Co się jeszcze mogło stać? Już co miało być, to było. Gaz zakręcony, prąd odcięty, a że coś się może się zawalić? E tam… Nie myślało się o tym, była tylko jedna myśl: dobrze, że nie ma dzieci…

Przyszła Jola Bielec, pomogła mi bardzo: ja robiłem robotę, a ona zadzwoniła szybko po straż i gazowników. Jak przyjechali strażacy, to wziąłem klucze z dyżurki i razem z nimi weszliśmy do szkoły… Wszystko poprzewracane, drzwi wyrwane, jeden kogiel – mogiel.

Co ja przeżyłem… chodziłem jak struty, nic nie jadłem przez cały ten dzień. Strażacy przywieźli agregat do prądu, postawiliśmy go w gabinecie u dyrektora, podłączyliśmy kamery monitoringu i oglądaliśmy. Ta kula ognia poszła zaraz za mną… Jakbym się spóźnił, jakbym nawet był na dziedzińcu, to byłbym jak jeż, cały naszpikowany szklanymi kolcami. W drewniany płotek kawałki szkła były powbijane na gęsto, głęboko na pół centymetra. A jakbym był w szkole?

To by mnie już nie było.

Jak zszedłem po schodach, to wyrzuciło za mną wszystkie drzwi. Jedne i drugie. Popatrzyłem na to, stałem, nie wiedziałem, co myśleć…

W głowie tylko jedno: dobrze, że nie było dzieci.

fot.: kilka minut po wybuchu…

Wspomnienie nauczyciela historii, Marcina Pisuli