Wspomnienia Kościelnego
Bogdan Kobiałka

Zanim zostałem kościelnym, najsampierw służyłem długo do mszy. Zżyłem się z księżmi, pomału się wciągnąłem, i wreszcie nastałem w kościele parafialnym – a działo się to za księdza Boratyńskiego.

Dwa lata już pracowałem na poczcie, gdy jednego dnia ks. Kamiński mówi tak:

– Proszę pana, pan się najlepiej nadaje na kościelnego, proszę sobie przemyśleć, czy nie zechce pan zmienić pracy.

Przemyślałem i zmieniłem. Żona nie bardzo miała ochotę na taką zmianę, wolała, żebym został na poczcie, ale poszedłem.

Pan Bogdan Kobiałka z kwiatami na ołtarz

Do moich obowiązków należało wiele rzeczy: i strojenie ołtarza – dlatego każdej soboty dźwigałem brzemię kwiatów – i ubieranie Grobu w Wielkanoc, i szopki w Boże Narodzenie, i służenie do mszy, i przy ślubach. Przez całe 47 lat odprowadzałem pogrzeby i kopałem groby.

Grób ubrany przez Pana Kobiałkę

Dziś na cmentarzu jest nieporównanie do tego, co było kiedyś: dawniej chodziło się pod górkę, nie było mostu, a cmentarze przecież były dwa, jeden nad drugim. Jaka to była ciężka praca… ojoj.

Przybył do Kazimierza proboszcz, ks. Andrzej Kamiński, który jednocześnie znał się na inżynierstwie. Przed nim było pięciu proboszczów i żaden nie potrafił zrobić nic, żeby cmentarze połączyć. Chodziło się górą obok, nie przez środek cmentarza, tylko pod górkę, było zupełnie inne podejście. Ile razy się wtedy zdarzało: jest pogrzeb. Wyszli już na górę i naraz jednemu się noga potknęła, poślizgnął się, pociągnął innych. Wszystko leciało: i nieboszczyk i ludzie – wszystko na dół, z powrotem. No! Wieko się otworzyło, co za widok… W zimie długo to się człowiek poślizgnie? A tym bardziej ci, którzy na ramionach nieśli ciężar – trumnę. Czterech chłopów niosło, jeden się poślizgnął i wszystko runęło. Nieboszczyk wypadł. Ileż to razy, a jak.

Ks. Andrzej Kamiński powiedział:
– Takich scen w Kazimierzu być nie może.

mostek na cmentarzu

Zrobił most, dokładnie w 1955 roku, a ludziom zrobił dubeltową wygodę: jedno, że złączył cmentarze na górze i na dole i po drugie – ileż łatwiej, wygodniej chodzić – całkiem inaczej. Nie do pomyślenia, co pierw się przytrafiało. Sam byłem świadkiem różnych przypadków, bo 5 lat pracowałem, gdy jeszcze tego mostu nie było. To było okropne, ale nikt nie miał głowy, żeby zrobić most przez taką głębocznicę. Dopiero gdy ks. Kamiński wymyślił rozwiązanie, to nam wszystkim przyniosło ono ulgę. Pogrzeb już nie szedł pod górę, tylko przez most. A ciężary jakie się po nim wozi, pomniki – jaka to teraz wygoda. Most ani nie drgnie. Trzeba było mieć głowę, żeby taki zbudować. Mostu do tej pory nikt nie zmieniał.

W Kazimierzu, za klasztorem cmentarze są dwa: nowy cmentarz, na górze, powstał o wiele później niż ten na dole, stary, co był od niepamiętanych lat. Na nowym zaczęli chować dopiero w 1966 roku* (ta informacja wymaga sprawdzenia). Są tam i starsze pomniki, ale to dlatego, że zostały przeniesione.

Od dołu na nowym cmentarzu jest cmentarz dziecięcy. W takim zaciszu, porośnięty krzewami z białymi kuleczkami. Spokojne miejsce.

Trudno ustalić, które groby są najstarsze, bo ludzie przewozili pomniki z dołu na górę, z góry na dół, różnie się działo.

Często mnie pytają, czy się bałem pracować pomiędzy grobami. Nie bałem się cmentarza, bo czego? I w nocy się robiło… tak, tak. Ile razy były np. dwa – trzy pogrzeby i trzeba było po ciemku kopać. Nikt mnie nigdy nie wystraszył, nie wierzę w żadne strachy. Nic absolutnie mi się złego wśród zmarłych nie stało. Już prędzej żywych się trzeba bać.

*

Ciągle mi przychodzi na myśl ks. Kamiński, bo co to był za człowiek!

O nim można opowiadać tyle ciekawych rzeczy… Bardzo mocno doświadczony, był w obozie, w Dachau, 5 lat. Nieraz go pytałem: „Proszę księdza proboszcza, skąd ksiądz proboszcz zna to wszystko, tyle wie?”

Jakiż on był życzliwy, pomocny. Różnych się rzeczy nauczył w obozie. Kiedyś, jak żona była chora, to od razu powiedział co jej jest i nakazał, żeby rano piła kieliszeczek koniaku, na krążenie. Od razu się rozpoznał – i pomogło. Kiedy był tu, na parafii, bardzo ludziom pomagał. On był taki, że… słów brakuje. Raz matka sześciorga dzieci umierała. Wezwali księdza, żeby ją wyspowiadał. Więc on ją najsampierw wyspowiadał, zrobił wszystko, co należało i mówi: a teraz dajcie mi papiery, na co to ją leczyli, bo przecież musieli ją jakoś leczyć. Dali. Spojrzał i wziął się za głowę:

– O jak się strasznie pomylili! Ta kobieta zupełnie na co inne chora. Niemożliwością było wyleczyć ją tymi lekami!

Uratował. Wiedział jak, wszystko wiedział. Żyła jeszcze 20 lat.

On był u nas 12 lat proboszczem, tu umarł, tu jest pochowany, na górze, na specjalnym miejscu, gdzie są księże grobowce. Trudno go zapomnieć, ojoj. Oj, tak.

oprac. Bożena Gałuszewska