Wojtek Kosowski. O Wojtku
Mysza
Może od początku…
Dzieciństwo
Urodził się kilka lat przed wojną w Lublinie. Przed wojną, w czasie wojny i po wojnie mieszkał w Lublinie, na ulicy Ułańskiej, razem z dość liczną rodziną.
Ojciec policjant musiał mieć talent plastyczny. Potrafił z kawałka deski wystrugać karabin, robił też inne zgrabne zabawki, atrakcyjne dla chłopaka. Mama, osoba pobożna, chciała ostatnie swoje dziecko poświęcić Panu Bogu i mówiła, że Wojtuś zostanie księdzem.
Opowiadał o starszym rodzeństwie – Janku, Oleśce, Adamie i Władku. Najważniejszy był Janek. Zabierał go na basen, nauczył chodzić na rękach, a kiedy został wywieziony na roboty do Niemiec, przysłał mu w paczce organki.
Wojtek zgubił organki w jakimś okopie i długo nie mógł pogodzić się z ich stratą. Oleśka studiowała prawo, więc Wojtek nasłuchał się o prawie rzymskim i Kodeksie Napoleona. W czasie wojny Oleśka pracowała w niemieckiej firmie, skąd przynosiła deputaty, w tym paróweczki – cieniutkie jak palec.
Adam pracował w zakładzie samochodowym, potem był felczerem, a potem lekarzem. Osiadł z rodziną na Dolnym Śląsku. Władek był ofiarą wrzucenia niewypału do ogniska. Były też jakieś ciotki w Elizówce i figura świętego Franciszka. „Dawaj Wojtek papier i sznurek, pakujemy Franciszka. Sprzedamy go, bo ciotka nie chce dać pieniędzy na basen”
Edukacja
W szkole podstawowej nie odnosił sukcesów. Którąś klasę powtarzał. Najgorzej szło mu z matematyką. Po podstawówce siostra zabrała go na Śląsk. W Żorach, w szkole zawodowej miał uczyć się na sztygara. Przed pracą pod ziemią ustrzegła go nauczycielka, która namówiła go na powrót do Lublina i zdawanie do Liceum Plastycznego. Wrócił, mimo protestów siostry, która po wojnie została żoną jednego z szefów przemysłu węglowego.
Zdał „sorty mundurowe”, a w Lublinie bez problemu dostał się do liceum. Nauczycielami których wspominał byli m.in Kozioł, Rytka, jego żona, Władysław Filipiak /malarz/, Tukendorf/chyba/ – matematyk. Profesor Tukendorf dla trzech matematycznych orłów przy promocji do IV klasy przygotował torturę – na poniedziałek musieli nauczyć się na wyrywki tabliczki mnożenia.
Pan Kozioł i pani Rytka byli organizatorami i opiekunami plenerów w Kazimierzu i taki był początek kazimierskiej przygody Wojtka.
Naukę w liceum na dwa lata przerwało wojsko. Do ukończenia Liceum został mu jeden rok. Przeniósł się /czy też został przeniesiony/do Zamościa, gdzie uzyskał maturę. O Zamościu zbyt wiele nie opowiadał. Tyle, że mieszkał u Stasia Baraniaka, a jego mama za kotarką stawiała kobietom karty. Wojtkowi wróżyła bogate życie. Czy to się spełniło?
Wojsko
W 1953 za przynależność do organizacji Wolność i Niezawisłość został na krótko aresztowany, a następnie wcielony do wojska, do karnej kompanii. Chyba trochę dopisało mu szczęście, ponieważ był to oddział kawalerii. Służbę odbywał w Suwałkach.
W opowieściach przechował się dowódca, lekarz weterynarii Bernard Wróż, trzy dni ścisłego aresztu za pomalowanie służbowej bryczki zamiast na zielono, to na bardzo kolorowo. Przepustka – wyjątkowa – bo w karnej kompanii przepustek nie dawano – za wyniki w strzelaniu. No i konie, których doglądał. Służbę pełnił jako sanitariusz wet. Po ukończeniu służby do książeczki wojskowej wpisano mu stopień wojskowy: ułan.
Akademia
Po raz pierwszy w życiu przyjechał do Warszawy. Na „Akademię Sztuk Prześlicznych” zdał bez żadnych problemów. Dostał się do pracowni profesora Aleksandra Kobzdeja.
Mieszkał trochę w Dziekance, trochę w akademiku na Górnośląskiej.
Z tym okresem wiąże się wiele opowieści i anegdot, ale też doświadczeń niemiłych, takich jak wieloletnie śledztwo po porwaniu i zamordowaniu syna Bogdana Piaseckiego, związane z paleniem kukły Piaseckiego na balu gałganiarzy zorganizowanym przez studentów ASP – gdzie wszyscy uczestnicy balu byli wielokrotnie przesłuchiwani aż do lat siedemdziesiątych.
Bywały i inne dramaty, ale czas studiów to taki kawałek życia, gdzie młodość łączy się z nadzieją, a pracy towarzyszy szaleństwo. Świat stoi otworem, będzie miłość i szczęście, a za rogiem już czeka sukces…
Teatr
Oprócz malarzy znał wielu aktorów i muzyków. Razem mieszkali i mieli wiele wspólnych zajęć na Akademii i w Szkole Teatralnej.
Już w trakcie studiów ktoś go namówił, żeby spróbował zdawać do Szkoły Teatralnej.
Na egzamin przygotował fragment „Obłoku w spodniach” Majakowskiego i fragment prozy Andre Malraux. Dotarł do finału. Spytano go, czy jeżeli dostanie się do Szkoły, to czy zrezygnuje z Akademii. Wybrał Akademię.
Kiedy już kończył Akademię dodatkowo studiował scenografię. Studia podyplomowe były trzyletnie. Wojtek był tam dwa lata. Wydziałem kierował Henryk Szletyński i Władysław Daszewski. Dziekan Daszewski pojawiał się na Akademii rzadko – raz w miesiącu przyjeżdżał limuzyną po należne mu uposażenie, a profesor Szletyński był w relacji Wojtka człowiekiem bez poczucia humoru. Życie za kulisami teatru poznawał praktycznie u boku Mariana Stańczaka, który znał na wylot zawartość wszystkich magazynów teatralnych i umiał z tej wiedzy korzystać. Kiedy pan Marian przygotował scenografię do „Strachu i nędzy III Rzeszy” Bertolda Brechta w Teatrze Żydowskim, Konrad Swinarski, który reżyserował to przedstawienie powiedział o rozwieszonej jucie „Panie Marianie, juta jest materiałem zbyt romantycznym, trzeba ją zamienić”.
W latach siedemdziesiątych Wojtek pracując już w wojewódzkim Ośrodku Kultury przygotował scenografię do przedstawienia „Flis” Stanisława Moniuszki.
Ważnym elementem tej scenografii był „prawdziwy” płotek drewniany wyłudzony od pani Zosi w Radości, gdzie wtedy mieszkał, a awantury o oddanie płotka trwały dosyć długo. Skończyły się, kiedy pani Zosia – właścicielka domku i płotka otrzymała dosyć pokaźną ilość desek – na nowy płotek i do palenia w piecu i pod kuchnią.
Po Akademii
Nastąpiły trudne lata. Głodno i chłodno. Goło i nie zawsze wesoło. Wynajęte mieszkania, częste przeprowadzki, „chałtury”, najczęściej gorzej płatne „wykonawstwo”, bo „projektowanie” opraw plastycznych imprez i wystaw zgarniali koledzy lepiej ustawieni. Żeby malować trzeba kupić blejtram, płótno, teksy, grunt, farby. Środki na takie luksusy pojawiały się nie tak często i niewiele płócien powstało w tych latach. Ale Wojtek starał się, korzystał z każdej nadarzającej się okazji i choć niewiele, ale malował.
W tamtych czasach modne były tkaniny malowane ręcznie. Służyły jako firanki głównie w lokalach użyteczności publicznej. Wisiały w barach mlecznych i urzędach. Można je czasem zobaczyć w filmach kręconych w tamtych latach.
Procedura była taka: ze Spółdzielni Wzór odbierało się bele białego płótna. Żeby iść po wypłatę białą powierzchnię trzeba było pokryć wzorem – gąbką albo szablonem wyciętym z linoleum. W pracowni na Białostockiej /która była klitką ze zlewem kuchnią, tapczanem i stołem do malowania/ raczej nie było pościeli. Za prześcieradło służyła więc bela płótna, którą co kilka dni się przewijało. A potem pokryta kolorowym wzorem wisiała w jakiejś stołówce.
Były to lata szukania w malowaniu własnej drogi. Próbował odnaleźć się w malarstwie naiwnym i w abstrakcji. Malował kopie – na przykład Wojciecha Kossaka. Próbował tworzyć formy przestrzenne. Ale też malował na zamówienie i „na temat”.
A potem, w latach siedemdziesiątych było już lepiej. Praca w Wojewódzkim Ośrodku Kultury, mieszkanie na Pajęczej w Radości – mała gierkowska stabilizacja.
WOK
Praca w Wojewódzkim Ośrodku Kultury, gdzie Wojtek był instruktorem ds. plastyki wiązała się z wyjazdami „w teren”, nawiązaniem licznych kontaktów, udziałem w plenerach i licznych wystawach.
Pracował w WOKu przez pięć lat i w pewnym momencie zdecydował, że będzie utrzymywał się z malowania. Odszedł ku żalowi pracowników – szefostwa, księgowej Zosi i innych zatrudnionych tam pań. Odchodził animator zabawy, dobrej atmosfery, sympatycznych intryg, służbowych wyjazdów do Złotego Lina.
Plenery
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Wojtek uczestniczył w licznych plenerach. Jako pracownik WOK wiele z nich współorganizował. Tu może warto wspomnieć o dwóch plenerach. W 1974 pan Wojciech Kosowski był komisarzem pleneru w Pułtusku, a w roku następnym zaproszono go na Międzynarodowy Plener w Osetnicy.
Wojtek bardzo był dumny z tego komisarza. Plener gromadził grupę malarzy z Warszawy, przyjechały dwie malarki z Krakowa, byli tzw malarze nieprofesjonalni i grupa malującej młodzieży wiejskiej – głównie dziewczyny. Postacią najbardziej zabawną był Benon Zmyślony. Zanim został malarzem tzw nieprofesjonalnym był podwarszawskim szklarzem. Kiedy nie było roboty stawiał chłopakom lody. Proca, kamienie i leciały szyby w okolicznych szklarniach. I już była praca i pieniądze. Benon był ulubieńcem Wojtka, a zwłaszcza liczne „akcje” jego autorstwa i afera obyczajowa zakończona ślubem niemłodego Benona Zmyślonego i hożej malarki ze Związku Młodzieży Wiejskiej. Wizytacja pleneru w Pułtusku przez przedstawicielki ZPAP zaowocowała zaproszeniem Wojtka na następny rok do Osetnicy.
Międzynarodowy Plener w Osetnicy organizowało środowisko wrocławskie, komisarzem był Anastazy Wiśniewski – przedstawiciel awangardy. Sztuka nowoczesna była reprezentowana przez teoretyków i praktyków. Z praktyków warto wspomnieć Przemysława Kwieka i Zofię Kulik, a o nowej sztuce dyskutowali zażarcie Jerzy Ludwiński, jego śliczna narzeczona Małgosia Iwanowska i Borowski /Włodzimierz?, Wiesław?/. Był jakiś Niemiec, Włoch, piękny Gianni ze swoją kolekcją garniturów – panie za nim szalały, Goran z Jugosławii. Goran na pytanie co robi odpowiadał, że „szuka sztuka”. Cały czas towarzyszył Wojtkowi, z którym porozumiewał się głównie „pismem obrazkowym”, a potem z Paryża przysłał czystą kartkę.
Najbardziej żywiołową postacią pleneru była Mira Żelechower – autorka wielu akcji.
Razem z kolegą /Piotrkiem chyba/ odnowili kapliczkę chleba powszedniego, w zamurowanym oknie wiejskiego domu wmalowali okno z firankami, kwiatem i kotem, wiejską remizę ozdobili portretami uczestników pleneru, a na małym stawie umieścili łabędzia z dykty. A kilku „zwykłych” malarzy po prostu malowało. Wojtek abstrakcje.
Podobno już nie istnieje Wiejska Galeria Sztuki, w której została część dorobku pleneru.
Grupa Europa
Działała na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tworzyli ją malarze, pisarze, profesorowie i wykładowcy, urzędnicy, cinkciarze, pracownicy półświatka i osoby publiczne.
Wśród osób, z którymi Wojtek spędzał w Hotelu Europejskim każde popołudnie wymienić można Tadeusza Dominika, Jana Lewandowskiego, Jana Gepperta, Jasia Sosnowskiego, Kazia Badorę, Krzysztofa Mętraka, Ninę Koniak, Marka Nowakowskiego i wiele, wiele innych kobiet i mężczyzn, twórców i zwykłych zjadaczy chleba.
Za sprawą Marka Nowakowskiego „Grupa Europa” weszła do literatury. Opisując galerię postaci zaludniających Hotel Europejski Marek Nowakowski o Wojtku napisał tak:
„Mimo rozmaitych dokuczliwości i niewygód duch wisielczej beztroski nie zagasł w hotelowym zaciszu. Wojtek Kosowski, malarz, zwany Lufką, był bezkonkurencyjnym mistrzem w opowiadaniu przezabawnych historyjek, anegdot. Poprawiał wszystkim humor. Spełniał funkcję balsamu na smutki, chandry, bezdenne kace.”
Malarze
Mistrzem Wojtka był profesor Aleksander Kobzdej. Podziwiał go jako malarza, nauczyciela i człowieka. A Kobzdej lubił Wojtka. Wyróżniał go i zapraszał go do domu, który był wtedy jednym z ważniejszych salonów warszawskich. Bardzo wysoko cenił korekty Profesora. Często przytaczał różne powiedzenia, na przykład: „wy mnie talentami nie straszcie, bo ja wiele widziałem”. „Panie x, niech Pan nie wspina się przede mną na palce”, „Dlaczego pan w malowaniu stara się być wysokim brunetem, kiedy może pan być bardzo interesującym niewysokim blondynem”
Wojtek bardzo przeżył przedwczesną i bezsensowną śmierć Profesora.
Zenon Kononowicz – Bosy. Nie cierpiał gawiedzi, a Wojtka lubił. Zapraszał do skromnego lokum, które zajmował i namawiał, żeby wybrał sobie jakieś obrazki.
A Wojtek zbyt był skromny, żeby z tej zachęty skorzystać, a potem zawsze tego żałował.
Tadeusz Dominik – to już dojrzała znajomość. Wojtkowi imponowała pozycja Tadeusza, a łączyła ich wspólna zabawa.
Malarzy znał bardzo wielu. Z Akademii, z plenerów, z Mazowieckiej /siedziba ZPAP/.
Znał profesjonalistów i amatorów. Z „profesjonalnymi” miał różne relacje, niektórych nie zanadto cenił. Za dobrze wiedział na czym „ta zabawa” polega. Do amatorów miał zawsze ciepłe słowo i życzliwie zachęcał do malowania.
Kazimierz
Po raz pierwszy Wojtek był w Kazimierzu jako uczeń Liceum, na szkolnym plenerze, potem przyjeżdżał jako student – na plenery, ale nie tylko. Było takie lato, że na przyjazd do Kazimierza namówił Wojtka Sławek Olejnicki z Nałęczowa. Zaprosił młodszych kolegów na prywatny plener. W domku na Puławskiej, gdzie panowie mieszkali ważną rolę odgrywał kwiatek w oknie. Kiedy doniczka stała na oknie trzeba było iść na spacer albo do kina, ponieważ w domku odbywało się tajemnicze spotkanie, w którym nie należało przeszkadzać.
Każda okazja była dobra, żeby jechać do Kazimierza – pomalować, spotkać starych znajomych, poznać nowych znajomych. Któregoś roku Wojtek przyjechał zupełnie bez pieniędzy, w myśl zasady, że jakoś to będzie. Już pierwszego dnia wypatrzył go Janusz Nasfeter, który „kręcił” film „Małe Dramaty”. Zaproponował epizod, a za gażę można już było czuć się swobodnie, golić się u fryzjera, „balować” w Esterce i kupować, co tam wtedy było do kupienia.
W latach osiemdziesiątych z gratami, psem, kotem i z rodziną co roku przyjeżdżał na całe lato. Malować, sprzedawać, prowadzić bujne życie towarzyskie. Z pierwszym namalowanym obrazkiem szedł do Michalskiego, restauratora i pytał „Panie Janie, ile będzie za to obiadów?”. Za mieszkanie na Czerniawach też najczęściej „płaciło się” obrazkami.
„Organizował” życie na podwórku, na którym kłębiły się dzieci, psy, koty, sąsiadki i sąsiedzi zza płotu, rozliczni goście i dość liczna rodzina gospodarzy. Okolicznościowe dekoracje towarzyszyły okolicznościowym imprezom podwórkowym, zajeżdżały full-wypas samochody, przez podwórko przewinęło się wiele malowniczych postaci. Byli Aśka i Łukasz z Torunia, Barbara i Paweł z Lublina, piękna Halina z córką Vivian, Zośka i Franco z Włoch, Czarny, rzeźbiarz, pensjonariusz Tworek. Kiedyś zawitało dwóch Arabów z dużą ilością alkoholu w bagażniku mercedesa. Nie znali się na malarstwie, ale ugotowali kuskus, wtedy w Polsce nieznany, a potem na placyku przed Domem Rzemieślnika piekli barana. Barana pomógł zdobyć Józio Miłosz. Wojtek umiał „załatwić” wszystko, bo wszystkich znał w miasteczku – miejscowych i przyjezdnych, lokalne znakomitości i kloszardów.
Nie było jeszcze „paparazzich”, czyhających na każdy greps Mistrza. Pojawili się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Wojtek mieszkał w Kazimierzu przez cztery pory roku. Wtedy za sprawą kieliszka, który zawsze nosił przy sobie i pieszczotliwie nazywał lufką przylgnęła do niego nazwa tego małego szklanego przedmiotu. Odtąd tak do niego się zwracano i tak pisano w „Gazecie w Kazimierzu” w lubelskim dodatku do Gazety Wyborczej, ale też w innych lokalnych gazetach.
Odejście
W swojej ostatniej drodze był bardzo dzielny. Starał się nie sprawiać kłopotów i mieć pod ręką drobne prezenty dla lekarzy i pielęgniarek z hospicjum – kwiatki, naparstki z żabą, inne drobiazgi. W piękny wrześniowy dzień na cmentarzu w Kazimierzu żegnało go kilkaset osób.
Odszedł malarz skromny i bezinteresowny, ciepły i zabawny. Zostały obrazy i anegdoty.
Mysza