Wojna na wsi
Wspomnienia Pana Zygmunta Janickiego

furmanki przed magistratem

W czasach wojennych życie ludu na wsi było bardzo ciężkie, głową się płaciło za byle co. A ilu chłopów z mojego rodzinnego Rogowa było zabitych, wywiezionych! Ilu tam było patriotów…

Nas spotkała niejedna przygoda, z której mogliśmy nie wyjść cało… Sprawę, o której tu opowiem potem analizowaliśmy i wychodziło nam, że uratował nas agronom z Kazimierza, który pomyłkowo zginął (przy udziale Mietka Kaczora, ale o tym opowiem innym razem).

W czasie okupacji nie wolno było trzymać nie zarejestrowanego bydła ani świń, nie wolno było zabić, żeby mieć jedzenie. Niemcy chcieli, żeby polski chłop ich żywił, a sam głodował; wszystko trzeba było oddawać.

Mimo to próbowało się wrogów wykiwać, trzeba było przecież żyć, jeść. Mieliśmy nielegalne prosię. Przyszedł czas je zabić i sprzedać. Wezwaliśmy Wacka K. do pomocy, przyjechał, ale – nie mamy wagi. Konia naszego żeśmy wyprowadzili, a jego koń stał z wozem w stodole, dla niepoznaki..

I to prosię też wzięliśmy do obory, tam gdzie stały konie; suchy gnój – można czysto zabić, ale brakuje wagi, więc wysłaliśmy brata wozem, tą naszą chabetą do dziadka, żeby pożyczył. Jak wracał, to przejeżdżał jak raz koło sołtysa, który wóz i wagę zobaczył. A ten S. sołtys, s-syn, współpracował z Niemcami. Złożyło się, że był u niego rzekomo na kontroli agronom, niby badał sytuację. Więc sołtys doniósł, że coś tu się kombinuje, ale nie przyszedł sam, tylko wysłał zastępcę A. z agronomem.

Robiła się już szarówka.

Brat przywiózł tę wagę, ale prosię mieliśmy zważyć już martwe, żeby nie kwiczało. Ja chodzę z miską, Wacław do świni (nóż za cholewą) już się kieruje, a ta – w jeden kąt pójdzie, kwi kwi, wsadzi łeb w róg, ani ją sięgnąć. Rusza Wacław prosiaka, żeby wylazł, to ten znowu idzie w drugi róg. Wsadził łeb, znów ani sięgnąć – i tak się schodziło, czas mijał, a nielegalne prosię żywe.

Nerwowo już nie wytrzymywałem; ojciec był na czatach na podwórzu. Mówię;
– Panie Wacławie, pan się chwileczkę zatrzyma, ja poproszę ojca, bo nerwowo nie wytrzymuję. Wyszedłem przed oborę.
– Tato, idź tam, potrzymasz tę miskę na krew, a ja będę stał na czatach, bo już jakoś osłabiłem się bardzo.

Aby ojciec poszedł, ja po podwórku robię to – tamto, drzewo próbuję siekierą rąbać, ale się rozglądam. Obserwuję, z tą siekierą se chodzę, z jednego końca podwórza na drugi. A u nas tak: tu droga, tam droga, a z tej drogi, tak pod górkę, droga na podwórko. Spostrzegłem – leci dwóch. Poznałem, choć szaróweczka się zaczęła robić (ale jeszcze nie było ciemno), z latarką, widzę, zastępca sołtysa idzie i jakiś obcy człowiek. To ja bryk – do obory.
– Chowajcie się – mówię – bo sołtys idzie z jakimś facetem po cywilnemu. Wacek skoczył, obora była przedzielona deskami, cośmy ją mieli wspólną jako sukcesję, do drugiej obory, w żłób się położył, a ojciec wyszedł, koszyk wziął – cóś tego do stodoły – i sieczki krowom sypie niby. A myśmy w tym czasie wzięli mniejsze prosię, tak śmy w rogu przegrodzili i kolczyk śmy założyli od tego dużego do tego małego.

Cholera! Sołtysa zastępca od razu do obory leci (napity był sporo) i mówi:
– Gdzie prosię!?

Ja mówię:
– Jest, o, w zagródce.

On biegiem do obory, na tę wagę się wpierniczył, przewrócił się cholernik. Pokazuję mu małego prosiaka, a duże chodziło tam, gdzie koń chodził. Czarne było, nie bardzo go było znać. Prowadzę, w lewo skręcam, – o tu – mówię – jest.

– Ale duże gdzie?! – tak się pyta.
– Nie ma – mówię – dużego, nie urosło. Nie ma co dać jeść, bo kontyngent się oddaje, to nie ma nawet na chleb, a skąd świni dawać.
– A ma kolczyk?
– No ma – mówię.
– No to świecimy i sprawdzimy.

Agronom stanął sobie na zewnątrz obory, jak jest ściana i drzwi, wyjął kartkę, ołówek i woła:
– Podawać mi numer!

A. świeci latarką, ja mu podaję numer tego licznika (tego kolczyka).

Zapisał rzekomo na kartce, ale trzy cyfry wyszły mu na ścianie, na kamieniu. Może to celowo było? Tak se potem, po jego śmierci analizowałem i w domu śmy wszyscy brali to pod uwagę. Ale wtedy nie wiedziałem, że napisał na ścianie. Wiemy tylko tyle, że spisał i jest kłopot.

Baliśmy się, chociaż więcej się nic nie działo, tamci poszli obaj do sołtysa, a my na drugi dzień oczekujemy gestapo, przeczuwamy, że będzie źle. Wyglądamy jeden dzień – nie ma, cicho sza. Drugi dzień – nie ma. Na trzeci dzień śmy pogadali w domu (z rodzicami byłem jak dorosły, ojciec mnie tak traktował mimo, że było mi 12 lat) i dochodzimy do wniosku, że trza pójść do tego agronoma.

Mama mu zrobiła trochę masła, osełeczkę, trochę jajek uzbierała, więcej nie było co wziąć. Poszła i mówi, że przyszła, przyniosła taki prezent, bo nie wiemy, co robić, bo tak i tak się wtedy stało i on się pyta:
– A był u was kto?
– Na razie nie było.
– To może i nie będzie – tak powiedział.

Za parę dni, jak mama przyszła już z Kazimierza, niosłem raz do inwentarza sieczkę, czy siano, chyba sieczkę w koszyku. Wchodzę, a na tej krawędzi patrzę się, coś jest napisane na kamieniu. Przyglądam się – część numeru. Sprawdzam u prosięcia – to ten właśnie numer.

Lecę do mieszkania i mówię:
– Mamo, martwiłaś się, a ten numer, co on zapisał to jest fałszywy, pół jego prawie, trzy cyfry jest na kamieniach, na oborze.

Mamie ulżyło trochę, ojciec też inaczej odetchnął, bo przeżywał to strasznie.

Nikt nie przyszedł, czyli agronom był porządnym chłopem. Ochronił nas po prostu.

Tamten sołtys S., to współpracował z Gedem, z hitlerowcami, ale na szczęście wysłał zastępcę swego – A., a A. był taki, że nic komu nie szkodził.

oprac. Bożena Gałuszewska