Symcha Trachter (1894-1942)


Pędzel złamany. Płótno rozdarte. Farby straciły kolor. Zostały obrazy. Ale ręka zamieniła się w popiół.
Ale zanim… Przedtem…
Niemcy zamknęli go w getcie, w Warszawie. Tam, w Judenracie, z Feliksem Frydmanem i Samuelem Putermanem, w reprezentacyjnej sali posiedzeń malował freski. A w spółdzielni Abrahama Ostrzegi i Władysława Weintrauba przy Mylnej 9a/11 robił osełki i mieszał proszek do szorowania, do polerowania bagnetów. Aha, no i kończył to ostatnie, ostatnie dzieło, to malowidło na ścianie wyobrażające Hioba. Rozumiecie? Hioba.
A w nocy z 26 na 27 sierpnia 1942 roku??? Kto tam wtedy spał? Kto w czasie wielkiej akcji deportacyjnej kładł się spać? Zresztą nie wiadomo na pewno, czy działo się w nocy i czy przypadkiem nie był to 25 dzień sierpnia. Na pewno w pociągu do Treblinki się nie spało. Ale już w Treblince II się usypiało. W opary gazu wpełzał koszmarny, śmiertelny sen. A potem już tylko popiół.
Ale zanim… Przedtem…
16 września 1894, lubelskiemu kupcowi Szymonowi i małżonce jego Chawie Libie urodził się Symcha. Simon. Symche-Binem. Rósł w dostatku. Rysował. Malował. Studiował, i w Wiedniu, i w Paryżu, ale przecież i w Warszawie u Stanisława Lentza, i w Krakowie u Jacka Malczewskiego, studiował i u Axentowicza. Przyjeżdżał do Kazimierza. Malował, wystawiał prace. Stawał się członkiem stowarzyszeń, działał aktywnie.
Aż jednego roku się ożenił z Hadesą z domu Wajs i zamieszkał w Warszawie. Tamten rok, to był 1938. Aha, przed wyjazdem z Lublina podobno tam gdzieś zamurował swoje obrazy. Gdzieś.
A potem był 1942. A potem już nie było żadnego roku…

