Stefan Kuna
„Wspomnienie ojca” Jerzego Kuny

W czerwcu tego roku przypadnie kolejna, 17-ta już rocznica Jego odejścia, a jednak ciągle widzę przygarbioną sylwetkę Taty i słyszę Jego głos, jak zwracając się do naszej mamy, zaczyna każde zdanie od sakramentalnego – „…Zosiu…”
Rzadko kiedy podnosił głos na kogokolwiek, nawet nasze swary i kłótnie pomiędzy rodzeństwem, gdy mama rozglądała się już za skórzanym doraźnym „środkiem uspokajającym”, łagodził mówiąc:
– Zosiu… to są dzieci…
Upominał nas łagodnie, że „tak nie można… nie kłóćcie się…”
Często grał nam na skrzypcach i śpiewał „Wyleciały pszczółki z ula”, „Czerwony pas” lub też „Hej, ty batko atamanie” czy inne przedwojenne szlagiery, bo jak wiadomo muzyka łagodzi obyczaje. Dzięki temu na chwilę między mną a Ewą panowała zgoda, aż do następnego razu…
Czasem, gdy rodzice wyjeżdżali do Stoku koło Celejowi do pracy na polu, pilnowała nas najstarsza siostra Basia, która była dla nas z Ewą drugą matką. Uczyła się wówczas do matury i egzaminów wstępnych na studia medyczne, chociaż jej marzeniem było dziennikarstwo.
Tato sam jeden utrzymywał całą rodzinę, a mama zajmowała się domem i nami. Jako małżeństwo dobrali się na zasadzie przyciągania bardzo – i to bardzo – różnoimiennych biegunów. Kontrastowość była jaskrawa, więc nie dziwota, że czasem latały po domu pioruny i błyskawice, po czym znów było słonecznie i pogodnie. Chyba tylko jedną jedyną wspólną cechą ich dwojga były nieprzeciętne zdolności muzyczne i aktorskie. Tato grał na skrzypcach, a mama śpiewała w chórze parafialnym prawie 50 lat.
Przez 56 lat małżeństwa byli sobie bezgranicznie wierni i oddani bez reszty. W rodzinie ojca było sześcioro rodzeństwa: 4 braci i 2 siostry. Tato Stefan był najmłodszy. Dzieciństwo spędził w Szumowie – zaledwie kilometr od Kurowa. Miał pięć lat, gdy wybuchła I wojna światowa. Spalono im rodzinną chatę, więc poszukali schronienia u krewnych, kilka wiosek dalej. Opowiadał mi o bitwie na bagnety, którą widział podczas ucieczki z rodzinnej wioski, kiedy konie przerażone zgiełkiem poniosły wóz wraz z rodziną i dobytkiem, jaki zdołali zabrać w ostatniej chwili. Po powrocie do Szumowa dziadek Jan odbudował dom wraz z całym gospodarstwem z pomocą starszych synów i cała wioska pomagała przy urządzaniu się rodziny. Dziadek Jan był bardzo lubiany i szanowany przez sąsiadów. Rodzina ojca była niezwykle zgodna jako rodzeństwo. Gdy Tato nasz opowiadał nam, swoim dzieciom, o przykładnej zgodzie i oddaniu, mama wtrącała swoje „o… myślałby kto! Święta rodzina z Szumowa”…
Tak więc dzieciństwo spędził w rodzinnej wiosce pomiędzy rzekami Białką i Kurówką. Stamtąd wyniósł umiłowanie przyrody i namiętność wędkarstwa, a ziemię, która ich żywiła, miłował nade wszystko, bo przecież cała rodzina żyła na ziemi i z ziemi…
Gdy ktoś zapytał: „gdzie tu mieszka Kuna?” , odpowiedź była zawsze ta sama: „idź pan prosto. Kuny siedzą przy drodze po prawej”.
W wieku ośmiu lat stracił matkę, a potem sam ciężko zachorował i stracił zdolnośc mowy na ponad rok. Potem terminował u mistrza krawieckiego i zdobył dyplom uprawniający do wykonywania zawodu. Służbę wojską odbył w pułku ułanów najpierw w Brześciu nad Bugiem, potem w Nieświeżu.
Z najstarszym swoim bratem Józefem prowadzili w Pińsku pracownię krawiecką, wykonując wszelkie zamówienia: odziez wojskową, odzież dla duchownych, konfekcję zimową – futra, palta, a nawet i odzież damską. Zamówienia na tzw. Obstalunek sypały się bez przerwy. Od czasu, gdy w 1937 roku Tata zdobył dyplom mistrzowski, sam poprowadził własny zakład. Odtąd w Pińsku były dwie pracownie krawieckie należące do Kunów: do Józefa i Stefana.
Żonę Zosię poznał po przyjeździe do rodzinnych stron, zatrzymując się przypadkiem w Stoku koło Celejowi. Ślub Rodziców odbył się w Klementowicach, rodzinnej parafii naszej Mamy we wrześniu 1937 roku, po czym oboje wyjechali do Pińska i zamieszkali tam przy ulicy Lewkowskiej.
Okres piński tato Stefan wspominał zawsze jako najszczęśliwszy w jego życiu.
Ciężka co prawda i wyczerpująca, ale praca, zarobki przy świetnie prosperującej krawieckiej pracowni, założona rodzina i w grudniu 1938 roku urodziła się Basia, nasza najstarsza siostra. Liczne znajomości i przyjaźnie oraz piękne okolice z lasem i rzeką… Z tych właśnie lat pochodzi fotografia rodziców na kajaku na rzece Pinie…

Potem wojna i mobilizacj. Ojcie powołany jako rezerwista. W ostatnim momencie cofnięto mu rozkaz wyjazdu na zachodni front i pozostał w Pińsku. Po 17 września, po wejściu Rosjan i demobilizacji w listopadzie 1939 z żoną i rocznym dzieckiem, na początku ostrej zimy udało mu się wybrać „wolność”: zamienić sowiecką okupację na… niemiecką.
Najpierw mieszkali u zaprzyjaźnionej rodziny Kęcik w Kraczewicach, a później w Stoku u teściów ojca, aż w końcu osiedli w Kazimierzu, ale jeszcze na wynajętym, nie swoim. W 1942 urodziła się druga córka Krysia. Zmarła po ciężkiej chorobie w 1948 roku. Cudem ocaleli podczas Krwawej Środy.

Nastały trudne powojenne lata, gdy głowa rodziny – ojciec – miał na utrzymaniu dom na Lubelskiej, który zakupił w 1948 roku. Wysokie podatki wraz z domiarem musiał opłacać w terminie, a próba pracy w spółdzielni, przy ogromnym zakresie odpowiedzialności rozliczeniowej i bardzo niskich zarobkach przez okrągły rok, skłoniły go do powrotu do prywatnego zakładu krawieckiego i do wysokich podatków, licznych kontroli, pomówień i donosów, że kupuje nielegalnie mięso i że szyje sutanny dla księży…

Raz, gdy go wezwali na posterunek milicji, to zrobił piekielną awanturę samemu komendantowi, że oni sami handlują mięsem i bimbrem (moneta obiegowa). W odpowiedzi usłyszał: „Panie Kuna, niech pan idzie do domu… Żadny sprawy nie będzie”. I nie było, bo widocznie na władzy też czapka się paliła, więc nie było dyskusji.

Zakład krawiecki Stefana Kuny prosperował dobrze. Trudno zliczyć wszystkich uczniów, którzy przewinęłi się przez warsztat przy ul. Lubelskiej 12 w ciągu ponad 30 lat. Prowadził kurs kroju i szycia w Zespole Szkół Zawodowch w Kazimierzu. Warsztat ojca był moim wymarzonym miejscem zabaw, ale pętając się pomiędzy dorosłymi raczej przeszkadzałem, więc pod groźbą, że nie wyjdę „na Plac” (Mały Rynek) i pozostanę za karę w domu – ustępowałem.

Uczniowie zawsze zwracali się do ojca per „panie mistrzu”, bo był mistrzem w swojej profesji. Czasem pracował do późnych godzin nocnych zasypiając nad maszyną lub śpiąc na stole krawieckim, by skoro świt zerwać się i wykończyć robotę „na glanc”, bo wszystko było szyte ręcznie na miarę czyli „na obstalunek”. Kręcił nosem na modne w latach 60-tych jeansy czy texasy, nazywając to „dziadostwem”, bo ani to prasowane, do tego bez kantów i powycierane… Nie! Jednak i takie zamówienia wykonywał, gdy mu dostarczono odpowiedni materiał. A jak weszły w modę spodnie w kwiatki, to drzwi pracowni się nie zamykały!
– No jak mam pani wziąć miarę? – pytał zakłopotany, a młode dziewczyny strzelając zabójczo błękitem oczu odpowiadały:
– Tak jak lekarz, panie mistrzu, po boku i po kroku!
Często zapraszano cała naszą rodzinę na wesela do okolicznych wiosek i niejedną tęgą głowę tato potrafił przetrzymać przy stole aż do rana, podczas rozpraw o politycy. Jaskrawo podkreślał swoją niechęć do komuny powtarzając:
– Panie, dziady górą! Zbyt dobrze pamiętał Pińsk po 17 września 39 roku i opowieści swojego brata Józefa, który wraz z rodziną przyjechał do Kazimierza w 1958 roku. Tata zaprosił ich do Polski na pobyt stały, wyjechał po nich do Białej Podlaskiej, przywiózł do swojego domu, gdzie mieszkali wspólnie przez dwa miesiące.

Od ojca uczyłem się innej niż w szkole historii Polski. Wspomnienia wojenne były zawsze świeże w naszym domu w czasach mojego dzieciństwa. W snach słyszałem samoloty, wybuchy bomb i krzyki mordowanych. Często budziłem się w nocy w panicznym strachu.
On pierwszy pokazał mi Wisłę i gdy zaczął zabierać mnie na dalekie wycieczki po okolicach, moje życie zmieniło się gruntownie: fascynacja naturą i wielka odwzajemniona miłość do Rzeki trwa do dziś. Okale, Męćmierz, Podgórz, Dobre, Janowiec, Wojszyn, Oblasy – wszędzie miał znajomych i niektórzy do dziś go wspominają. Był ogólnie lubiany i szanowany za solidne rzemiosło i swoisty humor, którym umiał rozbawić. Wypoczywał przeważnie nad wodą łowiąc ryby. Kiedy miałem już własny kajak, zabierałem go na Wisłę, czasami korzystając z żagla. Nie mógł się nadziwić, że odrobina płótna potrafi poruszać przy odpowiednim wietrze łódź bez silnika i wiosła. Pływaliśmy wtedy w górę Wisły w okolice Męćmierza i Janowca.
Zawsze marzył o swoim własnym kawałku ziemi, bo chociaż z zawodu był krawcem, to z powołania – rolnikiem. Dlatego też zakupił grunt na Czerniawach po rodzinie Kobierskich i około 1980 roku tam zamieszkaliśmy. Zawsze mawiał: „pracę trzeba pokochać, a biedę powinno się w złote ramy oprawić, bo bieda uczy.”
Był niezwykle aktywny do 80 – tego roku życia, a potem przy postępującej i nieubłaganej chorobie – ostatnie cztery lata jego życia były tylko powolnym gaśnięciem…
Odszedł na zawsze 15 czerwca 1993 roku mając 84 lata.