Starzy ludzie
Efroim Kaganowski

Na ławkach […] siedzą od wczesnej godziny. Przybywają ze wszystkich krańców miasta. Posuwają się ledwie drobnymi, starczymi krokami. Niektórzy powłóczą nogami. Ubrani są w zapomniane już staromodne żakiety jak aktorzy w teatrze. Ich ubiory przypominają dawne czasy, tylko te dawne czasy należą do starców. Czas miniony jest ich sztandarem.

Starcy znają się jakby byli członkami tajemnej sekty. […] Długa zima wypłoszyła ich wraz z muchami, które przylepiły się gdzieś do jakiegoś okna. […] A w słońcu siedzą starzy ludzie.

Pochyliwszy ku sobie głowy o zrezygnowanej trosce w zmęczonych oczach, przekazują jeden drugiemu złe nowiny z dzisiejszego świata.

Słońce praży. Niesamowite rozżarzone światło odsłania powolne ruchy ich powolnej krwi. Węzły żył na nagich czaszkach i rękach starców ukazują natężoną pracę życia, która za chwilę może zatrzyma się już. Słońce odsłania niemądry system. Żyły są splątane jak stary drut. Nie chce się patrzyć jak pękną, podrą się. I groza ogarnia na myśl o niepewności tego nieżywego życia, tłukącego się pod cienką wysuszoną skórą. […]

Toczy się ożywiona rozmowa. Tu mówi się o naprawieniu dzisiejszego świata, złego świata. Kto zepsuł świat? Dzisiejsi ludzie… Kiedyś, dawniej było dobrze… Zapadłe bezzębne usta kąsają dzisiejszy świat. Kiedyś… I co najważniejsze… dawniej żyło się długo, człowiek był silny. Nie znał trosk.

Kiedyś, dawniej… I zapalają się martwe oczy. Starcy zanurzają się w umarłym czasie. Tam czują się swojsko. Snuje się obraz pogrążonego w oddali świata, z którego wysysają słodycz jak z starego wina.

Ociężale i płytko gra krew w skurczonych żyłach. Lecz oczy pełne są jeszcze ochoty życia.

Jeden ze starców opowiada, że jechał przez gęsty las i zbłądził. Zapadła noc… Ogarnęło go przerażenie. Podłożył sobie tałes i tefilim, leżał na ziemi i zmawiał modlitwy. Stara głęboka wierząca żydowskość przebija ze słów starca. Potem zaczęło świtać i spotkał chłopa – historia się kończy zupełnie zwyczajnie. Chłop nie zamordował go siekierą, lecz wyprowadził z lasu.

Nikt się nie dziwi, że w ciemnych surowych lat lasach Żydzi bożeli na tałesach… I tchnie zimny zapach żydostwa.  Opowiadają o żydowskich bogactwach, opowiadają sobie o szczęściu i nieszczęściach… O żydowskich bogaczach, silnych ludziach. Opowiadają o radosnych żydowskich świętach, o uroczystościach i ucztach które odbywano, ubolewają nad dzisiejszym światem, tak ciasnym i ubogim.

Drżą ręce starych ludzi, gdy podpierają swe zmęczone głowy. Wydaje się, że siwe brody ściągają ich w dół, lecz wciąż jeszcze jest o czym mówić: jechało się na wielkie jarmarki, handlowało się. Wyrastają przed oczyma drogi i trakty. Skrzypią naładowane wozy. Towar… towar… Tu przerywa kościsty starzec; pracował nad wodą. Wisła była jego. Jego tratwy płynęły po rzekach. I powiewa zapach burzliwych wód wraz z wonią świeżego wilgotnego żydowskiego drzewa.

Później starcy milczą długo. Słychać tylko westchnienia, stare żydowskie ubolewające westchnienia, westchnienia mówiące o czymś, co nie ma imienia. Opuszczają się siwe głowy, wzrok przenosi się gdzieś daleko w nieznaną pobożną drogę.

Oh, oh, co będzie. Poczynają padać słowa ciemne, beznadziejne. Każdy ma się na co uskarżać, ale nie wie na kogo.

Rozlega się wesoła wrzawa dzieci migających dookoła, ozłoconych słońcem. Dzieci unoszą świeże główki ku niebu. Z góry dochodzi rytmiczny łoskot, jak brzęczenie olbrzymiej muchy. Dzieci patrzą ciekawie i z podziwem w górę, gdzie ludzie fruwają jak ptaki. Również i starzy próbują podnieść głowy, jeden odzywa się matowym głosem, jakim zapowiada się złe nowiny:
– To właśnie to…
– Wszystkie nieszczęścia z tego pochodzą.
– Czy naprawdę siedzi tam człowiek?
– Możliwe że tak…
– Lepiej było bez tego.
I znów milczą długo. Przysłuchują się szumowi.

– Słuchajcie – powiada jedne ze starców. Oczy ma podniesione, jego broda drży – po tym świecie niczego się już nie można spodziewać. Najważniejsza rzecz – to tamten świat.
– No a tam?
– Tam musi przecież coś być…
– Naturalnie że jest.

Znów skupiają się razem, przekazują sobie jakieś wiadomości, coś sobie przyrzekają. Fanatyczne zamyślenie rozlewa się po starczych twarzach.
– Istnieje… istnieje… przecież nie możliwe żeby tam nic nie istniało.

Jeden tylko drobny staruszek o zmierzwionej brodzie – 80 lat dookoła jego białawych uszu – skoczywszy z miejsca poczyna oddalać się od ławki drobnymi żwawymi kroczkami.
– Nie chcę… niepotrzebny mi tamten świat. Tu dajcie mi wszystko!

Starcy ciskają za nim złe słowa jak kamienie. Przepędzają go rękami.
– Niech idzie precz stary grzesznik.

Drobny staruszek jest odwiecznym bezbożnikiem. Zbliża się tu cicho jak wilk do stada owiec i rozbija słodkie marzenia o tamtym świecie. Nie wierzy weń, nie chce na nic czekać. I będąc już daleko, czarnymi, opadniętymi ustami, otwartymi w szatańskim uśmiechu wykrzykuje:

– Ludzie, chwytajcie wszystko co się da, bo na drugim świecie niczego nie otrzymacie. Ha, ha, ha.

*

Starzy Żydzi. Skąd przybyli? Z jakiej słonecznej wieczności? Skąd wywodzą swój marsz?

Efraim (Efroim) Kaganowski, zwany polskim Maupassantem