Sanie

lata 60-te

Jazda saniami, odkąd przestała być koniecznością, stała się rozrywką, niegdyś bardzo popularną. Nie przeszkadzały mrozy, brak czasu, ani też brak kiełbasy na ognisko. Skądś tę kiełbasę organizowano, podobnie jak trunki. Zazwyczaj źródło wiktu, konia, sań i powożącego było to samo. Okoliczna ludność potrafiła zorganizować wszystko.

lata 60-te

Wierzyć się nie chce, że w tych ciężkich – zdawałoby się – czasach, zaledwie parę lat po wojnie, Kazimierzacy potrafili z taką radością korzystać z życia. Latem – z lata, zimą – z zimy. Całoroczny, bezustanny karnawał towarzyski, wspominany z rozrzewnieniem.

Jeszcze dziesięć, może piętnaście lat temu jeździliśmy na kuligi z ogniskiem. Było wesoło, a jakże. Pochodnie, śpiew i wypadanie z sań po drodze – obowiązkowe.

lata 60-te

Kazimierzakom nigdy nie brakowało fantazji. Wiele lat temu, nim Góry stały się jezdnią nie unikającą motoryzacji, były ulubionym miejscem zimowych zjazdów, choć nie koniecznie kuligowych. Domeną tych ostatnich była Plebanka i Miejskie Pola. Z gór za to jeździło się raczej na zwykłych sankach, „od gruszki” za zamkiem. „Chłopy zawlekły tam konne sanie, ale bez konia. Jakoś tam wykręcili, w saniach zostawili Rafała D., a sami uciekli”. Sanie pędziły, masywne, ciężkie. Pan D. już nie żyje, więc nie powie nam, jakim cudem wyrabiał się na zakrętach. Faktem jest jednak, że zjechał na sam dół i z impetem zarył dyszlem w werandę Esterki, trochę ją rujnując. Przeżył, uszczerbku nie doznał, ale nie wiemy, czy nadal lubował się w sannie.

Bożena Gałuszewska

lata 60-te

Wyprawa redakcyjna, Plebanka, 2010 r.