Rybacy
Na łódce, na małej pychówce, z tyłu stoi Wacław Skrzeczkowski, ojciec Radka Skrzeczkowskiego, a ten z przodu to też Wacek, tylko Wójcicki, szwagier. Jego siostra była żoną Wacka Skrzeczkowskiego, a jego mama była z domu Błaszczyńska.
Widać za nimi ogrom ryby, zajmujący ¼ łodzi, widać też sieć i koszyk po ziemniakach.
To zdjęcie może mieć koło 100 lat, bo ci panowie na łodzi mają pewnie po 20, przynajmniej z wyglądu, to nie są stare chłopy, a dziadek się urodził ok. 1885 roku. Stare zdjęcie…
I Wisła jaka szeroka, i jaka fala! Widać, że Wisła dochodziła aż tam daleko… nie było ostróg, nie było plaż, nie było piachów… Marynistyczne zdjęcie!
Nad wodami, zwłaszcza nad morzem, jest taka tradycja, że jak rybacy przypływają z połowu i wyjmują ryby z sieci, to zlatują się stada, całe mnóstwo mew, a rybacy muszą dać ptakom rybę. To przynosi szczęście, inaczej następny połów się nie powiedzie.
A u nas nie było mew ani rybitw, tylko były koty. Złaziły się nad Wisłę z całego miasta… (To mi opowiadała siostra mojego ojca). Jako mały dzieciak chodziła nad Wisłę, gdzie matki, żony i dzieci czekały na mężczyzn wracających łodziami z połowu. Na nabrzeżu stało mnóstwo kotów: stały i czekały miaucząc, a rybacy karmili te koty, rzucali im małe rybki. Ładnie to bardzo wyglądało, dekoracyjne.
A te cwane kazimierskie koty wiedziały, kiedy przyjść! Którego dnia, o jakiej porze! (Bo nie codziennie: rybacy „kupowali” odcinki Wisły i mieli wyznaczone dni, kiedy wolno im było odławiać, wszystko było uregulowane, a koty wiedziały doskonale, kiedy – co).
Ryby były na miejscu przerabiane; część surowych rybacy sprzedawali (drobną rybę typu leszcze – płotki sprzedawali natychmiast bezpośrednio ludziom, na targu, biednie było, to ludzie brali…), część odstawiali do restauracji – do Berensa, do Frankowskich, a część wędzili. Gównie jednak ryba szła do Warszawy. Najczęściej wyglądało to tak, że Żyd skupował gotowe ryby – surowe, wędzone – i przesyłał dalej. Rybacy łowili, a Żydzi handlowali.
Ci, co łowili, to i wędzili. Mój dziadek, pan Doraczyński, pan Madejski i wielu innych żyło z ryb. Mieli pychówki, mieli baty, a na podwórkach mieli wędzarnie. Wędzili jesiotry, węgorze, sumy… Po wojnie jeszcze w Wiśle były węgorze, teraz znów się pojawiają. I raki też. Woda się oczyszcza. A przed wojną mało tego, że były, to były węgorze duże! I były znacznie smaczniejsze aniżeli te z jezior (bo w jeziorze kłębią się w stojącej wodzie). Wiślane były czyste, a tym samym bardziej w cenie.
Musiały mieć ileś tam w obwodzie i ileś tam długości. Węgorz, żeby był smaczny, to musiał być wymiarowy. A drobnica nikogo nie interesowała. Czyli tylko towar pierwyj sort szedł statkami z Kazimierza do Warszawy!
ps