Robert Makłowicz
W Kazimierzu o Kazimierzu (choć nie tylko)
Gdybym powiedział: „bywam w Kazimierzu”, zakładałoby to jakąś ciągłość czasową – a tak nie jest. Zdarza mi się przyjeżdżać, jednak bywalcem bym siebie nie nazwał.
Pierwszy raz w życiu przyjechałem tu bardzo późno, na pewno po 1989 roku. Do tamtego czasu miałem – niesłusznie – złe zdanie o Kazimierzu. Dziś powtarzam: niesłusznie. Oczywiście wiedziałem, że jest pięknie, ale wydawało mi się, że Kazimierz to „zaplecze Warszawy” i to nie w sensie wizualnym. Miałem wtedy na myśli „warszawskie promieniowanie intelektualne”. Nie, żebym – jako człowiek z Krakowa – miał coś przeciwko Warszawie, ale… Jak by nie było – późno tu dotarłem. Jednakże od tamtego czasu wracam do Kazimierza z prawdziwą przyjemnością.
Co więcej, znam ludzi, dla których Kazimierz ma bardzo szczególne znaczenie. Na przykład mój przyjaciel z Krakowa tutaj właśnie pojedynkował się o kobietę. Przyjechał specjalnie z Krakowa. Odbyło się to nad Wisłą, na łasze piasku. Dodam, że na ciężkie szable. Nikt już dziś nie pamięta, kto wygrał… Było to bardzo romantyczne.
Przechodząc od romantyzmu do kulinariów, będących w jakiś sposób emanacją kultury, to oceniam, że jest to miejsce fantastyczne. A przecież są w Polsce piękne miasta, w których nie ma co zjeść, nie ma się gdzie napić kawy, nie ma gdzie spać. Wiślica jest tego klasycznym przykładem. Ona powinna być perłą nieprawdopodobną, a jest zapomniana przez Boga i ludzi. Sandomierz ma teoretycznie potencjał przeogromny, a teoria jednak nie pokrywa się z rzeczywistością…
W Kazimierzu się przekonałem, że to, o czym myślałem, jako o minusie, akurat w tym wypadku okazało się plusem. Choćby fakt, że przyjeżdżali tu różni, często prominentni oraz wybitni ludzie – to akurat nie było złe, tylko dobre, bo spowodowało, że jest jak jest. A jest nieźle.
Patrząc na Kazimierz z perspektywy historycznej widać, że tak się tu szczęśliwie zdarzyło, że nie została przerwana nić cywilizacyjna, co spotkało na przykład wspomnianą Wiślicę. Czemu moim zdaniem tak się tam stało? Bo był to najbardziej peryferyjny, przygraniczny fragment cesarstwa rosyjskiego, celowo zaniedbywany. A przecież 200 lat zaborów to czas, kiedy zdążyła się wytworzyć kultura dnia codziennego, z którą mamy do czynienia do dziś. Owe 200 lat okolice Wiślicy kompletnie zdegradowało. W Kazimierzu zaś tego nie obserwuję, nadal jest tu pięknie i smacznie dla oka, bo zabory nie zepsuły tego, co było dookoła.
No i tradycje: Wiślica (żeby trzymać się tego porównania) do drugiej wojny światowej była miejscem bardzo żydowskim. Dziś żydowskości tam nie ma, nie ma też po niej kompletnie żadnego śladu. Tutaj są i ślady, i nawiązania.
W Kazimierzu jest bardzo smacznie. Smacznie dla oka. Dla oka, ucha i podniebienia, i w ogóle bardzo przyjemnie. Ja się tylko boję, czy nie przyjeżdża tu za dużo turystów? W Krakowie wcale się już nie da wytrzymać i boję się, że Kraków podzieli los Pragi, która jest zadeptana i zrobiła się bombonierą. Żeby wejść na Złotą Uliczkę, trzeba wrzucić pieniążek! Kompletna paranoja. To jest w ogóle szeroki, powszechny problem. Rozwój często przebiega straszliwie bezładnie. W Krakowie wygląda to makabrycznie: każdy, kto ma jakąkolwiek malutką inicjatywkę gospodarczą może umieścić gigantyczny, ohydny baner, paskudną reklamę – i to czyni. W Krakowie jest to przerażające. Zaśmieca się bezkarnie i bezgranicznie zabytkową przestrzeń. A tymczasem zagranicą widziałem miasteczko z zespołem zabytkowym wpisanym na listę UNESCO, gdzie Mc Donald’s nie ma swojego typowego, kolorowego szyldu, tylko taki, jaki kazano mu zrobić. A centrum Dubrownika? Wszystko jest takie, jak nakazano. Po to, żeby nie zaśmiecać przestrzeni. U nas ciągle ten obszar to kompletna „wolna amerykanka”. Jadąc do Kazimierza słuchałem w radiu reportażu z Jury Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie mieszkańcy jakiegoś miejsca będącego zespołem zabytkowym sprzeciwiają się powstaniu parku kulturowego. Nie chcą go, bo wtedy musieliby się dostosować do reguł.
No więc oni – nie, bo nie. Bo pan chce sobie jednak zrobić siding na trzystuletnim domu. Nie wiem, w jakim stopniu Kazimierz jest dotknięty tym problemem, ale wydaje mi się, że jest. A tu powinno obowiązywać żelazne prawo! Grzechy przeciwko niemu powinno się wypalać siarką i żelazem!
Jeśli ktoś chce trafić do pensjonatu, to i tak trafi. Nie musi być 15 wielkich ogłoszeń. Ludzie nie przyjeżdżają do takich miejsc dlatego, że stoją przed nimi gigantyczne billboardy. Najczęściej jest to propaganda szeptana.
Po prostu: jak coś jest dobre, to może być w środku niczego, może nie być szyldu – a ludzie i tak trafią. Dla mnie, wręcz jeśli coś się za bardzo reklamuje, to jest to wskazówka, żeby tam nie iść i znaczy tyle, że coś nie może się samo obronić. Na marginesie: ostatnio obliczono, że w Warszawie jest kilkaset razy więcej reklam wielkoformatowych niż w Paryżu. Horror.
Przy czym świat urządzony jest tak, że nie idzie o to, by wszędzie i na każdym kroku grał kwartet smyczkowy oraz żeby odbywał się wieczór Gombrowicza. Są różne gusty, ale towar trzeba opakować przyzwoicie.
Nie wolno dać się przekonać, że zdarzają się różni odbiorcy i do nich trzeba za wszelką cenę dotrzeć, to by znaczyło, że do nich wszystkich należy się dostosować. Wtedy mielibyśmy za chwilę relację z defekacji, bo takie byłoby zapotrzebowanie i na pewno znaleźliby się ludzie, którzy pasjami by to oglądali. Ale przecież nie o to chodzi! Nie można ulegać najniższym instynktom. Wszystko jest dla ludzi, ale nie znaczy to, że należy się podporządkowywać tej grupie, która oczekuje najmniej w najbardziej krzykliwy sposób.
W Kazimierzu byłem bodajże na dwóch festiwalach nalewek. A jesienią 2010 przyjechałem z okazji Profesjonaliów Piwowarów i Barmanów.
Biorąc w nich udział doskonale wiedziałem co to jest i na co się decyduję, aczkolwiek bardzo rzadko uczestniczę w „piwnych imprezach”. Nie jestem miłośnikiem piwa i piję je okazjonalnie. A jednak zgodziłem się tu być. Wiedziałem, że jest to organizowane przez wielki koncern, że jest to impreza masowa, ale wiedziałem też, że w kuluarach tej imprezy dzieje się rzecz niezwykle wartościowa, promująca piwa domowe. A to jest ruch, który zmienił piwowarstwo w Stanach, czy w Anglii. Otóż pod naciskiem ludzi, którzy kochają piwo, pod presją pasjonatów potrafiących robić je w domach genialnie, browary musiały zjawisko to dostrzec. (Nawiasem mówiąc, ja do jednego swojego przepisu użyłem piwa robionego przez pana spod Warszawy. Piwo to było praktycznie identyczne jak słynne belgijskie piwa drugiej fermentacji. Znakomite!). Pod naciskiem tychże ludzi zmienia się rynek piwa. Wielkie browary, które branżę podzieliły między siebie i sprzedawały coraz bardziej zunifikowany produkt – ustąpiły. Pod naciskiem konsumentów zaczęły odżywać małe, lokalne browary, które robią rzeczy szlachetne, niepasteryzowane, wymagające wiele pracy i pasji, a zaopatrujące tylko najbliższą okolicę. W Polsce widać już pierwsze zmiany w tym kierunku. W czasie Piwowariów odbył się konkurs piw domowych, nastąpiła wymiana myśli i doświadczeń – to niezmiernie cenne i przyszłościowe.
Gdybym się zastanowił nad tym, czym kulinarnie zainspirowałby mnie Kazimierz, to rzekłbym: renesans. Jest to bowiem jedno z niewielu miast w Polsce, które zachowało swój renesansowy charakter. Ale renesansowe jedzenie jest niejadalne dla współczesnego człowieka. Kuchnia staropolska w zasadzie nie istnieje, a jeśli istnieje – to jest oszukaństwem, bo tą prawdziwą byśmy się dziś pewnie zatruli. Ale poważnie, gdybym się miał zatopić w kulinarnym myśleniu o Kazimierzu, to na pewno musiałyby się pojawić ryby słodkowodne. We wszystkich starych pamiętnikach z Polski, pisanych przez obcokrajowców – w tym przez Francuzów – pojawia się opinia, że ryby słodkowodne najdoskonalej przyrządzają właśnie w Polsce. Coś w tym jest, zatem można o rybach myśleć również w kategoriach tradycji, zwłaszcza w Kazimierzu. Przecież tu wszystko jest przy Wiśle i zewsząd do Wisły jest rzut beretem.
Dlatego ja w Kazimierzu przyrządzałbym ryby. Smaczne dla oka i podniebienia.