Plac zabaw

W czasach, kiedy ja byłem mały, w domu siedziało się jak na szpilkach, byle wyjść… Wychodziłeś na dwór i coś musiałeś ze sobą zrobić, ileż można było sterczeć na tym rynku. Plac zabaw – to była rozrywka! Każdy tam przychodził. Ja byłem niejadek. Jak nie chciałem jeść, to mnie od razu straszyli: „nie pójdziesz na plac zabaw”. Kara boska była jak nie poszedłem.

Na placu zabaw odbywało się to tak, że jak ktoś poszedł i nikogo innego jeszcze nie było, to siadał na huśtawce i się huśtał, no bo co miał robić. Czekał, aż się zeszła większa grupa. Zbierało się – a i ze dwadzieścia, trzydzieści osób, takich podlotków. Rodziców ani małych dzieci raczej nie było, matki z malutkim dzieckiem nie za komfortowo się tam czuły.

Co się robiło na placu? Raczej – czego się nie robiło! Dziewczyny grały w klasy. Rysowały kamieniem pola do gry i skakały. Potem się grało w dołek, na pieniądze. Dołek był wykopany, linia zaznaczona, i się rzucało dziesięć groszy. Który był pierwszy przy tej linii, to rzucał wszystkimi pieniędzmi do dołka i jak trafiał, to pieniądze były jego. Jeśli wpadła tylko jedna moneta, to drugą nie rzucał, musiał cpykać. Nie trafił – to ten, co był drugi, bliżej linii – ten podchodził i cpykał. Najlepiej było grać z J., bo on zawsze miał dychę, dziesięć złotych. Bogaty był. My po dziesięć groszy, a on dychami rzucał.

Była wierzba z długimi witkami. Po tej wierzbie też się skakało albo się huśtało na jej cienkich, długich, zwisających gałązkach. Albo taka gra, że jedną nogą nie można było dotknąć… nie można było dotknąć dwiema nogami ziemi, tylko tak po płocie się jedną nogą pociągało… Drewniany płot, od jednej strony miał poprzeczki, nogę na te poprzeczki i śmajt – śmajt.

Jureczek

Jakie głupie pomysły nam czasem przychodziły do głowy, jakie głupie! Pamiętam, że najgorzej w całym życiu dostałem w dupę jak zakopałem w piaskownicy Hankę K. i ona się nie mogła odkopać. Leżała śmirno, nie ruszała się, nie broniła, bo kiedyś dzieci słuchały się starszych. „Kładź się, będziemy cię zakopywać” – no to leżała. Patrzę, idzie do nas do domu K. z żoną – ojciec z matką Hanki. Schowałem się na strychu, patrzyłem przez okienko, wiedziałem, co będzie… „Cholera, mało się nie udusiła!” – krzyczeli. No i było. „Taboret na dwór, kładź się”! Ojciec mnie rzadko bił, ale jak już się wtedy wziął…

1971, fot. Zofia Rydet

Po lewej stronie na końcu placu, przy płocie, stała wysoka konstrukcja z cienkich rurek. Na górze na poprzeczce były haczyki, co kiedyś na nich wisiały huśtawki na sznurkach. Deska na dole. Tylko że je zdjęli, bo to było niebezpieczne. Sznurki były takie długie, że jak się ktoś rozhuśtał, to kosił wszystko po kolei. Zostały same te metalowe tyki, ale i z nich robiło się użytek: trzeba się było czepić jedną ręką jednej, drugą drugiej, rozbujać się na boki i wspiąć do góry. Albo łaziło się po murku od rzeki. Jakie to było niebezpieczne!

Wszystko tam było niebezpieczne, sam się dziwię, że mało było wypadków. Raz Jurka S. huśtawka uderzyła w głowę. Strasznie go stuknęła. Zabrało go pogotowie. Zrobili mu badania i lekarz powiedział, że to się na pewno odbije na jego zdrowiu. Na tej huśtawce jak ktoś nie wiedział i siadał na środku, to się narażał. Bo jak się huśtawka rozbujała, to belka, na której się siedziało, uderzała o poprzeczną rurę. Wysoko. To było tak: jeden siadał na jednym końcu, drugi huśtał z tamtego końca i jak ona uderzyła w tę rurę, to tamten wyskakiwał z tamtego końca i leciał. A Jurek nie trafił na moment, spadochron się nie otworzył…

1965, fot. Zofia Rydet