Piękny Kazimierz
Pion 1937 r.

Mały Kazimierz bardzo piękny niewiele wymaga słów pochwały. Jego uroda niezwykła, jego postać pełna wdzięku i naturalnej zalotności sztuka i przyroda objęły się w czułym uścisku aby dać wyraz radości posiadania Kazimierza. Związek ten jednak nierówne kryje możliwości. Bo kiedy przyroda, podnosząc się na ramionach wzgórz ku promieniom ciepła, schodząc dla chłodu ku wolnej strudze Wisły, przebiera się co kwartał w wełny traw, jedwabie liści i futra śniegów, ukazując nieskończone bogactwo utajonych swych sił i zmysłu dekoracyjnego, sztuka osłabiona jednorazowym nadprzyrodzonym wysiłkiem ustała się w bezwładzie ubóstwa, trawiona i atakowana ruchliwością i wystawnością tejże właśnie przyrody. Kruszona lodem w zaciekających szczelinach murów, zagrożona niestrudzoną działalnością drobnych krążeń i kropel wody na lasujący się kamień siwak, podważana i murszejąca w swych najbardziej delikatnych konstrukcjach i budynkach drewnianych, nie może współzawodniczyć z przyrodą. Zwłaszcza, że i człowiek, niewyswobodzony poddany przyrody, przynaglony lenistwem i brudnym zacofaniem, jużto niszczy, jużto zapaskudza piękne bogactwo przeszłości dla interesu lub potrzeb fizjologicznych. W tym stanie rzeczy uroczy związek sztuki z przyrodą staje się ukrytą, pełną zawistności walką. W walce tej, niestety, człowiek nie staje po stronie słabszego.
Piękny Kazimierz cierpi na tej walce. Z pozoru zmarszczki i rany nie są widoczne na jego gładkim obliczu. W powolnym biegu lat ukazują się naraz tu i owdzie. Zapobiegliwe lecz nie współczujące ręce zasmarowują je i zapudrowują. I wydaje się, że się nie starzeje i nic się nie zmienia na uśmiechniętej twarzy Kazimierza. Dopiero troskliwe oko kogoś, kto żywo czuje, lub wnikliwe badanie lekarza odkrywają smutny i stale się posuwający proces zniszczenia organizmu.
To tylko pozory, co widzimy jako wzniosłe sylwety śpichlerzy, jako masyw ruin zamku, jako wyniosłe czoła przepysznych kamienic, jako lekkie i urocze konstrukcje dawnych domków drewnianych. To tylko najwyższa nędza, co podziwiamy jako osobliwość miejscowego folkloru i życia. Co parę lat obsuwa się jakaś wyniosła ściana śpichlerza, załamuje dach pokryty najbardziej malowniczą dachówką „holenderką”, bo kamień jest wylasowany zupełnie, a wiązanie dachowe mimo pokładanego w nim od wieków zaufania również podatne na upadek. Trzeba drzewo wymienić, a kamień poumacniać i zastrzyknąć świeżą zaprawą. I zamek co wiele wytrzymał niepokojów ulega upartej wytrwałości rozkładowej przyrody. Nawet kamienice, choć zamieszkałe i mocne zdawało by się, zapadają raz po raz na jakieś słabości; a ileż ich to zginęło zaledwie przed kilkunastu laty! Zarówno śpichlerze, jak zamek i kamienice, w walce z niszczącym działaniem czasu i niedomagań wymagają poparcia, — czekają na ustawiczną i staranną pielęgnację i zabiegi, na rozpoczęcie systematycznej kuracji. Są jednak jeszcze w miasteczku zabytki i uroki inne, którym pielęgnacja i korowanie niewiele pomogą. Są to domy drewniane. — Już się wydawało, że te drewniane domy stać będą wiecznie. Ich piękne łamane dachy jak gdyby komponowane przez Skoczylasa, w kolorze wybrane dla impresjonistów, zdawały się być spetryfikowane w swych formach wiecznych i nieprzemijających, uświęconych przez wizje artystów. Tymczasem przed paru tygodniami, przypadkowo niemal, mieliśmy sposobność odkryć w kilka osób, którym zagadnienia Kazimierza leżą na sercu, jak nieprawdopodobną ruinę kryją te urocze pozory. W domach nr nr 42, 43 i 44 w Rynku dachy i wiązania dachowe okazały się zabawną mistyfikacją. Pozbijane z resztek zmurszałych belek i popodpierane patykami domowym sposobem, ostały się dotąd chyba tylko dzięki wyjątkowej solidarności starych domków i dachów. Ich ściany okazały się w podobnym stanie. Stropy, sklepienia i sufity jużto pozapadane, jużto brzuchate, zwisające, nie dają schronienia mieszkańcom. Toteż część izb opuszczona zupełnie — jak to przedstawia ilustracja — straszy pustką i nieprawdopodobieństwem gnojowiska. W reszcie izb tłoczą się bardzo biedni lokatorzy, a nawet właściciele tych domów. Stan mieszkań nie budzi w nich grozy — radzi by jedynie zwiększyć jeszcze nieco ich pojemność, bo i w nich przyroda nie śpi.

Niestety, nie da się to zrobić. Przeciwnie, trzeba mieszkania zupełnie opuścić, a domy rozebrać do fundamentu. Nic w nich bowiem nie ma wartości budowlanej. A następnie odbudować dokładnie według dawnego stanu, a nawet z przywróceniem wyglądu ich pierwotnego, znanego z rycin z 1794 r. Z punktu widzenia konserwatorskiego i budowlanego roboty takie nie przedstawiałyby nawet większych trudności. Trudności nasuwają się za to, gdy się chce przystąpić do realizacji tego zadania. Właścicielami domów bowiem są ludzie biedni, obracający się w kręgu drobnych groszowych pojęć — wody sodowej, śledzi, zapałek, soli i przygodnego szwactwa. Budowa domu to za wiele na ich pojęcia. Tak wiele, że radzi by raczej porzucić domy i nie podejmować tak wielkiego dzieła. Nie można oczywiście ich winić za to. Tymczasem jednak te domy, to wyjątkowo cenne przekazy budownictwa XVII — XVIII w., których wartość, zwłaszcza w tak wyjątkowym zespole przyrody i sztuki jak piękny Kazimierz, jest niezastąpiona. Powiedzenie to mogło by być czystym frazesem, gdyby ogólna ilość zabytków drewnianego budownictwa mieszczańskiego w Polsce była duża i gdyby takie domy, jak te, o których tu mowa, typu mieszanego o murowanych ścianach i drewnianych podcieniach i dachach, nie były już jednymi z ostatnich. Taki zespół jak Kazimierz nie może ponosić dzisiaj jakichkolwiek nowych strat. Domy muszą być utrzymane a raczej odbudowane.

I tu wreszcie, wśród mętnego zalewu przeróżnych racyj, wyławiamy żywe i drgające zagadnienie. Oto otrzymał piękny Kazimierz bogaty i wspaniały spadek od przeszłości w postaci przepysznych klejnotów architektury, wykwintnych arcydzieł rzeźby, subtelnych i bezcennych okazów dekoracji. Jego bujny przyrodzony temperament zdawał się świetnym tłem dla tak bogatego stroju, chociaż te skarby i zasoby Kazimierza — wiemy o tym po cichu — nie są jego własnością. To tylko depozyt majątku narodowego, wielkich ogólno-ludzkich wartości — portfel akcyj kulturalnych. Pewnego dnia, po zwyczajnym, powszednim przeglądzie tych klejnotów, ze zgrozą spostrzegamy, że znajdują się w rękach bardzo ubogich ludzi, niemianowanych kustoszów, którzy nie tylko nie są w możności utrzymania tak bogatych dzieł sztuki, ale po prostu nie jest im znana ich wartość. Uświadamiając sobie naraz wagę ich utrzymania, spostrzegamy również z niepokojem, iż sami i nikt chyba nie wie i nie ma możności szybkiego zaradzenia niebezpieczeństwu, niebezpieczeństwu zagłady pięknych zabytków jakie im grozi, a na którego pokonanie nie mamy środków.
Zniszczenie domów nr nr 42, 43, 44 w rynku Kazimierza, pięknych, bogatych, bezcennych zabytków, których obecni właściciele nie są w możności utrzymania ich i zachowania na przyszłość, odsłania nam bolesny problem znamienny dla całego niemal kraju, dla Zamościa, Tarnowa, Żółkwi, Krzemieńca, Sandomierza itd. Wszędzie tam pod pozorami stylowych fasad, bogatych szczegółów architektury, wdzięcznych fragmentów, kryją się straszliwe połamane wiązania dachowe, mury spękane i pozamakane, nie zabezpieczone ankrami, podpory wątłe i fikcyjne raczej, stropy pogniłe i pozawalane, stosy brudu, odpadków słomy, pudełek od konserw, papierów, nocników i wreszcie ludzi obracających się w kręgu śledzi, wody sodowej, zapałek i octu — ludzi nie znających wartości tych domów i nie mogących brać odpowiedzialności za ich stan. Tak się bowiem złożyło, że od drugiej połowy XIX wieku ośrodek życia miejskiego wyniósł się — w olbrzymiej większości tych miast — poza obręb starego śródmieścia, pozostawiając to, co najcenniejszego przekazała nam architektura mieszczańska dawnych wieków, na rezydencję smrodu, brudu i niezaradnej biedy. Choć pewnie dadzą się dobrze użyć do życia współczesnego, to obecnie grożąc ruiną czekają podjęcia akcji ze strony Państwa, samorządów czy specjalnych instytucyj, które by ich problem nie tylko konserwatorski ale i gospodarczy rozwiązały. Czekają.

podzielono na ciasne klitki…
W czułym uścisku objęły się sztuka i przyroda i związawszy ręce szarfą Wisły zdają się odbywać zaślubiny z Pięknym Kazimierzem. Wzruszone oko z uczuciem biegnie za niezapomnianą linią wzgórz, mruży się ocienioną rzęsą malowniczych zarośli, stara się objąć piękny kształt rzeźb i odczytać mądry sens i logikę architektury. Fantazja — niezrównany reżyser, wstawia w gotowe ramy scenariusz historyczny. Najczulsze jednak oko, najśmielsza fantazja nie są w stanie przeczuć i odczytać tego, co się dzieje na drugim planie tego pięknego widoku.
JÓZEF DUTKIEWICZ