Państwo Tyszkiewiczowie
Byłam może w trzeciej, a może czwartej klasie, jak umarł doktor Tyszkiewicz. Przywieźli go do kapliczki na Puławskiej, stamtąd szedł pogrzeb. Uczestniczyła w nim cała szkoła, a z miasta przyszło ogromnie dużo ludzi.
Doktor mnie wprawdzie nigdy nie leczył, bo raz tylko, w niemowlęctwie, chorowałam na nerki i na tyfus, a potem już na szczęście byłam zawsze zdrowa, ale że był on naszym szkolnym lekarzem, to pamiętam go dobrze. Przyjmował też pacjentów u siebie w domu, gabinet miał z zewnątrz.
Ludzie nie mogli się go nachwalić, wprost brakowało słów! Nigdy nie słyszałam, żeby o doktorze ktoś mówił inaczej, niż tylko dobrze.
Przyjaźniłam się z jego córką, Alusią. Kiedy Pani Tyszkiewiczowa została wdową, miałyśmy ze sobą zażyłe stosunki, bowiem obie uczestniczyłyśmy w życiu PTTK, ona zdaje się była nawet prezesem, w każdym razie kimś ważnym. Organizowałyśmy zabawy, bale, sylwestry. Ona miała duszę artystki. Robiła piękne kwiaty z materiału do sukien, wprost przepiękne! Miałam i ja nadzwyczajną suknię na zabawę, z tafty w kolorze starego złota, i Pani Halina zrobiła mi do niej czarny pas – cały jak bukiet kwiatów… Nigdy tego nie zapomnę. Robiłyśmy też parasolki z bibuły jako kotyliony na kotylionowe bale w PTTK. Byłyśmy naprawdę w bardzo przyjaznych stosunkach.
Pani Halina Tyszkiewiczowa nauczyła nas robić takie różne cudeńka. Często tamte lata wspominam… tamte zabawy… i wtedy przychodzi mi zawsze na myśl Pani Tyszkiewiczowa. To była bardzo pomysłowa osoba, miała świetny smak i potrafiła bardzo starannie robić różne fikuśne rzeczy. Przepiękne. Teraz nie mam pojęcia, jak nam się udawało je wykonać, ale to ona nas umiała zachęcić i nauczyć. Żona doktora Tyszkiewicza była bardzo miłą osobą, elegancką panią. Wysoka, ładna, z rozmachem i polotem, wielka dama. Bardzo przy tym miła i uczynna.
Po wojnie mieli „Kolorową” kawiarnię w swoim domu, na parterze i na werandzie. Były tam stoliczki i krzesła z czegoś takiego jak drut – bardzo kolorowe i dlatego się nazywała „Kolorowa” kawiarnia. Czerwone, niebieskie, zielone, żółte, rozmaite – no, bardzo ładnie to wyglądało. Pani Halina Tyszkiewiczowa sama tę kawiarnię urządzała. Podawano kawę, ciastka. Ciasto chyba też ona piekła? Ja zawsze sobie brałam kawałeczek szarlotki i małą kawę. Chodziłam do „Kolorowej” z moją nieżyjącą już kuzynką. O wpół do dziesiątej jak szłyśmy, to Pani Tyszkiewiczowa mówiła:
– No, jak wy jesteście, to ja już mogę zamykać – bo my zawsze, regularnie szłyśmy późno na tę kawę, na zakończenie dnia. Nie wiem dlaczego, bo zasadniczo kawę się powinno pić rano, a nie w nocy, bo się potem nie śpi. Ale chodziłyśmy wieczorem.
Kawiarnia ta miała dość duże powodzenie. Kiedy by się nie weszło, zawsze było sporo osób i raczej nie dlatego, że była to jedyna kawiarnia w Kazimierzu. Nie, tam wszystko wyglądało bardzo przyjemnie i świetnie smakowało. Parzona kawa była bardzo dobra. Co dzień musiałam się jej napić.
*
W naszym domu, w rogu pokoju stał kwiatek, fikus. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale długi czas widziałam go nie jako roślinę, tylko jako pana Tyszkiewicza. Tak mi się dłuższy czas przedstawiało, że on jest w tym miejscu. Co spojrzałam na kwiatek – widziałam jego. W końcu powiedziałam do mamy:
– Wiesz co, przesuńmy tego fikusa w inną stronę.
Tak też zrobiłyśmy i wszystko zniknęło, jakby w ogóle nie istniało. Nie umiem tego wytłumaczyć, nie wiem, co to było…
W tej chwili jeszcze pamiętam, jakbym miała przed oczami jego pogrzeb, jak go przywieźli trumną koło kapliczki. Stała trumna, a my wszyscy go żegnaliśmy, odprowadzaliśmy do kościoła i potem na cmentarz.
Ile razy przechodzę koło grobu, to przystaję, przeżegnam się, pomyślę z ubolewaniem… To byli wspaniali ludzie.
oprac. Bożena Gałuszewska
Czytaj też…