Państwo Tyszkiewiczowie we wspomnieniach

Doktor Tyszkiewicz, można powiedzieć, umarł na posterunku. Na służbie. To niby przenośnia, ale tak właśnie musimy powiedzieć.

Został kiedyś wezwany do chorej, do Nasiłowa. Zima, mróz, śnieżyca – i on w taką pogodę płynął łódką. Najpierw przez Wisłę, potem furą przez wieś trzeba go było dowieźć do przeprawy i z przeprawy znów furą do cierpiącej (w Nasiłowie, za Bochotnicą była przeprawa). A on przecież musiał tam i z powrotem, zziębnięty, zmęczony. Przyszło zapalenie płuc. Nie było wtedy penicyliny, umarł w Lublinie w szpitalu… Nie było ratunku, w tamtych czasach nie znali lekarstwa, które można było zastosować. Umarł, bo płynął do chorej, żeby udzielić pomocy… To chyba był jakiś ciężki poród? Dużo czasu ta wyprawa mu zajęła.

Zmarł w 1936 roku, żona wtedy była w ciąży. A syn się urodził w 1937, po śmierci ojca.

Potem trzeba było wszystko spisać, cały majątek, gabinet, wszystkie narzędzia. Było tego sporo, bo doktor był ginekologiem.

Wtedy jego grób był pierwszy na nowym cmentarzu, przed grobem stał krzyż. Nie było jeszcze w ogóle mostku, noszono zmarłych w trumnach pod górę, to i nieraz w zimie trumna lądowała na dole, bo się poślizgnęli. Góra była spora, bardzo stroma. Dopiero ksiądz Kamiński wybudował mostek. No, to już było ułatwienie, bo przez cmentarz można było łatwo przejść, nie było stromizny.

Takie różne ciekawostki…

Wybierali się na przykład doktorostwo gdzieś na jakąś uroczystość. Zawsze, kiedy byli już ubrani, już – już mieli wychodzić z domu – ktoś z batem obstawał, wołał, że przysłany od chorego – i zamiast na zabawę czy inne przyjemne spotkanie, doktor lądował u pacjenta, a pani doktorowa w domu. Doktor był gotów zawsze, na każde wezwanie.

Pani Tyszkiewiczowa prowadziła pensjonat, a doktor Tyszkiewicz prywatna praktykę. Obydwoje spłacali dom, który kupili.

Ona była skromna i starała się nie wyciągać sukcesów doktora, ani jego działań społecznych. W Stowarzyszeniu, które powstało przed wojną w Kazimierzu, doktor był jakiś czas prezesem.

Doktor Tyszkiewicz przybył do Kazimierza ze wschodu. Ukończył studia w Dorpacie, na Łotwie, stamtąd gdzieś zresztą pochodził.

Widocznie w Kazimierzu było wolne miejsce do pracy, spodobała mu się miejscowość i tak pozostał.

Tu poznał się z żoną. Przyszła pani Tyszkiewiczowa pochodziła z Opola, pracowała w sądzie na Lubelskiej, w pobliżu liceum.

A w Kazimierzu kwitło życie towarzyskie, gdzieś musieli się spotkać. To już jest historia… Człowiek do niej wraca, ale z pewnymi oporami… Nie jest to przyjemne, raczej przykre, że minęło, przeszło, że nie ma już ludzi, nie ma nic… W ogóle Kazimierz był wtedy inny zupełnie, jeśli chodzi o towarzystwo. Pani Halina często wspominała pana Michalaka, że był bardzo aktywny, organizował różne bale kostiumowe i atrakcje.

Był też światek malarzy, był pan Jan Zamoyski malarz, mieszkał tam gdzie teraz Arkadia. Pani Tyszkiewiczowa często opowiadała, jak namalował obraz pt. „Wychodzący z ramy” i zaprosił całe towarzystwo. Obraz postawił odpowiednio, żeby robił wrażenie, wpuścił gości przed siebie, weszli pierwsi – i krzyk się podniósł straszny. Pan Jan powiedział: „o to mi chodziło, żeby takie właśnie wrażenie zrobił ten obraz”.

Pani Tyszkiewiczowa prowadziła kawiarnię, KOLORWĄ. Kawiarnia była w ogrodzie i na werandzie, trochę stolików stało w środku.

Pan Zamoyski stale w niej bywał. Mały, grubasek, fajny, sympatyczny bardzo i wesoły, lubił dowcipy. Była taka anegdotka, może trochę świńska, ale związana z jego osobą: na werandzie wieszał zawsze laskę zrobioną z jałowca, taką bardzo pokręconą. Na lasce było wyrzeźbione: „Im kot starszy, tym ogon twardszy” i to wisiało w miejscu, gdzie każdy sobie mógł przeczytać. Dowcipniś taki był pan Jan. Fajny człowiek. Przyjeżdżał w okresie lata, sentyment go ściągał, sporo czasu spędził przecież w Kazimierzu. Wracał często z racji tego, że miejsce dla niego było atrakcyjne. (Malarze do Kazimierza ściągają nie dlatego, że im się podoba ktoś tam z kazimierzaków, tylko na ogół dlatego, że jest temat do malowania. Jesień, gra kolorów, takie rzeczy).

Do kawiarni przychodził i on, i towarzystwo ludzi takich trochę „lepszych” – światek malarzy, kazimierzacy.

Naprzeciwko KOLOROWEJ, w domu na rogu był sklep, taka cukierenka, gdzie robiono ciastka. Po schodkach był sklep jakiś żelazny czy ogrodniczy. Był też bar, pracowały w nim siostry bliźniaczki, które mieszkały na Witkiewicza, za dzisiejszym Batorym, którego wtedy jeszcze nie było. Były za to jakieś składy materiałów, magazyny i mur od strony wyjazdu do rynku. Za nim stał budynek drewniany i te siostry tam mieszkały. Drewniany dom, płot drewniany, kawałek ogródka (SARP powstał dopiero później). Warto powracać do tych czasów… Bo się zapomina. Pamięć, niestety gaśnie, a tyle lat minęło.

Kazimierz w myślach jest ciągle, szczególnie jak się pojedzie na Wszystkich Świętych.

Kiedyś chodziło się całą paczką na cmentarz. I wtedy się szło szczególnie do grobów partyzantów, gdzie były po cichu stawiane proporczyki z napisem AK. Opowiadało się, kto tam co wiedział, jak który chłopak zginął, jakieś akcje partyzanckie się przypominało i to było bardzo fajne. Później, kiedy już był nowy cmentarz, i światła tego starego cmentarza zlewały się ze światłami miasta, robiło się wrażenie jednego wielkiego cmentarza. Często jeszcze niesamowite opowiadania potęgowały to wrażenie, nastrój Święta był jakiś zupełnie inny.

A teraz się wpada, posprząta, zapali znicz, pomodli i tyle. Aha, i były też zabawy – strzelało się depcząc białe kuleczki, które rosły na cmentarnych krzewach… Wszystkich znajomych trzeba było odwiedzić, trzeba było przejść cały cmentarz, taki ładnie podświetlony. Nawet kiedy było zimno, to od tych świeczek było ciepło, nie czuło się mrozu. Chodziło się szczególnie na groby partyzanckie, tam zawsze było coś ciekawego do opowiedzenia.

Na przykład o tym, jak jeden z nas uczestniczył w uroczystości pogrzebowej partyzanta, kiedy jeszcze Niemcy byli w klasztorze. Chowano człowieka, który podobno podłożył pod siebie granat i się wysadził, bo Niemcy go już prawie dopadali. Chowany był w nocy. Niemcy siedzieli wprawdzie w klasztorze, ale była taka obstawa oddziałów partyzanckich, że ludność normalnie przeszła obok murów klasztornych, a Niemcy nawet nosa nie wystawili. Pochowali go, wrócili. W pamięci została tamta noc otaczająca, taka ciemna, i wrażenie, poczucie, że wszędzie się czai dużo tych uzbrojonych partyzantów. Prawie słyszało się ich oddechy.

Jak pani Tyszkiewiczowa sobie poradziła po śmierci męża? Na pewno było ciężko. Tej nocy, kiedy się zaczęły działania frontowe, w ogóle nie wróciła do domu.

Nic nie wiedziała, poszła na z dziećmi cmentarz i wracając została ostrzelana z klasztoru. Do domu nie wrócili. U nich była służącą pani, która mieszkała za dębem i tam u niej się zatrzymali. Pani Tyszkiewiczowa w nocy jakoś jeszcze wróciła do domu i przyniosła trochę rzeczy, żeby w ogóle coś mieć, bo zostali tak, jak stali. Byli na cmentarzu i nie mieli nic.
Nie poszli na wysiedlenie, ale też i nie wrócili wtedy do domu. Już nie doszli z tego z cmentarza. Była taka straszna strzelanina, nie wiadomo, czy to w ich kierunku, czy nie, tylko kule latały i się przestraszyli. U Andzi, która była u nich na służbie – tam trochę pobyli, potem całą drogę przeszli na piechotę, kawałki przejechali furmankami, z tymi dziećmi… Koszmar. Koszmar okupacji. Okropne.
Szli przez Opole, przez jakiś Zajączków, zatrzymali się u jednego, który nosił nazwisko jak człowiek z Kazimierza, pan J. Miał młyn w Skokowie. U niego mieszkali. Pan J. był bardzo mocno zaangażowany w partyzantkę. W jakiejś przyczepie na podwórzu były gilzy od papierosów, cała przyczepa gilz i synek pani Haliny takie dwa kartony tych gilz przyniósł i gdzieś w ogrodzie, w parkanie z grabów gdzieś to schował.

Z domu i z podwórza Państwa Tyszkiewiczów widać było wszystko, co się działo na rogu koło poczty.

Była kiedyś taka akcja partyzantów, gdzie chyba nawet zabili dwóch ubeków. Jechali bryczką z Puław. Mały chłopiec biegł przez podwórze, mama go wysłała do Karkosińskich z maszynką do mielenia mięsa, żeby tę maszynkę oddać. Przejście było u Doraczyńskich, przez podwórko się chodziło na skróty na ul. Sadową. Nieformalne, ale wszyscy chodzili. Jak mały wracał, to akurat przy przystanku zaczął się ruch. Z karabinami latało towarzystwo, a ci panowie jechali bryczką. Dwa konie, bryczka, zbliżali się od Puław. Na wysokości mniej więcej Doraczyńskich partyzanci chcieli ich zatrzymać. Leżeli tutaj jak Kobiałki dom na rogu Witkiewicza, na tym rogu też był jakiś karabin i tam partyzanci chcieli ich dopaść. To się działo już po wojnie… Zeskoczyli z bryczki, zaczęli uciekać przez podwórko Doraczyńskich w kierunku Sadowej, gdzieś widocznie w kierunku Wisły. Na Sadowej partyzanci wyskoczyli jakoś tak zza budynku, poszła seria, jednego zabili tam właśnie. Drugiego dopadli na tereni posesji Doraczyńskich. W tamtej okolicy się to rozgrywało. Budynek Tyszkiewiczów stał na rogu, gdzie ciągle coś się działo. Z góry domu można było z okien wszystko obserwować.
Jak mały chłopiec wrócił, nie mógł złapać powietrza, bo taki był przestraszony. Lecąc od Karkosińskich, widział co się dzieje. Już był ruch, próbowano go chyba nawet zatrzymać, ale uciekł do domu. Zapamiętał tę akcję krótkotrwałą, ale bardzo makabryczną. Zapamiętał tak, jak się ogląda zdjęcie. Rozwalili tamtego człowieka z bryczki, leżał na Sadowej przez dłuższy czas, nim go sprzątnięto. Chodziło się oglądać; dzieci były ciekawe.

Do pani Haliny przyszedł raz jeden mężczyzna i powiedział, że u niej w domu odbędzie się spotkanie, widocznie wierchuszka z AK miała nad czymś radzić. To było bardzo niebezpieczne, no bo wiadomo. Czy się zgodziła? A kto się miał zgadzać? Oni nie przychodzili zapytać, tylko informować, że będzie zebranie i tyle. Sporo się działo takich rzeczy.

A słynne odbicie posterunku? Posterunek był tutaj jak apteka, na górze, u Kifnera. Wchodziło się od strony apteki, z boku. Odbyła się akcja i jak było już po wszystkim, to na takiej długiej tyczce, na kiju, nieśli przez całą ulicę granat… On nie wybuchł, a nieśli go jak relikwię. Nieśli do Wisły, na schodkach wyrzucili, ale znów nie wybuchł. Co się potem z tym stało? Kto to wie, ale póki co, na długiej tyczce jeden z policjantów, jak już było po wszystkim, niósł ten granat przez ulicę.

Zdarzało się, że pan Śliwiński pływał przez Kazimierz batem, holował w górę Wisły. Czasem opowiadał, że po wybuchu wojny statkiem Paweł wiózł skarby wawelskie, ale o szczegółach nie mówił. Przy okazji jak się płynęło, to tyle co tam nieraz się go zaczepiło, żeby coś powiedział o tym wydarzeniu, ale ten skromny, prosty człowiek nie był bardzo wylewny, nie umiał zabawiać innych historią tego, co zrobił. Odważny był. Musiał być odważny. Wodniacy to zawsze ludzie odważni. A to był wodniak z krwi i kości, znał Wisłę bardzo dobrze.

Żegluga na Wiśle kwitła, wszystkie płody rolne Powiśla były spławiane Wisłą, pan Śliwiński pływał w żegludze, więc się go czasem widywało. Kiedyś statki normalnie kursowały na trasie Kazimierz – Warszawa.

Uczniowie liceum mieli organizowane wycieczki statkiem do Warszawy. Oczywiście zawsze z przygodami, bo na płyciznach trzeba się było kopać. Trochę emocji, ale zawsze statek przebrnął. Podróż trwała całą noc, wypływano w dzień, w przedpołudniowych godzinach, a rano się dopływało do Warszawy. Licealiści bywali w teatrze, zwiedzali Starówkę. Plan układała nauczycielka j. polskiego, pani Szczepkowska.

W kamienicy na rynku, gdzie teraz mieści się bank, nie było szkoły. Tam była tylko pisana matura. Nie było widocznie wystarczającej sali w budynku szkolnym. Jednego roku na całym budynku kamienicy leżały rusztowania. Jakoś przez te rusztowania były dostarczane ściagi, dlatego uczniowie je zapamiętali.

W czasie wojny zza Wisły strzelali Niemcy. W budynek państwa Tyszkiewiczów uderzył pocisk, dom został uszkodzony, tak samo jak róg poczty. W Kifnera też gdzieś tam zawadziło. Strzelali po drodze, ale nie pocelowali w drogę, tylko w budynki.

Wtedy w mieszkaniach wszystkich na parterze domu, równo z parapetami, poukładane były gazety, papiery, wszystko podarte. Wszystko, co było widocznie w domu. Rosyjscy żołnierze się załatwiali, przykrywali to nowymi papierami i na tym spali. I tak rosła góra, aż do parapetu. Cały parter to były gazety, makulatura i kupy. Aż po okna.

W piwnicy zaś było więzienie. Z poczty wyjęto drzwi, na żółto, jak to na poczcie, pomalowane, takie okienko w nich wycięte. Przynieśli je do piwnicy, obsadzili i tam trzymali jakichś więźniów. Kto? Ruscy.

Ale z tymi papierami w pokojach, to było coś niesamowitego. Ile to oni musieli tego nadrzeć, żeby wszystko przykryć… I ile narobić!

Czytaj też…