Opowiastka
Miłka Szczepkowska

Straszliwy huk wstrząsnął domem i okolicą akurat w momencie, gdy Kółeczko kończył myć zęby. Gwałtownym ruchem rzucił szczoteczkę do umywalki, splunął na nią i głośno plaskając bosymi stopami pobiegł do drzwi, zostawiając na granatowej posadzce białe, pieniste ślady. Za drzwiami był piękny, letni zmierzch i na pierwszy rzut oka nie działo się nic podejrzanego.
Ale nie do końca.
Przed samym gankiem, prawie na wycieraczce, piętrzył się olbrzymi stos gruszek klapsów i gdy osłupiały patrzył na tę najbardziej żółtą, na pierwszy stopień schodków spadła jeszcze jedna i rozbiła się tworząc słodki kleks. Już miał spojrzeć w niebo, kiedy usłyszał jak sąsiad, pan Romb, woła do żony:
– Kochanie, pękły trzy olbrzymie dynie. Ale to chyba nie one narobiły tyle huku.
Na chwilę zamilkł, poczem krzyknął:
–O nie, nie, nie, moje brzoskwinie, moje morele, moje śliweczki – wszystkie opadły przedwcześnie!
Z innych, dalszych i bliższych ogrodów też dobiegały pełne emocji okrzyki. Jakaś kobieta krzyczała histerycznie
– Krew, krew wszędzie pełno krwi. Ooooooooo!
Błysnęła latarka i spokojny głos powiedział
– Cicho głupia, ktoś stratował nam wszystkie pomidory. A bodaj go!
Kółeczko zamknął oczy i uruchamiając całą swoją wyobraźnię zobaczył monstrualnego Dinozaura, który tratował ogrody, a może i domy, a machnięciem ogona strząsał z drzew owoce i liście. I ta krew! Na pewno kogoś rozgniótł. Głośne sapnięcie wyraźnie dochodzące z góry spowodowało, że oczy Kółeczka otworzyły się gwałtownie, a włosy przybrały postawę „na baczność”. Zacisnął pięści i spojrzał. Pomiędzy najwyższymi gałęziami starej gruszy wisiało coś dziwnego. Coś podobne do dużego parasola, spod którego zwisały dwie wypustki, białe od góry, a od dołu nieokreślonej bliżej barwy. Dwuosobowy spadochron Obcych! Z najwyższych partii tego przedmiotu odezwał się cichy basowy pomruk docierając do Kółeczka i układając się w słowa:
– Kółeczko, wiem, że tam jesteś, więc pomóż mi zejść z tego głupiego drzewa.
– Babcia!
Kółeczko przełknął ślinę i ochrypłym z emocji głosem spytał
– Babciu, po co tam weszłaś? Przecież to bardzo wysokie drzewo.
– Nie wlazłam, nie wlazłam – zabuczał głos.– Byłam na brydżu u moich przyjaciółek, grałyśmy trzy noce i trzy dni i w powrotnej drodze zasnęłam ze zmęczenia. A to głupie wyliniałe bydlę, ta stara drapaka, ta….
W tym momencie trzasnęła jakaś gałązka, ale że nic się nie wydarzyło więc babcia kontynuowała
– Ta niewydarzona miotła nawet jako nówka nie była sterowna. Inne miotły zawsze trafiały do swojej komórki. Spalę ją. Spalę i kupię nową, tegoroczną, najnowszy model z hamulcem i ze światłami!
Po tym wybuchu złości nastąpiła chwila ciszy, poczem babcia znowu przemówiła:
– Kółeczko, przynieś natychmiast drabinę i zdejmij mnie stąd.
Kółeczko wcale nie uśmiechało się iść po ten ratunkowy sprzęt na tyły wiecznie zamkniętej komórki, do której wstęp miała tylko babcia, jej dwa czarne koty, żaba z koroną na łbie i nietoperz z długimi kłami i czerwonymi oczami.
– Babciu, a może zadzwonię po straż pożarną? Oni maja takie długie drabiny i…
– Wiem, wiem co mają, ale ja nie chcę aby pan Kwadrat widział mnie w takiej sytuacji. Jestem przecież kobietą. I damą.
– Babciu, a czary? Czy ty nie możesz…

– Nie mogę, cały tygodniowy przydział zużyłam na wygranie skórki z ameby błękitnej.
Zrobiło się ciemno. Czarna chmura podobna do zębatego smoka powoli połykała blady krążek księżyca. Powiała chłodny, wilgotny wiatr o niepokojącym zapachu ozonu. Zielona błyskawica rozświetliła bure, nisko wiszące niebo. Najwyraźniej nie było już czasu na dyskusje o sposobach ratowania babcinego życia i honoru. Kółeczko znikł w czeluściach domu, po chwili wybiegł ze stertą poduszek i kołder i potykając się o wiszące prześcieradło, doniósł ten cały majdan pod gruszę rzucając go w głęboką trawę. Obrócił jeszcze dwa razy. Stojąc przed bielejącą w ciemności stertą przypomniał sobie o dwuosobowym dmuchanym materacu, który od tygodnia stał oparty o ścianę domu. Zrobił krok w jego kierunku, ale w tym momencie wiatr spowodował gwałtowne zamieszanie w gałęziach gruszy. Usłyszał suchy trzask i odgłos dartej tkaniny. Jednocześnie jaskrawy blask rozświetlił okolicę. Na wpół oślepiony Kółeczko zobaczył ciemną, pękatą sylwetkę opadającą w dół na spadochronie wzdętych spódnic.
Po dwu godzinach, kiedy ulewny deszcz był pozostałością minionej burzy, Babcia i Kółeczko stali przy oknie salonu i patrzyli na stertę moknącej pościeli.
„Moja pierzynka w słoniki nie wyschnie nawet przez tydzień” myślała Babcia. „Chyba będę musiała spać na starej kanapie – połykaczce. Wiem, że mnie nie połknie, jestem za gruba. A zresztą, niech tylko spróbuje!”
Myśli Kółeczka biegły podobnym torem: „Stara kanapa? – brrr, ostatnio, kiedy mnie wessała obudziłem się cały oblepiony pajęczyną lepką i mocną. Z trudem uwolniłem się od tego paskudztwa. Ciekawe, jak duży pająk mieszka w tym kanapowym brzuchu?”
Nie odrywając wzroku od widoku moknącego ogrodu Kółeczko zapytał:
– Babciu, dlaczego spadły gruszki, popękały dynie pana Romba i pomidory pani Paralaksy?
– Nie jestem pewna, ale najprawdopodobniej to implozja mojej miotły spowodowała takie spustoszenie – odpowiedziała staruszka i poczłapała w stronę jasno oświetlonej kuchni.
Ten dzień zaczął się fatalnie (pomimo, że nie był to trzynasty, a tym bardziej piatek). Wstając z łóżka Kółeczko zaplątał się w rzucone niedbale spodnie i nabił sobie na czole sporego guza. Potem stojąc przed łazienkowym lustrem i podziwiając dorodną śliwkę nad prawym okiem spróbował zrobić parę groźnych min. Jego młodsza siostra Pi myła właśnie zęby i widząc jego mimiczną ekwilibrystykę, parsknęła głośno ozdabiając plecy Kółeczka białymi piegami. Kiedy zobaczył w lustrze jej przerażony a potem roześmiany pyszczek nie miał sumienia zastosować odwetu. Westchnął głęboko i drugi raz tego ranka wszedł pod prysznic. Na śniadanie było już za późno, więc zapakował do plecaka kanapki przygotowane przez Mamę i pobiegł do autobusu. Ten dzień był naprawdę wyjątkowo pechowy. Kiedy podbiegł do przystanku pojazd gwałtownie ruszył wypluwając z rury wydechowej czarną chmurę spalin prosto w nos Kółeczka. Aby nie spóźnić się do szkoły musiał przebiec dwie przecznice, a i tak, kiedy przekraczał próg klasy było już pięć po ósmej. Pani Sinusoida rzuciła mu spojrzenie nr.1 (to, które potrafiłoby wprawić w drżenie dorosłego bazyliszka) i kazała mu usiąść. Idąc do swojej ławki przewrócił dwie teczki i litrową butelkę coca–coli. W tym miejscu chcę zaznaczyć, że Kółeczko w żadnym wypadku nie był niezdarą: przeciwnie był wesołym i sprytnym chłopcem bardzo lubianym przez całą klasę. Do przerwy nic się nie wydarzyło. Po dzwonku wszyscy rzucili się do wnęki okiennej, ulubionego miejsca w klasie, skąd można było obserwować ulicę i pobliski parking.
Kółeczko ochoczo sięgnął do plecaka i namacawszy kanapkę poczuł jak burczy mu w brzuchu. W pośpiechu rozwinął podwójnie złożony papier pergaminowy, szeroko otworzył buzię i nie spuszczając wzroku z granatowego Audi wsunął kanapkę do (jak mówi Biologiczka) „otworu gębowego”. W momencie, kiedy zamierzał zagłębić zęby w chrupiącą bułkę usłyszał przeraźliwy krzyk najmniejszej z sióstr Całek. Z rozdziawionymi ustami spojrzał na pozostałych współbiesiadników i zobaczywszy ich przerażone spojrzenia, zrobił zeza, aby przekonać się dlaczego jego pierwszy tego dnia posiłek budzi tyle grozy. W miejscu, gdzie powinny znajdować się smakowite płaty szynki lub cienkie plasterki sera wystawały dwie żabie, zielone jak trawa nóżki, które powolnie wykonywały ruchy stosowane w klasycznym stylu pływackim.
Kółeczko gwałtownie zamknął buzię i ze zdumieniem spojrzał na pozostałych, ale zobaczył tylko swojego najlepszego kolegę Centymetryka – Rudzielca, który uśmiechając się od ucha do ucha powiedział:
– Ale ich załatwiłeś! Założę się, że do końca dnia nie wezmą nic do pyska!
Tym razem Kółeczko nie miał ochoty dyskutować nad słusznością tego prostego z pozoru stwierdzenia.
Wybiegł z klasy, przebiegł długi pachnący pastą korytarz, a potem wyłożony płytami piaskowca dziedziniec, by zatrzymać się dopiero pod starą zadaszoną studnią, gdzie zostało trochę nie wydeptanej trawy.
Ostrożnie rozłożył dwie połówki bułki aby wypuścić biednego upapranego masłem więźnia. Potem patrzył jak niezdarnie przeciska się przez wysokie trawy by zniknąć za omszałym kamieniem. „Biedna – pomyślał – to musiało być dla niej okropne przeżycie. A swoją drogą ciekawe jak się teraz umyje.” Kiedy wrócił do klasy wszyscy byli dziwnie bladzi i milczący; nawet zgryźliwa uwaga Geografa –
– Podobno pan Kółeczko przyjaźni się z bocianami –
nie wywołała zwyczajowego śmiechu.
Bawiąc się długopisem z przerażeniem myślał, jakie to ciosy spadną jeszcze na jego głowę. Z niewesołej zadumy wyrwał go huk gwałtownie otwieranych drzwi i radosny szczebiot pani z sekretariatu
– Panie Psorze, panie Psorze, Kółeczko ma natychmiast wrócić do domu. Ojej, chyba wydarzyło się coś okropnego…
Kiedy ponownie otworzyła usta aby wydobyć z nich dalszy ciąg różnych „ojejej” i „ach”, Kółeczko mijał już szkolną bramę. Dziesięć minut później można było podziwiać jego desperackie próby oderwania od nogawki swoich najlepszych dżinsów psa ciotki Kuli. Stary ratlerek o niezwykłym jak na tę posturę imieniu Brytan, tym razem wyjątkowo długo nie chciał puścić zdobyczy. Spocony i potargany stanął w drzwiach kuchni. Dwie pary oczu zwróciły się w jego stronę. Ciepły uśmiech Mamy walczył o lepsze ze świdrującym aż do głębi mózgu spojrzeniem Babci.
– Posłuchaj, Kółeczko – powiedziała Babcie piskliwym głosem, co było oznaką najwyższego zdenerwowania (zazwyczaj wydobywała z siebie pomruki zbliżone do dźwięku, jaki wydaje wysokiej klasy motocykl na luzie)
– Posłuchaj Kółeczko – powtórzyła – zaginęła Królewna i mam powody, aby podejrzewać, że to ty maczałeś palce w tym zniknięciu…
Mama uśmiechnęła się jeszcze cieplej – była jak słońce w chłodny, jesienny poranek.
– Ależ Babciu, dobrze wiesz, że Kółeczko nigdy nie skrzywdził żadnego stworzenia. No może poza komarami, ale sama rozumiesz, że ich nieznośne zachowanie w zupełności go usprawiedliwia.
– Możliwe, że nie zrobił tego, ale moja kula wyraźnie pokazała jego i księżniczkę!
– Babciu – ripostowała Mama – już dawno powinnaś oddać kulę do serwisu. To normalna kolej rzeczy, że stare urządzenia potrzebują przeglądu i napraw.
Staruszka głośno westchnęła i patrząc za okno powiedziała swoim normalnym głosem
– Chyba masz rację, niedawno miotła teraz kula, nic tylko czarna seria albo urok.

Mama pomieszała w stojącym na kuchni garnku, oblizała łyżkę i mówiła dalej:
– O ile wiem, Księżniczka jest bardzo wiekową żabą. Wyobraź sobie gdyby tak jakiś młody człowiek pocałował ją z jakiegoś powodu i co by biedak przeżył, kiedy zamiast koronowanej pięknotki zawisła mu na szyi siwa, pomarszczona baba. Takie doświadczenie mogłoby do końca życia zaważyć na jego stosunku do żab i kobiet.
Mama przerwała na chwilę swój monolog, znowu pomieszała coś w garnku i kontynuowała:
– Znam jednego, wprawdzie już nie pierwszej młodości doktora historii sztuki, który wprawdzie od kobiet nie stroni, ale do żaby nie podejdzie bliżej niż pięć metrów. Nie myślicie, że coś w tym jest?
Babcia cichutko zachichotała. Chyba wiedziała o kim mowa.
„Mamo, jesteś wspaniała, jesteś wspaniała” – pomyślał Kółeczko. Dopiero teraz zobaczył, że przez cały czas lepiła pierogi z jagodami układając je w długie szeregi na lnianych ściereczkach. Obiad zapowiadał się wspaniale.
Zamyślona Babcia nadal wpatrywała się w widok za oknem. Z trzymanego w ręku skrawka pierogowego ciasta skręcała w palcach maleńkie kuleczki i rzucała je za okno. W momencie, gdy wpadały w smugę słońca zmieniały się w motylki – modraczki i w tej nowej postaci lądowały na biało kwitnącym krzaku hortensji.
Widząc porozumiewawcze spojrzenie Mamy wymknął się cicho i pobiegł w głąb ogrodu, gdzie w najbardziej zapuszczonej jego części biło anemiczne źródełko obramowane kamienną cembrowiną. Chodząc jeszcze do przedszkola wierzył, że jest to miejsce pełne magii, że zawsze może tu spotkać Wnnetou, Kapitana Nemo, Robinsona, Froda, Gandalfa, elfy i krasnoludy. I czasami ich spotykał. Dziś tak jak zawsze w tym miejscu było wilgotno, cicho i zielono – cieniście.
I nie było żadnych żab!
Kółeczko powoli wynurzał się z głębokiego, ciepłego snu. Jego wewnętrzne „Ja”, które budziło się parę minut wcześniej niż on sam, informowało, że świeci słońce, jest bardzo późno i nie jest sam w pokoju. Ta ostatnia wiadomość była co najmniej intrygująca. „Na pewno nie jestem chory” pomyślał. „Czyżby wydarzyło się coś niezwykłego? Może zwaliła się szkoła, było małe trzęsienie ziemi lub wylał strumyk zwany potocznie Śmierdzielem? Ani cisz, ani zapach jesiennego ogrodu nie wskazywały na jakikolwiek kataklizm. Natomiast zauważył, że od dłuższego czasu czuje wewnętrzne, bardzo przyjemne łaskotanie. Kółeczko gwałtownie otworzył oczy i z okrzykiem
– O ja głupi, przecież to moje urodziny!
Usiadł całkiem obudzony i gotowy do przyjmowania należnych mu hołdów. W smudze słonecznego wpadającego przez uchylone okno stała jego rodzina. Mam i Pi usmiechały się ale każda trochę inaczej. Ojciec z założonymi do tyłu rękami z uwagą oglądał niebieską plamę – ślad po niefortunnych doświadczeniach chemicznych, która od miesiąca zdobiła biały sufit. Babcia nerwowo skubała trzy grube włosy zdobiące ciemna brodawkę, która z kolei ozdabiała babciny cokolwiek wydatny nos. Inspektor i Brytanka bez grosza szcunku dla powagi chwili, wściekle warcząc walczyły o posiadanie zielonej tenisowej piłki. Ze zwartej grupki domowników pierwsza wysunęła się Mama. W tym momencie Kółeczko poczuł do nich głęboka wdzięczność, że nie zaczęli śpiewać „Sto lat” lub równie idiotycznego utworu okolicznościowego.. Równo rok temu ich wokalny występ uświadomił psom, że istnieje coś takiego jak sztuka chóralnego śpiewu. Dyszkancik Brytanki i głęboki bas Inspektora podziałały jak zapalnik na wszystkie okoliczne kundle i rasowce. Ochoczo przyłączyły się do radosnych występów. Nawet kiedy domowy tandem zmogła chrypka i zmęczenie, w miasteczku nadal słychać było wycie rozchodzące się aż do najodleglejszych przedmieść. Jeszcze głęboka nocą dochodziła zza rzeki samotna psia armia. Od tej pory krążyło w okolicy
Powiedzenie „jak u Owali”.
Torba ozdobiona pękiem czerwonych wstążek jak magnes przyciągała wzrok Kółeczka. Kiedy znalazła się prawie na wyciągnięcie ręki Mama potknęła się o rzucony na podłogę sweter i z okrzykiem przerażenia szczęśliwie wylądowała na tapczanie. Widać było, że w ostatniej chwili powstrzymała się od właściwego w takich momentach komentarza. Granatowa kurtka z mnóstwem kieszeni i dwoma przeciwbieżnymi zamkami – obiekt jego ostatnich westchnień – leżała teraz przed nim, zapraszając „włóż mnie”. Pi podchodziła powoli, patrząc pod nogi. Z kolorowej torebki wprost na otwarte dłonie brata wytrząsnęła własnoręcznie uszyta portmonetkę, wewnątrz której grzechotało parę monet. „Na szczęście” wyjaśniła krótko. Na widok Wielkiej Encyklopedii Zwierząt, uroczyście wręczonej przez zakłopotanego ojca z głębi Kółeczka wydobyło się cos pośredniego pomiędzy piskiem nadeptanego na ogon kota a bojowym okrzykiem Apacza. Po tym wybuchu radości w pokoju zapanowało krępujące milczenie. Zaniepokojony rozejrzał się dookoła, aż napotkał zmieszane spojrzenie Babci. Puszyste, siwe włosy tworzące fryzurę zbliżoną do „afro” tworzyły wokół głowy srebrzysta aureolę. Dwoje ciemnych, skupionych oczu zdawało się pytać „czy dobrze robię”. Po chwili spojrzenie złagodniało i staruszka zrobiła krok w stronę okna odsłaniając biurko. Na blacie obok komputera i szklanki nie dopitej wieczorem herbaty stał sporych rozmiarów słój. Fioletowa naklejka obwieszczała wszem i wobec – powidła śliwkowe. Wewnątrz coś poruszało się gwałtownie rozsyłając po pokoju migotliwe błyski. Nie zważając na swoją kompletną nagość, Kółeczko wyskoczył z łóżka i pochylony do przodu zaczął skradać się w stronę biurka. Na dnie naczynia leżała jaszczurka, albo coś bardzo do niej podobnego. Wielkością nie różniła się od zwinek zwykle wylegujących się na kamiennym tarasie domu pana Romba. Kiedy przybliżył do słoika nos aby dokładnie obejrzeć niezwykły prezent, wnętrze wypełniło się mleczną lekko opalizującą mgłą wewnątrz której pełgał pomarańczowy płomyczek, a przez dziurki w zakrętce zaczęły wypełzać małe obłoczki dymu pachnące rozgrzanym metalem. Kółeczko parę razy otworzył i zamknął buzię, co przyprawiło małą Pi o paroksyzm śmiechu. W końcu nie zadane pytanie wydobyło się na zewnątrz:
– Czy on jest mój?
– Jeszcze nie – powiedziała z uśmiechem Babcia – ale może być, o ile zechcecie tego obaj. Musisz go tylko napoić własną krwią.
Skóra Kółeczka pokryła się gęsią skórką. Przypomniał sobie pewien rysunek z encyklopedii gdzie długozęby wampir wpijał się w szyję śpiącej kobiety. Babcia jakby rozumiejąc jego obawy odpięła od wysokiego kołnierzyka broszkę w kształcie nietoperza i lekko odginając szpilkę powiedziała:
– Ukłujesz się w palec, palec włożysz do słoika i poczekamy, co się będzie działo. To nie boli – dodała. Faktycznie nie bolało.
Stworzenie mlasnęło trzy razy, zbliżyło pyszczek do ścianki słoika i spojrzało w oczy Kółeczka. Chłopcu przez moment wydawało się, że zagląda do wnętrza wulkanu, będącego u szczytu swojej aktywności. Potem blask przygasł, a Babcia delikatnie odkręciła wieko słoika i wypuściła świetlistą smużkę.
– Jest twój – powiedziała z powagą.
Urodzinowe śniadanie było wspaniałe. Tym bardziej, że w perspektywie czekał Kółeczko dzień bez żadnych obowiązków i przykrości.
Smok, a raczej smoczek (bo było to jeszcze dziecko) penetrował najbliższą okolicę. Jako bazę wypadową wybrał grubą, porcelitową maselniczkę, po uprzednim doprowadzeniu jej zawartości do stanu wrzenia. Na początku Mama patrzyła z zachwytem jak łapie muchy krążące wokół żyrandola, ale tylko do momentu, gdy w swoich myśliwskich zapędach wypalił dwie spore dziury w nowych, koronkowych firankach. Po obfitym posiłku, złożonym z dwudziestu ośmiu much, jednej sennej ćmy i łyka kawy z filiżanki Taty, smoczek zasnął wśród kromek chleba. Nad stołem zaczął się unosić zapach świeżo przypieczonych grzanek.
Po chwilach radości zawisło nad Kółeczkiem stado czarnych myśli – co będzie jak on usiądzie ciotce kuli na jej monstrualnym, tapirowanym koku, albo na łysinie drzemiącego pana Romba? Co będzie jadł, jak wyrośnie? Ptaki? Barany? Nie, nie barany, bo podobno są niezdrowe dla smoków. – A jak urośnie bardzo duży to nie pomyli motolotniarza z muchą?
Z dna paniki wyrwał go glos Babci:
– Kółeczko! O czym ty myślisz? Przecież one nie rosną duże. Dorosły osobnik tego gatunku wielkością jest zbliżony do sroki, a oprócz owadów je jajko, krwiste befsztyki i pieczone żaby.
– Żaby?! Babciu! A co z królewną?
– Ona już wie. Będzie zachowywała się daleko posuniętą ostrożność.
Kółeczko delikatnie wyciągnął z koszyka najmniej przypalony tost i zaczął go chrupać.
Tego popołudnia Kółeczko wybrał się na ryby, czyli poleżeć nad wodą i pomarzyć o czymś, co chciał, aby się wydarzyło. Spakował dwie wędki, jednego robaczka (bo reszta uciekła z nieszczelnego pudełka) i dużą, papierową torbę, ozdobioną portretem Mikołaja, pełną kanapek i ciastek ( to na wypadek, gdyby głód próbował zakłócić słodkie lenistwo).
Leżąc na plecach i obserwując nieustającą metamorfozę letnich chmur, poczuł na karku czyjeś świdrujące spojrzenie. Kółeczko podniósł się na czworaki i wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Na kamieniu, do połowy zanurzone w wodzie siedziało stworzenie wielkości kota i właśnie drapało się pod pachą.
– Kim jesteś? – zapytał Kółeczko.
Para czarnych jak dżety oczek spojrzała z niekłamaną pogardą, a ich posiadacz powrócił do przerwanej toalety.
– Kim jesteś? – ponowił pytanie.
Istotka podrapała się za uchem i powiedziała:
– Nie widzisz niedouku??? Jestem syreną!
Kółeczko szeroko otworzył oczy:
– Syreną? Przecież syreny mają rybi ogon, długie włosy i są piękne, a twój ogon wygląda jak kawałek postrzępionego sznurka, a włosy to…
– …Duńskie gadanie! – przerwało mu stworzenie.
– Chyba austriackie – sprostował Kółeczko.
– Duńskie, bo ten, który pierwszy podał do publicznej wiadomości te bzdury był Duńczykiem. Tfu! –splunął na płaski liść grzybienia.
Kółeczko usiadł wygodnie, by przemyśleć te rewelacje. W żołądku poczuł delikatne ssanie, więc szybko zapytał:
– A co jedzą syreny?
Stworzenie skierowało czarny, ruchliwy nosek w stronę torby z prowiantem i powiedziało:
– Kanapki z jajkiem i z ogórkiem oraz owsiane ciasteczka.
Kółeczko bardzo się ucieszył z perspektywy towarzystwa przy podwieczorku. Niestety, zaplanowana uczta nie doszła do skutku. Z zarośli wikliny wyłoniło się dwóch wędkarzy. Jeden z nich miał na sobie białą koszulę, krawat i garnitur, a na nogach lakierki. Kółeczko tak zafascynował niekonwencjonalny strój amatora połowów, że nie zauważył jak rozmówczyni wykonała efektowny skok do wody i zniknęła w plątaninie przybrzeżnych korzeni.
W ogrodzie Mama przycinała przekwitłe róże. Kółeczko już od furtki krzyczał:
– Mamo! Mamo! Widziałem syrenę!