Oj, chmielu…
Zygmunt Janicki

Chmiel to pracochłonna roślina. Bardzo pracochłonna, umęczy człowieka.
Na początku, w latach 50-tych, u nas w okolicach Rogowa było chyba tylko ze trzech plantatorów. To były lata, kiedy uprawa chmielu dawała zyski, to i się wszyscy do tego garnęli. Jak się tak ułożyło, że więcej plantatorów mogło się zgłosić i podpisać umowę z zakładami chmielowymi w Lublinie, to ludzie ryzykowali, brali kredyty na słupy, druty, druty poziome – to wszystko trzeba było najpierw kupić. Jak pole wielkie i szerokie, tak były podłużne i poprzeczne tak zwane płotwy, na których się chmiel trzymał. Rozpoczęcie takiej gospodarki kosztowało, ale dużo ludzi mimo wszystko się za to wzięło.
Zaczynało się od uprawy ziemi, którą najpierw trzeba było głęboko wyorać pługami. Ziemia musi być dobra, bo chmiel puszcza korzenie głęboko, dojdzie do piasku – i będzie usychał.
(Po roślinie można poznać, gdzie korzonki dochodzą). A u nas był przeważnie less, i na tych gruntach chmiel trzymał się dobrze. Z nasion nigdy nie było hodowali, bo to u prywatnego rolnika za długo by trwało. Z nasion sadzonki robili tylko w Puławach w Instytucie). Czy tak, czy tak, najpierw trzeba pole dobrze zesprężynować, obornik rozwieźć i przeorywać dość głęboko. Przeorywaliśmy ciągnikiem. Potem, jak już pole jest uprawione, to rolnicy, co kupowali gotowe sadzonki, w przygotowaną ziemię kopali dołki 50 na 50, 40 cm w głąb (bo sadzonka od góry musiała być przykryta). Cały czas trzeba koło tego chodzić”.

Myśmy albo kupowali, albo jak ktoś miał już wcześniej plantację, to na wiosnę zaczynało się od stobry. Najpierw, jak już jest posadzone, już jest sadzonka dojrzała, dwuletnia, to na wiosnę odkopuje się do karpy, z jednej strony skibę, z drugiej strony skibę, a resztę dookoła motyką, ładnie, żeby nie skaleczyć, i została ta karpa z wyrostami, które na jesieni zostały. To się obcina „po karpie”, nie naruszając oczek, które już w tym roku mają dać plon. (jak mówię, że cały czas trzeba koło tego chodzić, to mam namyśli też, że właściwie początek jest już na jesieni, kiedy w ziemi siedzi karpa z odrostami. Karpa to część rośliny najbliżej korzenia. Odcinało się od niej „do gołego” odrosty i zostawiało tzw. kolano. Z karpy na wiosnę odchodzą odrosty, czekają przykopane do czasu, jak się czyści stare plantacje). Rośnie ich cała kupa tych wyrostów, sterczą nad ziemią i wyglądają ja krzak pokrzywy. Wyrostów może być i 50, z tych oczek, co mówiłem, że nie wolno ich skaleczyć, wszystko idzie do góry, do światła. Chmiel zaczynał puszczać pędy. Ze środkowej części karpy wybiera się najdorodniejsze, najgrubsze pędy, a resztę trzeba usunąć i choć jest ich więcej, to zostawione jest tylko sześć, bo są dwa druty i a na druta idzie po dwie łodyżki, a dwa ostawało w odkładzie na zapas. Pną się łodyżki po drucie, ale łatwo mogą być zmarnowane, bo są delikatne. Jednak jak nic ich nie zniszczyło, ni wiatr, ni grad, jak się uchowały wszystkie, to się tamte dwie zapasowe usuwało, i zostawało tylko 4, a niektórzy mieli i po trzy (były różne kombinacje dla większej wydajności). Ja jak miałem posadzone gęsto, gęściej niż zalecali, koło metra odstępu, to już nie tworzyłem trzeciej linii, tylko dwie do góry puszczałem.
Jak się je ostawi, jak już podrosną, to trza ich okręcać, bo ich jak się nie okręci, to leżą na ziemi, wiatr poodgina, połamią się i wtedy z zapasu trzeba korzystać. Usunąć złamane, a z zapasu naprowadzić do góry. I tak se rośnie coraz wyżej, dojdzie do wysokości, trzeba mieć na uwadze, żeby (dokąd można sięgnąć ręką) okręcić wkoło drutu. A potem z drabinki na trzech nogach się okręcało, jak podrósł. A jak już pędy doszły i sięgały powyżej drutów – tego pułapu w górze – no to miałem tyczkę, na tyczce drut podgięty, chwytałem w górze za wirzchołek i przerzucałem na druga stronę, żeby zwisała. Potem i do zrywania było też lekko, bo łodyżka tylko raz się okręciła wokół płotewki. Aby wiatr nie ruszył, nie zerwał na ziemię, to rósł sobie chmielik.
Roślina zaczyna kwitnąć na początku lipca, do tej pory trzeba ciągle zważać, żeby była wypielęgnowana. Koniec czerwca, lipiec – już kwiaty się pokazują. Jak ona kwitnie. Po paru dniach buduje się maleńka szyszeczka, i coraz większa, i coraz większa rośnie i wreszcie jest taka jak palec. Wchodzi druga faza – pryskanie przed chorobami i przed mszycą. Kiedyś siedziałeś na ciągniku, na lance trzymałeś oprysk, a to leciało w oczy, w usta, ta trucizna. Mam w wątrobie dziurę na parę centymetrów, podejrzewam że to od pryskania chmielu. On rośnie na 6 metrów w górę, ciśnienie trzeba było dać duże, żeby dosięgło, krzaka oblać na około, a z wysoka na głowę kapało. Czapkę się założyło, ale to i tak w usta poleciało, na nozdrze czy w oko.

Chmiel jak mówiłem jest bardzo pracochłonny, a przede wszystkim rwanie – nie miał we wsi kto rwać. To się brało ludzi skądś. Obrywało się szyszeczki. A po pewnym czasie weszły maszyny z Zamościa, w latach późniejszych sprowadzali maszyny z Niemiec. Nawet u mnie w domu w stodole stoi maszyna niemiecka do rwania chmielu. Ale kiedyś rwało się ludźmi, jak już wszystko dorosło i się zawiązało. Koniec sierpnia się rwało. Pierw jak mówiłem rwaliśmy ludźmi. Każdy jeździł po ludzi do Zamościa, za Zamość, do Biłgoraja, bo jak było więcej plantacji, to miejscowych brakowało. Zamawiało się ich, przyjeżdżali. Mieszkali u nas w domu, gdzie kto mógł spał. Trzydzieści parę osób było, to żona gotowała dla wszystkich obiad, śniadanie i kolację… Umęczyła się okropnie. Jak było ciepło, to se chłopaki spały w stodole na sianie, starsze za to panie w domu, rozkładało się sienniki, na łóżkach, czy na słomie. Rwanie trwało dwa tygodnie, do trzech. Teraz, gdy weszły maszyny starczy tydzień i parę osób do maszyny. A kiedyś nie było tak jak teraz, tylko matka brała dzieci i szła do chmielu, żeby se urwać, bo to się płaciło z kilograma, i nie raz dzieci musiały pomagać ile umiały.
Zrywało się tak, że się pociągało, to to spadało, brała kobieta koło siebie ten krzew, łodygę i szyszki – do koszyczka – i – do – koszyczka. Każdy brał do siebie, przynosił, ważyło się zapisywało ile kto miał, i od kilograma było płatne.
Łodygi na zimę się ucinało od ziemi i się robiło sadzonki.
Uciętych części się nie przerabiało, zwierzęta nie chciały tego jeść, bo chmiel ma swoisty zapach, a do spożycia bardziej jest taki odtrącający. Niektórych świeżych liści to się krowy czepiały, ale masowo to nie. Jak się krowę upolowało w chmielniku, to jadła trawę, a chmielu nie. Badyle, łobodę, powój – tak, a to nie bardzo, niektóre się czepiały, ale tak do nasycenia żeby się najadły to tego nie było.
Ale jeszcze wracając do rwania: przy rwaniu się gadało. mówiło kawały. Brało się po dwa rządki i rwało się za koleją, nie można było na wyrywki tak jak kto chciał rwać. Zrywało się tyczki, siadało się i się smykało szyszeczki, nazywaliśmy je baśki. I co dzień, co dzień to samo, ale nie było nudno, nie przykrzyło się. nam jako gospodarzom było ciężko: ugotować na trzydzieści ludzi przez dwa tygodnie… Obiad na pole się zaniosło, śniadanie. Brało się talerze, to wszystko ze sobą. Danie było jedno: zupa i kawałek jakiegoś mięsa, albo drugie danie. A i pić trza było dać brało się w bańki kompot albo kawę.
Na polu każdy miał swój kosz, szyszeczki wrzucaliśmy w specjalne koszyki z uszami dużymi, żeby se można było ręką ująć. Koszyki z pręci uplecione, forma specjalna, u dołu węższy ku górze rozszerzany, w podobieństwie do trumny dolnej części, i oprócz tego koszyczki małe zwykłe. I smykała kobita i smykała szyszeczki, potem sypała w kanciok (ten duży koszyk śmy tak nazywali). Waga na polu była, pod wieczór się każdemu ważyło. Potem się podsumowało na koniec rwania. Te koszyki na wóz – i do suszarni. Chmiel trzeba było dopilnować, żeby nie zapleśniał. Suszenie to bardzo ważna dziedzina. Suszarnia składała się z dwóch kondygnacji – wywrotek, nad sobą umieszczonych. Najniższa to tak zwane sita zbudowane tak, żeby od paleniska ciepło szło ku górze. Druga warstwa to wywrotki – jak się pociągnęło, to one się przechylały i zsypywały szyszki. Jak na dolnym trzecim od góry poziomie chmiel już był uschnięty, nerw już się łamał, wyciągało się szuflady, niosło się na magazyn, wysypywało się na kupę. Wsuwało się z powrotem puste szuflady, z tego drugiego piętra puszczało się nad szuflady, z tego pierwszego na dół wywyrotki a z tego szedł świeży chmiel. Zbudowane wszystkie kondygnacje z ażuru, bo musiało cały czas cyrkulować powietrze. Palenisko było w suszarni, na dole. Palenisko i piec do ogrzewania suszarni. Kanciaki się w pocie czoła targało na górę.
Było bardzo ciężko. Zysku żadnego. Dziennik z całej gospodarki miałem prowadzony, to jak się prosiaki posprzedawało, jak się najęło ludzi do chmielu, za wszystko się popłaciło, to jak policzyłem – nam zostawał tylko gnój. Taka robota. Gnój się znowu na pole wywoziło i tak w kółko. Nic, aby gnój. Dlatego po paru latach naszej mordęgi śmy to skończyli, choć żona chmiel lubiła.
Lubiła strasznie pracować w chmielniku. Do ludzi chodziła na zarobek na obrywanie. Bardzo lubiła. „A jak śmy skasowali nasz chmiel, to myślałam, że zgłupieję, to było moje całe życie, cała pasja. Ale pomału się przyzwyczaiłam.

Na zakończenie zawsze wianek kobiety szykowały, powiesiły tak jak na dożynki, wódkę się postawiło, lepsze jedzenie, dobry obiad, wędlina, wieniec chmielowy, żarty i przyśpiewki „Oj chmielu, oj nieboże, wloz na tyczkę zloźć nie może, chmielu nieboże” – Śpiewało się dalej: Żebyś ty chmielu na tyczki nie laz, nie robił ty byś z panienek niewiast, oj chmielu oj nieboże, chmielu nieboże”.
