Obraz
Józef Czechowicz

Dramat Józefa Czechowicza z 1937 r. osadzony w kazimierskich realiach.
* * *
Wnętrze dużej chaty, która tym się różni od innych chat kazimierskich, że ma w ścianie w głębi wielkie okno.
Z lewej – ława pod obrazami świętych oraz stół na krzyżakach i stołki. Z prawej strony, zakrywając część okna, stoi duże płótno – zaczęty obraz Jana. W kącie, obok obrazu, garnek z pędzlami, kilka blejtramów, jakieś pudelka i paczki.
W ścianie na wprost wiszą na gwoździach: zegar, kożuszek, fartuch malarski i skrzypce. W dali, za szybami kołysze się w deszczu maszt ze zwiniętym żaglem: to barka stoi na Wiśle. Nad Wisłą błyska się.
HENRYK (wchodząc): Janie! Janie! (Otrząsa płaszcz z deszczu, zdejmuje kapelusz i rozglądając się po izbie, zatrzymuje wzrok na obrazie. Trwa czas jakiś w kontemplacji)
JAN (wbiega z Bronkiem): Bronek, połóż ręcznik na stole. I żeby był bochen chleba. A wino przynieś w dzbanku, nie, w karafce… (Bronek wskazuje mu Henryka i wychodzi) Nareszcie przyjechałeś! A myślałem, że już będę imieniny świętował samotnie… Rozbieraj się, miły; siadaj, ptaku wędrowny… Skąd wracasz?
HENRYK: Od matki. Kazała cię pozdrowić.
JAN: A moja staruszka tobie przesyła pozdrowienia. Była tu niedawno.
HENRYK: Czy spodziewasz się kogo na imieniny?
JAN. A kogóż by? Tylko ciebie czekałem. Może by przyszedł kto z sąsiadów, ale sam widzisz, co się na świecie wyrabia. Deszcz aż szumi!
HENRYK: Słyszałem, że żądałeś bochenka chleba i dzbanka napitku. To znaczy że skromność górą. Ascetyczne zapędy nie wygasły…
JAN: Ponieważ i ty jesteś, każę podać do chleba sól, a prócz tego misę jabłek i przetak orzechów.
HENRYK (z ukłonem): Janie…
BRONEK (wchodzi z koszem, zaściela stół czystym lnianym ręcznikiem, kładzie na nim chleb, stawia dzban z winem, miskę z jabłkami i orzechami): Jagem uwidzioł, ze pon Hendryk som, przyniósem i jabłuska…
JAN: Biegnij jeszcze po sól.
BRONEK: Jezu! W taki dyszc!
JAN: Przecież i tak potem pójdziesz w „taki deszcz” do tartaku.
BRONEK (śmieje się): Ale nie po sól!
JAN: No idź już, idź, bezwstydniku! Jeszcze mi tu będzie zęby szczerzył! (Bronek wybiega)
HENRYK: O co chodzi? Dlaczego krzyczysz na chłopaka?
JAN: Dużo by o tym mówić! Żyje z majstrową z tartaku i chwali się tym na prawo i lewo. Nieszczęścia sobie napyta.
HENRYK: Cóż, gdy się jest w jego wieku, gdy się odkryje nieobjęty świat miłości, chciałoby się pochwalić nim przed wszystkimi.
JAN: I ty to mówisz?
HENRYK: Nie mówię o sobie. Nigdy taki nie byłem. Ale rozumiem tę źrebięcą młodość (Chwila milczenia. Słychać grom. Okno rozświetla się błyskawicą raz po raz. Bronek przynosi sól i stawia na stole kilka kubków)
BRONEK: Bo moze jesce kto przyńdzie.
JAN: Bronku… Chciałem cię o coś zapytać… Czy… czy to miłość?
HENRYK: Ależ po co pytasz? Czy on może odróżnić miłość od rozkoszy? On rośnie jak drzewko, byle do słońca! Wypijemy twoje zdrowie.
JAN: Więc pijmy.
BRONEK: I jo? (Jan skinął głową. Bronek nalewa trzy kubki. Wychylają je milcząc)
HENRYK: Malujesz, jak widzę, wskrzeszenie Łazarza.
JAN: śniło mi się raz, że maluję taki właśnie obraz. I że, jeśli go namaluję, będę zdrów i choroba nie wróci. Zmartwychwstanę, jak Łazarz. Nie śmiej się, uwierzyłem w sen, jak dawno już w nic nie wierzyłem. Zacząłem malować, ale jakoś mi to nie idzie…
HENRYK: Łazarza malujesz z modela, z Szymona zapewne?
JAN: Tak. Tylko, widzisz, Szymon jest ślepy. Ja, oczywiście, maluję w tej twarzy źrenice widzące, ale tu właśnie coś nie wychodzi. Już z tydzień pracuję nad wydobyciem wyrazu z oczu… (Macha ręką. Do Bronka) No. , możesz iść.
BRONEK: Ostajcie z Bogiem! (Wychodzi)
HENRYK (śmieje się): Taki to jest nasz lud: chłopak biegnie do kochanki na amory, ale z jakimże namaszczeniem mówi swoje „ostajcie z Bogiem”!
JAN: Ty także żyjesz nie bez Boga i jakoś to godzisz ze swymi amorami…
HENRYK: Ktoś puka.
W drzwiach staje suchy i siwy starzec w sukmanie brązowej z fiorami. Maca kijem przed sobą.
SZYMON: Panie! Panie!
JAN: Jestem tutaj, ale nie powinniście byli dziś przychodzić. Ja dzisiaj nie maluję, zresztą ulewa, że i psa wygnać trudno.
SZYMON: Pies to nie tyle, co podpolac, panie. A jo, to sami wicie, podpolołem. Za to chodzę po ciemnem świecie, dyszc nie dyszc. Panie, jakie to święto? U fary nie zwónili.
JAN: Dzień świętego Jana. Moje imieniny.
SZYMON: Zapomniała moja staro głowa. Święty Jan Chrześciciel. Drzewij to będący małem chłopockiem chodziło się ognie polić na górach. Piosnecki takie były o Janie Zielónem i o Kumpalinocce…
JAN: I dziś młodzież miała sobótki urządzić za olszyną, wiem, bo Bronka ze sobą wołali, tylko że pada i pada… Ale cóż my tak gawędzimy stojąc? Siadajcie. Pijcie z nami wino.
SZYMON: A mnie sie widzi, ze nas tu tylko dwoch (siada)
JAN: Jest jeszcze mój przyjaciel, ale taki przyjaciel, że dusza ta sama, tylko dwa ciała. To i naprawdę, jakbyśmy we dwóch byli, nie we trójkę.
HENRYK: Nieraz widziałem was, Szymonie, w miasteczku.
SZYMON: A chodze, chodze po miastecku. Nowięcy do kościoła i do malarzów. Malujom ze mnie świętych, abo i Zbawiciela. Kiej niekiej to przypuscom se do głowy, ze i to moze zosługe daje, moze i to policom w czyjścu… (Słychać pukanie do drzwi) Nowe goście idom, panie Janie!
Majstrowa i Jasiulina wchodzą otulone mokrymi chustami. Otrząsają się i mówią razem: Pochwalony.
OBECNI: Na wieki wieków.
MAJSTROWA: Szłam z miasteczka i napotkałam Jasiulinę. Powiadam do niej: chodźcie, kobieto, do mnie, to przeczekacie ulewę, toć to świętojanka, pewno długo nie potrwa. A ona: zajdźmy do pana malarza, bo bliżej. Ale tu widzę trafiłyśmy na wilgotny czas, na dzbankowy czas! Nie gniewajcie się, panie malarz! Ja się nie przymawiam. Bardzo mi śpieszno do domu, a to przecie jeszcze kawałek drogi. Tak tylko Jasiulinę przyprowadziłam do kompanii, znakiem tego niech się zabawi!
JASIULINA: Wstydzicie me, pani majstrowo…
MAJSTROWA: No, to już pójdę. Nie przeszkadzam. Ostajcie! (Wychodzi. Obecni milczą. Jan wskazuje Jasiulinie stołek)
SZYMON: Jakie to wygodane!
JASIULINA: Przez wstydu nijakiego! Przeboccie, panie, óna tu na prześpiegi przysła. Ślipiami po kuntach rzucała, cy aby gdzie Brónka nie widno. A toby móg być ij syn! Za miastem mieszkom, a i to wim co sie wyrobio…
JAN: A gdzież to teraz mieszkacie?
JASIULINA: Kole smętorza. W graborzówce, z męzem.
SZYMON: Toć męza ni mocie juz ze trzy roki.
JASIULINA: Graborz to je drugi, nieślubny.
JAN: To i to dziecko grabarzowe?
JASIULINA: A graborzowe.
JAN: Jak to sobie śpi, niebożątko… Patrz, Henryku, jak piąstkę zacisnęło śmiesznie!
HENRYK: Jak myślicie, kim będzie wasz synek jak wyrośnie?
JASIULINA: Graborzem, jak jego ociec. To je dobry fach.
SZYMON: I pewny. Ludzie zawdy umirajom, grzyśniki i sprawiedliwe, cudzołóżne i zbóje, podpoloce i przeklętniki.
HENRYK: Napijmy się za zdrowie gospodarza tej chaty.
SZYMON: Za dobrego cłeka!
JAN: Ależ co tam!
SZYMON: Co mówie, to mówie. Ja niewidzuncy, a przecie widze niejedno. Z was, panie, cłek dobry, ze i ksiendza nie trza. A i wy, nicegój sobie…
HENRYK: A wiecie, Szymonie, ja myślę, że ta wasza pokora i skrucha i ta wasza wiejska mądrość boża większe są, niż to po was poznać można.
SZYMON: I, nie mówcie panie! Ciemny jo cłek na ciemnem świecie. A ino to prowda, co grzych mój poznołem: ardość, pomste podpolacko i insze takie.
JAN: Ależ to było ze dwadzieścia lat temu!
SZYMON: Dwaścia i śtyry. Juzem był chłop obstarni, a taki przezrozumny. Syna mom jedynoka. Kiejem ogdowioł, chciołem go zynić z córkom sumsiada; a ten sumsiod: nie i nie! Morgów mieli nimało, tom se myśloł: tam jedynocka i mój jedynok. Jakby sie ich poswatało, toby sie te morgi złozyły do kupy w jeden wielgi majuntek. A ten sumsiod: nie i nie! … Podpoliłem. I wicie, trzy chałupy posły z dymem!
HENRYK: I te oczy… to z ognia… czy jak?
SZYMON: Nie, panie, nie z ognia. W więzieniu chorość na me przysła. Cięgiem cosi cyrwune latało mi w ocach. Likowali me w śpitalu więziennem, ale nie wylikowali. Z boskiej mocy ślepota moja. Tyle tom pojoł od pocontku. Jak mineło dziesieńć lot, wyrozumiołem wszyćko. Posłuchojcie, panie, bo to nie je bedka ani co, ino samo mocne, co we mnie siedzi: trza sie strzymywoć. Cłek sie winien strzymywoć!
HENRYK: Jakże to?
SZYMON: Chto renke podnosi na bliźniego, niech sie strzymo. Lepi nic nie robić, jak sie mo robić źle… Chto ogień niesie – niech sie strzymo. I chto myśli przeciw ludzium – niech sie strzymuje…
JAN: To dlatego rzuciliście gospodarkę?
SZYMON: Niech młodzi gospodarzom. Oni nie wiedzom. Jo wiem. Nie da sie w kupie gospodorzyć i strzymywać od złego. Lategom rzucił wszyćko i po proszonym chodze.
HENRYK: Żyjecie według ewangelii, oddawszy majętności swoje.
SZYMON: Nie chce grzychu brać, ale jo nawet co cysarskie cysarzom nie daje. Jo cały ino Bogu (Za oknem grzmoty i błyskawice)
HENRYK: Czy sąsiad wam wybaczył?
SZYMON: Nie wiem, panie. Jagem wrócił z więzienia o kiju i niewidzuncy, przemieniło się nimało na świecie. Sumsiadowi sie zmarło, pomarło sie tyz i jego kobicie. Jedynok mój ujednoł sie z ich córkom i pobrali sie. Tak wysło, jakbym jo pomste broi przez potrzeby. Bo sie przecie pozenili, tak jagem chcioł. Ale to nie z tego, panie, jo wiem, że sie trza strzymywoć. Co wartajom moje frasunki! Z syrca, z głębokości dusy, stąd wiem!
JAN: Pijmy! Jakieś dziwne imieniny! Niewesoło nam – niebo grzmi, ulewa siecze, a my tu spowiedź odprawiamy. I w dodatku co za spowiedź! Nasz drogi, stary Szymon grzechy wyznaje przed nami młodzikami!
HENRYK: Pijmy! Nalewaj wino!
JASIULINA: Symónie, wasa prowda. Trza sie strzymywoć ode złego.
HENRYK: Ale jak rozeznać, co dobre, co złe?
SZYMON: Nie wicie, panie? Jagby postowili tu dziewcyce, dzieciska wicie, w siedmiu leciech i jakby wam w renke wrazili zielazo – zabilibyście?
HENRYK: Ale bywają inne wypadki, w których bardzo trudno powiedzieć co jest złe.
SZYMON: Syrce powi.
HENRYK: Serce! Serce! Ono nie zawsze takie rozmowne, zwłaszcza jak niespokojne!
SZYMON: Toście dobrze, panie, pedzieli. Kiej sie syrca palom, to wołajom abo milcom i nie słuzom cłekowi. Ino chto podpola syrca? Widzi mi się, ze my same…
HENRYK. Może.
SZYMON: Sprawiedliwie mówie! My same! Podpolomy je gniwliwościom, zazdrościom, nienawiściom, zawiściom, a jak sie złe stanie, to je wymówka tako: syrce milcało.
JASIULINA: Wasa prowda, Symónie.
Wchodzi zmokły i pijany Bronek.
BRONEK: Jo do nij z piosneckami, a ona za jedno: Bróniu, całuj me! I tag za jedno dwóma i trzóma nawroty… Całuj me… (zatacza się) I musiołem, choć jo tego nie zwyk… Tylo tyle me zywkiem nie zjodła… (Czkawka go chwyta. Śpiewa) Scyrzyła zemby, Dawała gemby… (Pada na ziemię)
JASIULINA: Schloł sie chłopak, schloł – taki młody!
Jan i Henryk odciągają go w kąt. Henryk podkłada mu pod głowę kożuszek zdjęty z gwoździa. Bronek zasypia. Jan i Henryk siadają znowu przy stole. Zza obrazu ukazuje się postać, która przypomina razem anioła i Szymona. Ma na sobie szatę luźną, czarną lecz połyskującą. Postać siada na pace u głowy śpiącego. Jest to Cień Śmierci.
HENRYK (patrzy na obraz): Wiesz, mam wrażenie, jakby się coś zmieniło w tym obrazie. Nabrał i życia i śmierci. Zaczyna mi się podobać.
JAN: Dopiero „zaczyna”… Zawsze trwasz w opozycji do Holendrów i do mego widzenia świata.
HENRYK: Tyleśmy się kłócili o to! Nie podejmujże sporu!
JAN: To ci tylko powiem, że ten obraz jest dla mnie czymś więcej niż sztuką.
HENRYK: Czy może być coś ponad sztukę?
JAN: Wiesz dobrze, o czym myślę. Dla mnie to „Wskrzeszenie Łazarza” jest i sztuką i życiem i oczyszczeniem. Jeśli się dokona…
HENRYK: Jakto: jeśli się dokona? Skąd te wątpliwości? Musisz ten obraz dokończyć!
JAN: Kiedy Szymon mówił o swoim życiu i o swoich zasadach, powstały we mnie pewne wątpliwości.
HENRYK: Janie!
JAN: Myślę, że obraz ten pozostanie…
HENRYK: Janku!
JAN: … niedokończony…
BRONEK (krzyczy przez sen): A dyć ubierz na mnie podrzecie! (Podnosi głową, rozgląda się nieprzytomnie i znowu zasypia)
SZYMON: Znam jo jedne historyje nie z ksiunżki, ino z zywobycia. Posłuchojcie, jeśli wola.
HENRYK: Mówcie.
SZYMON: W jedny wsi zyła tako doradno dziwcyca. Małgoś ij było. Mioł sie ku ni chłopok jag malowanie. Chadzowali se razem nimało casu, ino ze kiepski los wziun kiej było ciungnienie i wzieni go w sołdaty. Przyizdzoł do swoi Małgosi, ale sie we słuzbie odmienił. Zbałamuciły go miastowe ludzie i taki sie zbereźnik zrobił, co jaz dziwno było…
BRONEK (przez sen): Jo tutaj urodliwy!
SZYMON: Cyt, synku, posłuchoj. Co sie nie robi, posła raz Małgoś do miastecka tómpor kupić lo ojca. Latowom porom to było, po świętem Janie i powódź sła, jaze gościeniec na grobli podmywało. Idzie ta dziwcyca z wielgiem tómporem lo ojca, co w rzundowem lesie drzewo rumboł. Idzie, idzie, o dziecku myśli, bo juz była po dziecku od tego swego Józusia…
JASIULINA: Piotrusia…
SZYMON: I słysy ta Małgoś: ludzie gadajom u wody. Zesła z drogi, hycnena w krzaki, a tamój za wirzbom cółno stało u brzega uwiunzane do palików. W cółnie tym, wstyd powiedzić, całowali sie ten ij Pietrek i jakasi panna z miastecka. Przyjechał z wojska już ze wszyćkiem i nie do Małgosi posed, ino do obcyj.
JASIULINA: Takie som jest ludzie!
SZYMON: Siedzi Małgosia za wirzbom, patrzy co Pietrek wyrabia, słucha i słysy: o ozenku godajom. Dokolusieńka woda sie wałuje. Wisła przybiro świętojańskom rem chciała rumbnuńć we śnury. Niechdo ni mówi: pocekoj ino troske, nie bój sie, cółno je uwiunzane i nicht nas nie widzi… Tylo Małgosia ich widziała i tómporem chciała rumbnunć we śnury. Niechby cółno popłyneno na powódź!
JASIULINA (płacze): I nie rumbnenam! I nie wzienam grzychu na duse! Strzymałam sie! Przecie by marnie poginęni, potopiłoby ich jak kociaki… A myślałam, ze mi syrce popęka!
JAN: Kobieto! (głaszcze ją po głowie) Jasiulino!
JASIULINA: A miałam prawo za moje krzywde! Za dziecko! Za te niewole, co jo potym cirpiałam z nielubianem męzem!
JAN: Uspokójcie się… No już nie płaczcie…
JASIULINA: I pocoście opowiedali, Symónie? Tyle lat! Tyle lat!
SZYMON: Trza było opowiedzić! Kiej było mowa o zbójach i podpolacach, to trza było i o dobrem cłowieku tyz powiedzić. Ino nie płaccie…
HENRYK: Niezwykłe uczucia mną miotają, przyjacielu. Tak niedawno byłem w wielkim mieście, w gwarze… A teraz ta chata, ten stół ręcznikiem okryty, tych dwoje… (Ponieważ zmierzcha się, Jan zapala świecę. Burza ucicha zwolna)
JAN: To samo przyszło mi na myśl. Ta chata… Coś jak wieczerza Pańska…
SZYMON: Nie godajcie tak. My som proste ludzie. Proste.
Trzasnęły drzwi kopnięte. Staje w nich Majster.
MAJSTER: Gdzie on jest! Gdzie on jest!
JAN: Kogo pan szuka?
SZYMON: Boga pon nie pochwolił wchodzęcy!
MAJSTER: Ja tu nie z Nim przychodzę! Z diabłem! Po zemstę!
JAN: Na kim?
MAJSTER: Jeszcze się pan pyta, na kim! Toż u pana rośnie to ziele przeklęte! Gdzie Bronek?
SZYMON: Cłeku, spoglundoj na mnie. Jezdem dziod, jezdem ślepiec. I bez cóz to? Pomsty mi sie zachciało.
MAJSTER: Aleście mieli pomstę!
SZYMON: Wólejbym zmar maleńki!
MAJSTER (siada na ławie, zwieszając głowę. Długie milczenie. Wreszcie drżącymi rękoma kręci papierosa za papierosem i pali nerwowo) Robotę miałem w lasach. Tam ją poznałem i podobało mi się, że taka ładna i obrotna. Na co dzień w gorsecie haftowanym chodziła, ale pracowała za dwie. Ze mnie majster niezły, to i dorabialiśmy się powoli, dorabiali dobytku wszelkiego… Żyliśmy jak u Boga za piecem i w rządowych borach i teraz tu, na tartaku… Ja tam na cudze nie łasy, ale i swego nie trwonię… A teraz – ot…
SZYMON: Młódka pewno…
MAJSTER: Gdzie tam młódka! Już do czterdziestki babie niedaleko, ode mnie starsza! I przecie matka dzieciom! Nagle, diabli siarczyści, udał się jej ten Bronek! I co ona w nim widzi? Smarkacz taki!
SZYMON: Moze takie lata nasły na niom, ze nic ino to…
MAJSTER: Bo ja wiem! Dzieciska rosną, zaczynają rozumieć, co się w domu dzieje. Obraza boska.
JAN: To pańskie dzieci, tych dwoje, co je w łodzi malowałem?
MAJSTER: Moje, moje, pociechy jedyne. Ten mniejszy ciągle do tartaku zagląda, koło maszyn się plącze, taki ciekawy, pomocnik mój! Maryjka już w szkole – pierwsza uczenica. Dobre dzieci. A matka! A matka!
HENRYK: Może by pan zabrał dzieci i wyjechał gdzie?
MAJSTER: To nie dla mnie. Cóż poczną dzieci bez matki? Na wieki… (zwiesza głowę. Nagle wybucha) A wy co? Sąd, czy co? Opiekunowie się znaleźli! Dwóch mieszczuchów, grabarzowa baba i dziad spod kościoła! Gdzie Bronek? (Zrywa się)
JASIULINA: Zacekojcie, panie majster. Jagze to: tyli z was chłop, a nie mozecie dać rady?
MAJSTER: Komu, jędzo?
JASIULINA: Sobie.
MAJSTER: Nieprzytomna!
JASIULINA: To w was zły wstumpił i zielazem cerwónem świci…
SZYMON: Pomyście, co bedzie dali, jag już go zabijecie…
MAJSTER: Gadacie jak ksiądz, nie jak chłop.
SZYMON: Alem chłop! I za młodości, kwordy chłop był ze mnie!
MAJSTER: Zabiję!
JASIULINA: A dziecka? Sierotami ich ostawicie?
SZYMON: A zona? Przecie z wami do kreminału nie pódzie, bo za co?
JASIULINA: Wicie, co to je zbójca?
SZYMON: Panie, cy wicie co to je dziesieńć roków za kratom?
MAJSTER: (siada znowu): Jezu!
JASIULINA (kładzie swe dziecko na stołku, idzie do kąta, wynosi stamtąd sennego Bronka i siada z nim pośrodku izby, podobna do Piety). Brónek… Śpi se jak dzieciątko. Młode to jesce, miłości niezwyczajne… Kiej go tak na kolanach trzymum, to jakbym syna pierworodnego trzymała… Miałby te lata…
SZYMON: Panie majster. Gdziesik tutoj lezoł nóz. Ni mogę zmacoć…
JASIULINA: Zabije pan?
MAJSTER (zmaga się ze sobą): Nie. I żadnej krzywdy mu nie życzę…
SZYMON (całuje go w rękę. W tej chwili Cień Śmierci kryje się za obrazem)
MAJSTER: Co wy? Powariowaliście!
SZYMON: To panie, za wase syrce, co się ode złego strzymuje…
MAJSTER: Ludzie! Dajcież spokój, bo zapłaczę. No, jakże tak można żyć! Aż mi się słabo zrobiło…
JAN: Może wina?
MAJSTER: Niech tam. Wypijmy.
JAN: Jedzcie, goście mili, jabłka i orzechy…
SZYMON: Dojcie jabłusko.
MAJSTER: Dola, niedola, ot i niewola!
Pukanie do drzwi.
JAN: Proszę.
MAJSTROWA (wchodząc): Czy Bronek… (spostrzega Bronka na kolanach u Jasiuliny i zapala się gniewem) Ha! Ha! Ha!
MAJSTER: Suko!
MAJSTROWA (odpycha go ręką): Ha! Ha! Ha! Bronek! A toś sobie kochanicę znalazł!
MAJSTER: Wstyd mi robisz!
MAJSTROWA: To ty, nie ja! To ty z awanturami po ludziach latasz! Zostaw tego cielaka w spokoju, pożegnaj się z towarzystwem i do domu! Żebym cię tu więcej nie widziała! … Ha! Ha! Ha! Nie, ten Bronek… Za taką babę pomieniać moją urodę! Cielak, głupi cielak… (Wybiega)
Majster rozkłada ręce bezradnie. Patrzy na obecnych. Wolnym krokiem zmierza ku drzwiom. Od progu raz jeszcze rozkłada ręce. W drzwiach rozgwar. Gromada młodzieży wiejskiej ustrojona odświętnie tłoczy się, wołając Bronka. Majster przepuszcza ich i wychodzi.
GŁOSY: – Pochwalony! Pochwalony!
– Bronka nam trza!
– Bedzie śpiwoł na kumpalinocce!
SZYMON: A belice mocie?
GŁOSY: – Mumy! Mumy!
– Brónek, wstawaj, parsywa ślachetko, co sie wyligujes!
– Nie śpij w taki wiecór, nie zgrzysoj!
– Chto śpi, nie grzysy!
– Ady ón pijany jag bela!
BRONEK (wstaje mało przytomny, trzęsie głową): Boli me…
GŁOSY: – My ci zaro dochtora sprowadziemy!
– Ciungta go ku korytowi!
– Lijta wodom! Musi iść! Jagze przez niego bedzie?
Chwytają Bronka pod pachy i zabierają. Cala czereda przetacza się za drzwi. Jeszcze z dworu słychać głosy:
– Gdzie garcek z zarem?
– Ki diasi!
– Uwazojta! Tutoj lezane dźwi! Zembów se nie wybijta!
Gwar oddala się, cichnie.
SZYMON: Dyszcu nie słyse.
JAN: Przepogodziło się. I gwiazdy już wychodzą na niebo.
HENRYK (przy oknie): Jeszcze woda kapie z mokrych listków a już świetliki wylatują.
JAN: Imieniny. Sielskie imieniny.
JASIULINA: Kiej dyszcu nima, to nic tu po mnie (kłania się, utarłszy nos) Przeboccie, panowie, jak co złego… A za jodło i napitek niech wóma Bóg zapłaci. Pochwalony… (wychodzi, tuląc dziecko)
JAN i SZYMON: Na wieki wieków. Amen.
HENRYK: Amen.
Z daleka dobiegają pokrzykiwania: hej-ha! hej-ha! Potem cicha pieśń z głosem kapeli: Święty Janie, zacnij Kumpolinocke…
SZYMON: I jo póde ku miasteckowi – ino powidzcie mi, panie, o tem obrazie, co go malujecie. Wiem tyla ino, ze bede na niem za Łazarza, a nie widze jakie to malowanie.

JAN: Wy, Szymonie, jesteście pośrodku obrazu, w skrzyni wysuniętej z jamy. Podnosicie się z tej trumny. Blask płonącego łuczywa macie na twarzy.
SZYMON: Tom w jamie juz był?
JAN: Tak.
SZYMON: A to śmierć była, cy ino sen?
JAN: Śmierć prawdziwa, w Cieniu Śmierci.
SZYMON: Moze to znak. Moze cień grzychu i z niego zmartwychwstołem?
JAN: Wy ciągle o jednym, Szymonie…
SZYMON: Cóz jesce na tem malowaniu?
JAN: Dokoła jamy wzgórza pełne krzyżów. Malowałem to według szkiców z tutejszego cmentarza. Jasiulina dała mi stołek. Siadywałem sobie wśród grobów ze szkicownikiem. Patrzyłem, patrzyłem, póki nie wypatrzyłem ubóstwa tych mogiłek zapadłych, tych krzyżyków walących się pod ciężarem czasu. Wypatrzyłem też blask nad cmentarzem zielonawo-niebieski. Żeby ten blask spływał z jasnością palącego się łuczywa na waszą twarz, wiele farb musiałem wymieszać.
SZYMON: I nimo ludzi? dokolusieńka ino smyntorz i jo?
JAN: Są uczniowie Zbawiciela. To oni łuczywem świecą. Powinien by być jeszcze trzeci blask: promienność Pana Jezusa, ale jakoś nie mogę tej postaci zacząć. Biała plama widnieje na obrazie tam, gdzie miał być.
SZYMON: Nie frasujcie sie, panie malarz. Przyńdzie co i tako was myś napadnie… Wymalujecie Go…
JAN: Nie wiem. Nie wiem.
SZYMON: Kiej wicie o Cieniu Śmierci, to i o Zmartwychwstaniu wicie…
JAN: Kto jak ja w przedwiosennym zmierzchu dumał nad grobami głuchego cmentarza…
SZYMON: Co inse myś, co inse wiara świnto.
JAN: Może.
HENRYK: Jakiż to wieczór! Chwilami lekko mi było na duszy, anielsko wprost. A teraz, jakby chmura naszła na doliny…
Milczenie. Z daleka słychać pieśń chóru i kapeli: Janie, Janie, Janie zielóny…
Chór kilkunastu widzów z różnych stron teatru, z krzeseł, galeryj, balkonów recytuje równomiernie zamieszczony niżej tekst. Podczas tego Szymon kieruje się ku drzwiom. Jan i Henryk stoją nieruchomo, jak zaczarowani.
CHÓR:
Cośmy widzieli tutaj, co się naprawdę działo,
co się marzyło w oczach a rozplatało w myśli,
kwitnienie spraw człowieczych okryte cichą chwałą,
kiedyśmy na theatrum, błądząc w ulicach, przyszli;
Wszystko! I dni, i noce, i wioski w głuszy lasów,
pola, miasto rodzinne i oto tę widzownię
już zasypuje piachem straszliwa góra czasu!
Uwierz, kto wierzyć może:
zmartwychpowstaną głownie!
JÓZEF CZECHOWICZ
* * *
Od redakcji: bohaterowie dramatu, w których rozpoznajemy autentyczne osoby:
- JAN – Jan Wydra
- HENRYK – Józef Czechowicz
- SZYMON – Aleksander Kozdroń, Ślepy Kozdroń