Obóz w Poniatowej
„Uciekinierki z grobu”

Co najmniej 42 tysiące zabitych w trzy dni. Zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach, dokładnie przygotowana, największa jednorazowa masakra w historii niemieckich obozów koncentracyjnych i ostatni akt zagłady Żydów we wschodniej Polsce.

Dlaczego chrześcijańskie otoczenie, a szczególnie polskie podziemie, nie podjęło żadnej próby pomocy skazanym na śmierć więźniom. Relacja Fiszerowej zupełnie nie nadawała się do publikacji, choć obie jej części z nieco odmiennych powodów. Pierwsza wskazywała, że w okupowanej Polsce skazani na pewną śmierć są przede wszystkim, a może i wyłącznie Żydzi. Druga udowadniała, że ich polscy sąsiedzi do narażania się dla ich ratunku są bardzo rzadko gotowi, przeważają bowiem wśród nich osoby wyzbyte litości, żądne za to dóbr, o których posiadanie zawsze oskarżano Żydów. Pomoc można był z powodu oczywistego niebezpieczeństwa jedynie kupić i to za bardzo wygórowaną cenę. Jak taki obraz przekazać zagranicy? Działałoby się wbrew oczywistemu polskiemu interesowi. Przecież od wolnego świata oczekiwaliśmy współczucia i pomocy dla prześladowanego polskiego narodu, który z niebywałą determinacją i hartem bronił się przed uciskiem i szykanami okupanta. Ten obraz „narodu-ofiary” nie znosił jakiegokolwiek światłocienia.

Likwidacja Poniatowa

Relacja Ludwiki Fiszerowej uciekinierki z grobu. Podajemy bez żadnych zmian w redakcji.

Codziennie gong o 5-tej, 5 min. 20 drugi gong. Przy tym gongu wstawaliśmy, w ciągu 20 minut byłam ubrana, mąż mój, dziecko i ja myliśmy się wieczorem, również wieczorem szykowałam 1 i 2 śniadanie, dlatego że rano zwykle się jest zaspanym, nigdy nie zdążało się wszystkiego zrobić. Rano myłam tylko twarz i ręce, sprawdzałam jeszcze raz, czy wszyscy mamy śniadanie w chlebakach, czy czegoś nie zapomniałam.

Przed wyjściem z mieszkania budziłam moją córeczkę, aby zamknęła drzwi i zgasiła świecę. Szybkim krokiem, prawie po ciemku szliśmy na szosę ustawiać się w 5-ki. Było trochę awantur, zwykłe różne sprzeczki. Ludzie z Arbeitseinsatzu przychodzili po drugim gongu, trochę spóźnieni, mimo to chcieli być w pierwszych szeregach. Toebensowcy natomiast chcieli być wcześniej przy kuchni, aby odebrać ranną zupę. Tam znowuż działy się ́ dantejskie sceny. Pracowałam w betoniarce i nasza placówka cieszyła się u Untersturmfuehrera Waleranga wielką sympatią, dlatego pozwalał 2 ludziom z faską iść po śniadanie, jak również po obiad. W ten sposób uniknęłam wystawania w kolejce. Po większych awanturach pod „opieką” kierownika Lagerpolizei i pod strażą Ukraińca ruszaliśmy równym wojskowym krokiem do obozu. Aby przejąć wachę trzeba było mieć przepustkę. Musieliśmy przepustki trzymać wysoko podniesione, aby żandarm albo Ukrainiec mogli spostrzec, czy wszyscy je mają. Ostatnio nawet za to rozstrzeliwano. Mężczyźni musieli zdejmować czapki i wszyscy z drżeniem w sercu przechodziliśmy wachę. Robotnicy Arbeitseinsatzu szybko po przejściu wachy przechodzili na plac. Apel zwykle rozpoczynał się o 6 min. 15 po przyjściu ludzi z osiedla. Toebbensowcy natomiast szli do szopu. Plac zaś ostatnio był obstawiony karabinami maszynowymi. Wobec ostatnich przypadków rozstrzeliwania na placu, niemożliwością było się spóźniać.

Na placu stały również tanki. Nie wiadomo było w jakim celu zostały one sprowadzone. Żartując niekiedy, nie przeczuwając oczywiście niczego, mówiliśmy, iż po to aby nas wykończyć niepotrzebne są tanki. Dla nas wystarczyłby jeden karabin maszynowy, a nikt z nas nie pisnąłby ani słówka.

Miesiąc październik rozpoczął się dla nas pod złym znakiem. Na początku października przesunięto np. godzinę policyjną z 5 na 6-ą. I w tym miesiącu jednakże niektóre dni wskazywały na to, że może będziemy zimować w Poniatowie. Np. na osiedlu moc ludzi mieszkało na strychach, a SS-man nam porozmieszczał ich po mieszkaniach.

W październiku było już dość zimno. Rozdzielali koce oraz więcej bielizny, robili więcej drewniaków. Robotnicy SS byli bardzo obdarci. Było moc ludzi, którzy byli w obozie po 2 i 3 lata. Również wstawiali piece do nowych baraków. Aż tu nagle jak grom z jasnego nieba toebbensowcy zostają zawiadomieni, iż jutro dnia 9 października ma odbyć się apel o godzinie 2-iej w szopach. W obozie dość dawno już w ciągu dnia nie było apelu. W szopach Toebbensa poza odwiedzinami różnych komisji, które interesowały się tylko pracą (ludźmi nie), było zupełnie spokojnie. Pracowali prawie bez kontroli. Odwiedzał ich tylko raz dziennie dyr. Bauch albo Norman.

Wizyty były dość krótkie. Dyr. Bauch tego dnia zapewniał: „Es wird nur eine Zahlung sein”.

Jak zwykle ludzie nie dowierzali i nie wszyscy tego dnia przyszli do pracy. Wobec tego, że apel miał odbyć się o godzinie 2-giej, pierwszą zmianę zatrzymano w szopach. Pracowali oni od 6,30 rano do 2,30 w obiad. Druga zmiana wychodziła z osiedla o pierwszej minut 30, ażeby na godz. 2-gą być w obozie i zdążyć odebrać obiad. Gdy przyszła druga zmiana zliczono razem ludzi. Liczył Lagerspiess Gley. Było o kilkadziesiąt osób mniej niż na liście. Brakujących ludzi Gley zamierzał szukać na osiedlu. Kiedyś Gley powiedział: „Die Pension muess man vernichtet”. Jednocześnie na osiedlu o 2-ej odbywał si ́ apel Arbeitseinsatzu, który trwał do godziny 4-ej. Powinien był być apel na piątym polu Arbeitseinsatzu również, a jednak go nie było. Toebbensowcy lekceważąc sobie apel, nie poszli tego dnia do pracy. Podczas apelu na osiedlu przyłączyli się do grup SS, bo mieszkania od godz. 2-ej do 4-ej miały być puste. Również matki z dziećmi do 4-ech lat, które miały prawo być nieobecne na apelu, musiały opuścić tego dnia mieszkania. Zdawało się, że apel skończy w spokoju i wszyscy wrócili do bloków. Jednak coś jeszcze wisiało w powietrzu. Ciemna szara chmura zawisła na niebie, jakby spowijając obóz całunem ciężkiej żałoby. O godz.4 min. 30 dzwoni Gley na osiedle i pyta, czy apel skończony. SS-man zwany Brylusiem odpowiada, że skończony. Gdy pada rozkaz Lagerspiessa, aby jeszcze raz wszystkich zwołać. Zawiadamia, że już przyjeżdża. I znowu donośny głos Werkschutzów: „Wszyscy wychodzą”. Już padają strzały w tłum. Już są ranne kobiety. Ludzie zostawiają mieszkania otwarte, nie zdążą ubrać w popłochu palt. Pod gradem kul lecą w kierunku placu, gdzie odbywał się apel. Już są Ukraińcy z karabinami, czekając oczywiście na rozkaz. Wszyscy szybko ustawili się w piątki. Śmiertelna cisza, głośne bicie serca, oczy rozszerzone strachem. Nie padają żadne pytania, zwykle zaś podczas apelu bywało gwarno. Bryluś pyta grupowych, ilu mają ludzi, każdy przedstawia swoją ilość. Pyta jeszcze raz niedowierzająco. Padają groźne słowa. Jeżeli grupowi nie przyznają się czy mają obcych, będą natychmiast rozstrzelani. Zaczęło się wyszukiwanie obcych.

Okazało się, że jest tych nieszczęśliwych kilkadziesiąt osób, brakujących w szopie. W tym kilkanaście zwolnionych przez lekarza. Resztę okrążyli natychmiast Ukraińcy, popchnęli w kierunku lasku, przy samym wejściu na osiedle. Tymczasem w lagrze rozległ się gong – godz. 4-a praca skończona. Zbiera się grupa o godz. 4-ej wychodząca z lagru po prostu do domu na osiedle. Przy wejściu do osiedla zatrzymują grupę około 1500 osób. Przypadkowo byłam w pierwszych szeregach i chcąc nie chcąc musiałam być świadkiem dalszych wypadków, jakie się rozegrały. Kobiety płakały, spazmowały, jedna głośno przysięgała: „Herr Lagerspiess ich schwoere bei Gott, ich arbeite jeden Tag, nur heute…” Słowa zostają przerwane. Rozlegają się krzyki i płacze. Każą się rozebrać i położyć wszystkim. Padło kilkadziesiąt strzałów.

Krew w żyłach nam zastygła. Dostaję spazmów, moja córeczka 10-o letnia, którą przypadkowo tego dnia zabrałam ze sobą, uspokaja mnie. Mąż szybko ręką zamyka mi usta, zasłania oczy. Musimy być spokojni. Widziałam jeszcze, jak Werkschutz Gedanken, chcąc ratować swoją żonę, prosi o jej zwolnienie. Kazali mu również się rozebrać i położyć z nią razem.

Po egzekucji Ukraińcy wrócili do swego bloku. SS-mani Gley, Bryluś i Rottenfuehrer pojechali do obozu, prawdopodobnie do hotelu, gdzie wszyscy zamieszkiwali. Bezpośrednio po wypadku, grupę naszą wpuszczono na osiedle. Przeszliśmy przez trupa młodego mężczyzny, leżącego w ubraniu w poprzek szosy. Spieszył prawdopodobnie do koszykarni na apel lecz już nie zdążył. Chleb, jabłka i chlebak leżały przy nim rozrzucone.

Mijając nagie trupy, wpadliśmy na osiedle jak szaleńcy. Każdy z nas kogoś bliskiego pozostawił w domu. Każdy chciał jak najprędzej zobaczyć swoją rodzinę. Słychać krzyki, płacze i nawoływania. Leci młoda kobieta mówiąc: „Tatusiu ja cię biłam, nie dałam ci iść na apel do szopu, jak ja teraz będę żyła mając na sumieniu Twoją śmierć”. Z tymi słowy biegła dalej. Przed 6-tym blokiem wpadła na nas synowa mojego męża (był to mój drugi mąż). „Czy tata nie widział Mietka w partii wychodzącej o 4-ej z lagru?” On zaś jednocześnie pyta, czy ona jego nie widziała na apelu. Syn pracował na placówce i bardzo często o godz. 1 przychodził ze szmuglem na osiedle. Często zostawał w domu. Szczęśliwie tego dnia okazało się, że nie opuszczał swojej placówki. Po skończonej pracy, jakby przeczuwając coś złego, nie odłączył się od swojej placówki. Poszedł z nimi razem do obozu. Nie mając swojej przepustki przy sobie, kupił za 5 zł przepustkę na jednorazowe przejście na osiedle. Po jego przyjęciu do domu musieliśmy kupić litr wódki (mając znajomości dostaliśmy tego dnia wódkę). Nie dla poprawienia humoru, lecz dla równowagi wewnętrznej.

Po tym wypadku inne wypadki rozstrzeliwania za błahe przewinienia potoczyły się z błyskawiczną szybkością.

Zaczęło się od aresztowania najbogatszych, byli to Opoljoczowie, Neufeld, Preuzel, Niedźwiedź, Szach i inni. Zwolniono ich za duże pieniądze. Codziennie miały miejsce rozstrzeliwania i aresztowania. Rozstrzeliwano za spanie przy pracy, przy pracy nie wolno było siedzieć. Rozstrzeliwano również chorych ze zwolnieniami lekarskimi, którzy nie zostawali w barakach. Miałam właśnie małe przejście w tych tragicznych dniach. Pracowałam w betoniarce (jak już zaznaczyłam) na 5-ym polu. Był to szop, w którym mężczyźni wyrabiali płyty chodnikowe. Któregoś dnia w drugiej połowie października strasznie się przeziębiłam. Miałam katar i szalony ból głowy. Był piękny słoneczny dzień. Wyszłam z szopu i usiadłam na płytach, grzejąc się na słońcu. Nie zauważyłam, że jedzie Gley na koniu. Zatrzymał się przede mną w odległości 5-u metrów, miałam głowę nachyloną w dół i przytrzymywałam ją ręką. Nagle słyszę po niemiecku: „Was machst du denn, schlafst du?”

Zerwałam się i odpowiadam: „Ich schlafe nicht, ich habe Schrumpfen und Kopfschmerzen”.

Na szczęście nadszedł „kapo” i zagadał go, krzyknął do mnie: „szybko uciekaj pani do pracy”. W ten sposób uniknęłam tego dnia śmierci. Tego samego dnia rozstrzelano kilkanaście osób za spanie, siedzenie przy pracy, brak przepustek i inne błahe przewinienia.

24 października jak zwykle przyszliśmy na plac. Apel przeciągał się w nieskończoność. Fisch meldował Lagerspiessowi Gleyowi, ilu ma ludzi. Gley znowu Lagerfuehrerowi Heringowi. Przyszedł również Untersturmfuehrer Walerang zatrzymujący się najpierw na szosie jak artysta na scenie oczekujący na oklaski, następnie dopiero zbliżał się wolnym krokiem do nas. Najpotrzebniejsze placówki, jak krawiectwo, szewstwo, stolarstwo, kanalizacja i inne poszły do swojej pracy. Natomiast placówki nie naglące, okrążono nagle Ukraińcami, dano nam łopaty i skierowano do lasu, do innej roboty. Niektórzy przerażeni, inni obojętni, zabraliśmy się do pracy. Naprzeciwko 5-ego pola znajdowało się pole 6-e. Na placu tym, bliziutko lasu, stał duży, ładny blok jednopiętrowy. Wewnątrz znajdowały się elegancko umeblowane i wyłożone dywanami pokoje dla SS oraz pokoje biurowe, w których urzędowali ̊Żydzi. Blok ten zwano hotelem. Trzeba było w lesie koło hotelu oczyścić teren i kopać rów. Teren pełen korzeni i krzaków. Jakieś pół km długości oznaczono drutem i palami. Według tych znaków trzeba było wykopać rów szerokości 1 m, a głębokości 2 m.

Pracowaliśmy łopatami, kilofami i siekierami. Untersturmfuehrer Walerang nie opuszczał nas na chwilę. Wbijał pale, pracował łopatą, dawał wskazówki. W miarę możliwości bił, rwał kobiety za włosy i kopał ile sił starczyło. Również przyjaciel jego Gircyk, z grubym pejczem i psem, bił pracujących, szczuł psa, krzyczał: „tempo, tempo”. W takim właśnie tempie musieliśmy pracować. Był mroźny dzień bez słońca, mimo to trzeba było zdjąć palta, rękawiczki i chustki z głowy. Podniosłam raz głowę, spojrzałam w stronę pracujących i zwróciłam wtedy uwagę na rudą kobietę odcinającą si ę swym kolorem włosów. Zauważyłam jak na chwilę stanęła, sądzę, aby wyprostować plecy. Doszedł do niej Gircyk, walnął ją pejczem po plecach. Od tego czasu, kiedykolwiek odwracałam głowę w jej stronę, zauważałam, iż ani razu już nie wyprostowała się. Wobec tego wypadku, mając jasne włosy odcinające się pewnie wśród czarnych głów pracujących kobiet, ani razu się już nie wyprostowałam. Myśląc, że chyba oszaleję z bólu. Pracowaliśmy od siódmej rano do 12 w poł. O 12-ej rozlega się gong, przerwa 20 min. SS-mani udali się na obiad, wprowadzając przedtem Ukraińców dla pilnowania nas. Podczas przerwy ustawili nas w 5-tki i przeliczyli, ile nas jest. Zmusili nas abyśmy usiedli i grupowi mieli podać nam nasze chlebaki. Nie jedliśmy tego dnia śniadania. Myślałam, iż kuchnia podczas przerwy przyśle nam kawę, wiedząc, iż nagle wzięto nas do niezwykłej pracy. Pracowało 2000 osób. Zasychało po prostu w gardle z pragnienia, każdy wołał o swój chlebak. Zdążyłam zaledwie zjeść pół jabłuszka, chleba nie mogłam jeść bo miałam straszne pragnienie, gdy trzeba było wrócić do pracy. Zwykle nasi opiekunowie obiadowali od godz. 12 do 2 min. 30. Tego dnia natomiast obiad ich trwał zaledwie godz., wrócili szybko, aby nas znowu męczyć. Miałam krwawe pęcherze na dłoniach, z trudnością pracowałam. W takich warunkach pracowaliśmy do 4-ej, czekając na upragniony gong, który zwolni nas z ciężkich robót. Niestety, nadeszła upragniona 4 godz., i nie zwolniono nas. Każde dalsze 15 min. było wiekiem. Zmęczonych, zgrzanych i spragnionych naganiał Walerang do dalszej pracy. Gircyk ze swoim nieodstępnym czarnym psem (jak jego charakter) gwiżdże i każe przerwać pracę. W jednej chwili wyskoczyliśmy z rowów i zaczęliśmy się ubierać. Wśród ubierania się słyszymy z daleka donośny głos Waleranga: „Kto pozwolił nam przerwać pracę”. Zanim Gircyk zdążył się wytłumaczyć, że jest to z rozkazu Heringa, musieliśmy w jednej chwili być znowu w dołach, chwycić szybko porozrzucane łopaty i już dalej pracować. Kto nie zdążył si ́ szybko ulokować w rowie, ten załapał od niego parę kopniaków. Na szczęście o 5-ej przyszedł Hering, wytłumaczył Walerangowi, że można nas zwolnić, bo już ciemno. Wyskoczyliśmy z dołu, ustawiliśmy się w 5-tki, zabierając ze sobą łopaty, kilofy i siekiery, które trzeba było oddać do magazynu. Siekiery były naszą własnością. Około 5 października wydany został rozkaz wydania siekier pod groźbą kary śmierci. Oddaliśmy, oczywiście, wszystkie siekiery, myśląc, iż nasi „opiekunowie” już nas opuszczają, bali się widocznie, abyśmy z nimi na nich nie napadli. Wobec tego, żeśmy pracowali do 5-ej, zrobił się bałagan z kartkami aprowizacyjnymi i prawie 2 i 1/2 tys. ludzi nie otrzymało obiadu. Ludzie, którzy żyli z przydziału, poszli tego dnia głodni spać.

Dzień przed rozstrzelaniem, było to 3 listopada, jak zwykle przybyliśmy na apel. Trwało dość długo zanim zameldowany został stan ludzi. W międzyczasie nadszedł jeszcze jeden pluton Ukraińców. żadnej z placówek nie wysłano do pracy. Nie wiedzieliśmy, na co się zanosi. Nagle patrzę: wybierają ludzi, prawdopodobnie na wysyłkę. Będąc bez męża i dziecka byłam przerażona. Oglądam się szukając wyjścia z przykrej sytuacji, jaka się wytworzyła. Nie namyślając się długo melduję grupowemu, iż po katarze mam zatoki zajęte i strasznie mnie boli cała twarz. Zanim otrzymałam odpowiedź od grupowego, już byłam w grupie idących w asyście SS-mana do lekarza. Obwiązałam głowę chustką. Tymczasem na placu wybranych ludzi okrążyli Ukraińcy i zaprowadzili ich do pustego baraku. Lagerspiess Gley nie omieszkał starannie wszystkich zrewidować. Ludzie nie będąc przygotowani na wysyłkę nie ukryli pieniędzy. Padły więc one łupem Gleya. Po zabraniu pieniędzy nagle Gley ze łzami w oczach oświadczył, iż dzwonili do Lublina i uprosili, aby im zostawić swoich ludzi na miejscu. Szkoda im było jakoby z nami się rozstać i niespodzianie wszyscy zostali zwolnieni.

4 listopada – czwartek. Szalony wicher dął, zrywając liście z drzew i ścieląc w lasach piękne dywany. Dnia tego jak zwykle rozległ się gong o 5-ej. Przy drugim gongu byłam już z mężem na dole idąc w kierunku szosy. Jakiż dziwny popłoch na ulicy, nie wiedziałam czemu to przypisać. Chcę iść dalej, ale nadlatuje Werkschutz wołając: „apel o 6-ej, wszyscy wychodzą”. Zawróciłam lecąc szybko do domu, musiałam córeczkę ubraą i zapakować jej śniadanie. Zapakowałam cały chleb, jaki miałam w mieszkaniu, jeszcze kawałek masła i parę jabłek. Włożyłam do chlebaka ręcznik, mydło, grzebień i brzytew dla męża. Mąż mój jeszcze się ogolił, myśląc, że będzie selekcja. Ubrał jeszcze jeden pulower, liczyliśmy się bowiem z tym, iż to zima i mogą wysyłać ludzi. Ledwie zdążyłam wszystko ułożyć, znowu rozlega się głos Werkschutza: „wszyscy wychodzą”. Trzeba było szybko opuścić mieszkanie. Gwarno u sąsiadów, ludzie ubierają się pospiesznie, aby szybko opuścić blok. Wychodzimy na szosę, nikt nie dba o to, aby ustawiać się w piątki. Nieustawieni idziemy do obozu. Po kilkunastu krokach widzimy po obu stronach lasu Ukraińców z karabinami wyciągniętymi w naszą stronę. Idziemy dalej, widzę, że jesteśmy obstawieni SS-manami z karabinami również ku nam skierowanymi. Nie mogąc ogarnąć myślą wytworzonej sytuacji słyszę głos SS-mana: „Warum wollen Sie nicht bischen laufen?”

Trzeba było niestety z pół kilometra biegać.

Następnie szliśmy spokojniej, mogąc się SS-manom lepiej przyjrzeć, mieli szare płaszcze i zielone kołnierze z klapami, niektórzy mówili, że są to żołnierze z Wehrmachtu. W jakim celu więc mieliby nas obstawiać, tak wielką ilościà karabinów maszynowych i wojska. Nie wiedząc jak sobie wszystko tłumaczyć, szliśmy dalej w milczeniu i tak doszliśmy do wachy. Przepustek nie trzeba już było okazywać, mężczyźni jednakże musieli jeszcze czapki zdejmować. Po przejściu wachy pożegnałam męża, był on bowiem toebbensowcem. Zauważyłam koło wachy, że Hering i Walerang stali przy aucie i rozmawiali z obcymi SS-manami. Znaczyło to, iż na placu apelu nie ma nikogo. Czuję jak nogi się pode mną uginają. Po pożegnaniu męża idę z dzieckiem dalej, widzę, że Gley wybiera grupę kobiet i posyła je na plac szósty. Na placu tym znajdowało się już przeszło 100 ludzi, których pilnowali SS-mani. W pierwszej chwili, widząc, że wybierają ludzi, myśleliśmy, że, może znowu na wysyłkę. Chciałam przyłączyć się do nich, ale z dzieckiem zwróciłoby to uwagę, musiałam więc zrezygnować. Widząc, że ludzie kręcą się samopas, poszłam w kierunku baraku na poszukiwanie męża. Nie mogłam go niestety znaleźć. SS-owcy zaczęli gnać wszystkich do baraku. Był to barak, w którym mieszkało przed tym 8 tysięcy ludzi, ostatnio jak stawiano nowe baraki, ludzie przeprowadzali się do nowych, oddzielnie mężczyźni i kobiety. Zamieszkany był tylko środek baraku. Po bokach natomiast zrobiono przygotowania do otworzenia szopu metalurgicznego. Przeszło 13 tysięcy ludzi wpędzono do baraku. Rozległy się krzyki i płacze, matki pogubiły dzieci, żony mężów, jeden drugiego poszukiwał, rozpacz dzieci bez matek nie miała granic. Nie wszystkie matki pozabierały dzieci ze sobą, Ukraińcy przeszukiwali bloki, zastając dzieci przysłali je na wpół ubrane do baraku. Tak też postąpiono z chorymi. SS-mani zamknęli bramę baraku, nie pozwalając zbliżać się do okna, jeden z nich strzelił w sufit, dając tym rozkaz wyprowadzenia po 50 mężczyzn. Siedziałam na pryczy w pobliżu wyjścia i tym samym widziałam wszystkich znajomych wychodzących z baraku, żegnając ich skinieniem głowy. Widząc grupkę mężczyzn rozmawiających po cichu z burmistrzem obozu Lentem, doszłam zapytać, co się stalo, pewien Wiedeńczyk odpowiada mi: „wiesen Sie nicht, dass wir eine Stunde vor dem Tode stehen?”

Odpowiedź ta nie doszła nawet do mojej świadomości.

Jak wyszło już z baraku parę tysięcy mężczyzn zauważyłam dopiero swojego męża, opowiadał mi on, że jest likwidacja obozu, mężczyzn prawdopodobnie będą gnali pieszo w niewiadomym kierunku, kobiety zaś pojadą kolejką. Byłam tak nieświadoma tego, co miało się stać, że nawet nie powtórzyłam mężowi tego, co mi Wiedeńczyk powiedział. W ogóle o tym zapomniałam.

Mąż mój całkiem się załamał. Płakał jak małe dziecko, nie mógł się wcale uspokoić.

Szybko wychodziły 50-tki, kobiety żegnały swoich mężów, cicho popłakując. W końcu nadeszła kolej i na mojego męża, on płakał, a ja stałam cicho i patrzałam na niego, myśląc, już drugi raz jakby odbierali mi część mojej duszy. Mąż mój nie wiedząc, że za chwilę będzie rozstrzelany, mówi do mnie, że będzie mnie szukał we wszystkich obozach, z tymi słowy wyszedł z baraku. Ostatni wyszli wszyscy Werkschutze, wkrótce po tym wyszli wszyscy mężczyźni. Mężczyzn wyprowadzono w ciągu dwóch godzin.

Nadeszła kolej na kobiety. Kobiety malowały się i pudrowały, aby dobrze wyglądać, myśląc, że będzie selekcja. Komendant Werkschutzów Bauman z SS-manami ustawiali nas w 50-tki i kobiety zaczęły wychodzić. Odbywało się to dość spokojnie. SS-mani przeszukiwali dokładnie barak, szukając na pryczach, w walizkach i pościeli, nie wiem, czy szukali ludzi, czy pieniędzy, porozrzucali wszystko, pościel darli karabinami, po rewizji wewnątrz baraku wyglądało jak po pogromie. Zamierzałam wyjść w jednej z pierwszych pięćdziesiątek, aby dowiedzieć się, co się stało z mężem. Nie pozwoliła mi znajoma, mówią, iż zdążymy jeszcze wyjść, gdyż niedobrze jest być jedną z pierwszych na selekcji. Szybko wychodziły kobiety, przyszła kolej i na naszą 50-tkę. Mocno trzymając dziecko za rączkę wymaszerowałam z baraku. Po wyjściu z baraku zaczęliśmy się rozglądać słysząc strzały, ale jeszcze nic nie rozumiejąc. Zatrzymano nas na szosie przy nowych barakach, gdzie kazano nam ściągnąć buty. Mówię głośno: „kobiety, zdaje mi się, że idziemy do grobu!” W pończochach dochodzimy do drugiego baraku, gdzie usłyszałyśmy głos SS-owca: „Geld, Gold, Schmuck, Uhren abgeben, wer nicht abgibt wird erschossen”. Podnoszę głowę i widzę nagie kobiety z rękoma podniesionymi do góry, obracające się w kółko, jakby pokazujące swoje kształty. Myślę sobie: „cóż to, selekcja nagich kobiet. Jestem młoda, dobrze zbudowana, ale z dzieckiem nie przejdę selekcji”. Trzeba było szybko wejść do baraku i rozebrać się. Widziałam jeszcze, jak ze schodów zeskoczyła młoda kobieta, wołając do teściowej: „Mamo, do zobaczenia na tamtym świecie”.

W jednym z pokoi baraku stały trzy kobiety i sortowały ubrania. Błysnęła mi myśl, może również wskoczyć i zabrać się do sortowania, ale nie mogłam jednakże dziecka zostawić. Mając przy sobie parę tysięcy złotych owinęłam je w chusteczkę i schowałam, mówiąc do znajomej, że  pójdę z pieniędzmi do grobu. Obrączkę i pierścionek musiałam oddać, bo nosiłam na palcu. Drugi natomiast pierścionek wpięłam spinką we włosy. Rozebrałyśmy się dość szybko i z rękoma podniesionymi do góry poszłyśmy w kierunku wykopanych przez nas rowów. Groby 2-u metrowej głębokości były już pełne nagich trupów. Sąsiadka moja z osiedla, z 16-o letnią swoją córką, śliczną, jasnowłosą dziewczynką, o niewinnej i lekko uśmiechniętej twarzyczce, szukały jakby wygodnego miejsca. W chwili gdyśmy nadeszły SS-man nabijał rewolwer, lub może mu się zaciął, gdyż przy nim majstrował. Spojrzałam w jego stronę, a on mówi do nas: „Nicht so schnell”, mimo to położyłyśmy się szybko, aby nie patrzeć na trupy. Mała moja prosiła, żeby jej zasłonić oczka, bo się boi, więc lewą ręką objęłam jej główkę, zasłaniając jej oczka, a prawą ręką trzymałam jej prawą rączkę i tak położyłyśmy się twarzą w dół. Po chwili padły strzały w naszym kierunku, czując jak zapiekła mnie lewa ręka i kula przeszła dalej w główkę mojej 10-letniej córki, która nawet nie drgnęła. Słyszę drugi huk w pobliżu mnie, aż mnie zatrzęsło, mam straszny szum w głowie, nie wiem, czy na chwilę straciłam przytomność, słyszę charczenie mojej znajomej. Po chwili ucichło ono. Zdaję sobie sprawę, iż jednak jeszcze żyję i czekam dalej na kulę, ale nie daję znaku życia. Po kilkunastu minutach SS-man przyprowadza kobietę i dziecko, słyszę jak ona prosi, że chce dziecko swoje pocałować, ale oprawca jej nie pozwolił, położyła się przy mnie z prawej strony, opierając swoją głowę o moją. Padł strzał i krew jej bluznęła na moją głowę, oblewając mi kark i włosy, z tyłu prawdopodobnie wyglądałam jak trup. Jeszcze jakiś czas słyszałam strzelaninę, aż wszystko ucichło.

A więc żyję, nie jestem jednak w stanie myśleć, co dalej. Po godzinie słyszę głos SS-manów, jeden postawił mi nogę na plecach, w ten sposób strzela i mówi głośno: „Die Blonde, die Schwarze”

Zrozumiałam, że przyszedł sprawdzić, czy jeszcze ktoś  żyje. Były zapewne ranne, bo słyszałam jęki, a po tych strzałach wszystko ucichło. SS-mani odjechali, a ja od razu nie miałam odwagi głowę unieść. Febra mnie trzęsła z zimna. Trupy były już zimne, w rannych godzinach zaś nagie ciała jeszcze grzały. Wicher potrząsał trupami, jakby odmawiając po nas „kadysz”. Parę razy przychodzili Ukraińcy, słyszałam jak głośno pluli na nas mówiąc: „job twoja Żydów” i znowu odeszli. Godziny wlokły się leniwie, każda godzina zdawała się wiekiem. Kiedy zaczęło się ściemniać Ukraińcy przyszli jeszcze raz i zakryli nas choiną, przemknęła mi myśl, że prawdopodobnie będą nas palić. Przerażona chciałam wołać, iż jestem jeszcze żywa, ale nie mogłam głosu z siebie wydobyć. Słyszałam oddalające się kroki, wtedy dopiero odważyłam się unieść głowę, liście gałęzi zasłaniały mnie i mogłam już trochę się rozejrzeć. Panował już półmrok. Pierwsze moje spojrzenie padło na córkę, zwykle miała podłużną buzię, teraz twarzyczka jej się zaokrągliła i oblekła śmiertelną bladością, ustami dotykałam jej włosów i plecków, rączka jej wyślizgnęła się z mojej ręki. Spojrzałam na swoją lewą rękę, bo mi dokuczała, zauważyłam 2-ie dziury i całą oblaną krwią. Położyłam głowę z powrotem, gdyż byłam bardzo zmęczona. Mimo zmęczenia i szumu w głowie, pojawiło się w mojej głowie pytanie, co z sobą zrobić? Okolicy nie znałam, dokładnie nie wiedziałam, gdzie jestem, myślałam, że jeżeli zdołam uciec, to w kierunku lasu, ale jestem przecież naga. Leżałyśmy niedaleko szosy, prowadzącej na osiedle. Może iść na osiedle i ubrać się? Aby się tam dostać trzeba było przejść niedaleko wachy, brama ta była oświetlona, a na osiedle ze 2 km. W tym momencie widzę dwóch Ukraińców z kierunku osiedla, szli szybko, jakby bali się trupów. Plan mój był nie do wykonania. Leżę dalej zadając sobie pytanie, w jakim celu kula mnie ominęła, dlaczego nie dałam znać, że żyję? Nie mam żadnych możliwości uratowania się, choćby dlatego, że jestem naga. Stale patrzyłam w kierunku baraku dla Ukraińców i hotelu – okna były mocno oświetlone. Widzę zdaje się wyraźnie, nie wiem, czy to zjawa, czy kobieta naga, lecąca właśnie w kierunku bramy, którą ja uważałam za nie do przebycia. Nie wiem, czy przeszła bramę, czy uratowała się, nie mogłam dojrzeć z daleka. Uwagę moją od nagiej kobiety odwróciły krzyki pochodzące ze strony baraku czy hotelu, nie wiem dokładnie. Dochodziły straszne krzyki kobiet: „ratunku, ratunku!”, powtarzające się parę razy.

Myślałam jeszcze, iż byłoby lepiej, aby je zabito tak jak nas, w końcu krzyki ustały. Nagle słyszę z grobu dochodzący głos: „mamusiu, mamusiu!” i jeszcze jakieś słowa, nie mogłam zrozumieć jakie, gdyż zagłuszał je szalony wicher. Chciałam już zapytać, kto żyje, ale bałam się.

Ciemniło się zupełnie, była już zapewne godzina 7-a, a może później, gdy zauważyłam, że po stronie wachy wybuchł nagle szalony pożar. Łuna szła w kierunku baraków, gdzie leżały nasze ubrania. Dowiedziałam się później, że tam się broniła grupa młodych ludzi. Widząc pożar byłam przerażona. Myślałam, że palą trupy, a dać się żywcem spalić byłoby straszne. W śmiertelnym strachu pogłaskałam plecki swojej córeczki, pocałować się bałam, przerażały mnie nagie pokrwawione ciała, zrzuciłam z siebie choinę, przerzuciłam się przez zwał trupów i pobiegłam w kierunku lasu. Po kilkunastu krokach na czworakach spotkałam dwie nagie kobiety, przyłączyłam się do nich, nie wiedząc co robić dotykałam je rękami i pytałam, czy żyją. One odpowiadają, że żyją, a ja niedowierzająco zaczęłam je głaskać.

Nie można było tutaj długo zatrzymywać się ze względu na bliskość miejsca wypadku. Uradziłyśmy, iż pójdziemy w stronę Młynek, była to najbliższa wioska. Przypomniałam sobie, że mam parę tysięcy złotych, więc mówię moim towarzyszkom niedoli, „nie martwcie się, że jesteście nagie, mam pieniądze i będziemy mogły się ubrać”. One uradowały się pytając, w jaki sposób je uratowałam, pokazałam im, iż papierowe pieniądze nietrudno było schować. Nie wolno było tracić czasu i szybko wpadłyśmy na czworakach do pierwszej chałupy. Mieszkali tam w jednej izdebce dziad z babą. Boże, jak tam ciepło było. Starzy przestraszyli się nas, przeżegnali się widząc trzy nagie kobiety. Starowina rzuciła nam stare podarte spodnie, podartą sukienkę i zaczęła nas wyganiać, bojąc się, iż sprowadzimy jej Ukraińców. Doleciałam do kuchni, chcąc się trochę ogrzać, ale baba nie dała, trzeba było opuścić mieszkanie. Jedna z towarzyszek moich zerwała jakąś starą zasłonę i owinęła się  nią. Wychodząc z mieszkania zerwałam kawałek tejże zasłony i zakryłam się trochę.

Wpadłyśmy do innej chałupy, prosiłyśmy o ciepłą wodę, aby się trochę obmyć, byłyśmy całkiem umaczane we krwi. Podali nam wodę, bluzę dla mnie, bo byłam jeszcze naga, każdej po kawałku chleba i znowu trzeba było iść dalej. Wstąpiliśmy jeszcze do jednej chałupy, jakaś młoda dziewczyna rzuciła nam płócienną spódnicę i kazała szybko opuścić mieszkanie. Postanowiłyśmy już dzisiaj nie wchodzić do chałup. Późno już było i zaczęłyśmy się rozglądać za stogiem słomy, aby się ukryć. Niedaleko stał stóg słomy, wdrapałyśmy się na górę, zakrywając się całkowicie. Wiatr przewiewał, słoma wcale nie grzała. Było już widno, kiedy usłyszałyśmy, jak chłop kręcił się koło słomy, kobieta wyszła z chałupy dając kurom jeść musiało być nie wcześnie. Towarzyszka moja imieniem Rózia nie zastanawiając się długo wyskoczyła z nory i weszła do chałupy, prosząc o jakieś ubranie, wyrzucono ją oczywiście razem z nami ze słomy, biegła tak szybko, żeśmy ją straciły z oczu.

Szłyśmy same, obrałyśmy złą drogę. Teren bagnisty, brodzimy w błocie do kolan i szczęśliwie dotarłyśmy na koniec tejże wioski. Zatrzymuje nas jakaś kobieta i zapytuje: „która z was ma pieniądze, niech idzie ze mną”. Bałam się przyznać, ale jak powiedziała, że 3-cia koleżanka jest u niej w mieszkaniu, poszłam więc za nią. Rózia umówiła się z nią, że zostaniemy u niej 2 dni i że ona przyniesie nam ubranie. Dała nam stare, letnie palto, ubrała je Tusia (była to druga moja towarzyszka), dałam tej kobiecie 1000 zł, za co miała nam jeszcze jakieś palto przynieść, była z nią znajoma, która wyszła i wróciła mówiąc, iż musimy już opuścić mieszkanie, bo wszyscy sąsiedzi widzieli, jak żeśmy wchodziły. Wybiegłyśmy naturalnie szybko, zostawiając te 1000 zł za łach. Poszłyśmy dalej, idąc w kierunku wsi Poniatowa, tutaj zaś w ogóle nie chciano nas wpuścić, musiałyśmy iść do lasu. W lasach były kupy liści z chrustem, które chłopi zbierają do palenia, a że było nam zimno, nie zastanawiając się długo, mając kawałek chleba, wpakowałyśmy się do liści, nakrywając się całkowicie, aby nas nikt nie zauważył. Zostałyśmy w liściach do rana.

Rano słysząc głosy wysadziłyśmy głowy, widzimy jakiegoś chłopa z chłopką, postanowiłyśmy dojść do nich. Okazało się, iż jest to porządny chłop, który zgodził się przynieść jakieś łachy i gorącego mleka. Nie trwało długo i rzeczywiście przyniósł, lecz dosłownie łachy i podarte kapcie, oraz garnek gorącego mleka i chleb. Zabrałyśmy się przede wszystkim do mleka, aby się trochę ogrzać. Moje towarzyszki ubrały się w te łachy, ja zaś niestety nie mogłam się ubrać, ze względu na rękę. Nosiłam bluzę męską, rękaw mi się stale przyklejał do rany, musiałam coraz odrywać, ręka puchła i bolała. Obdartą marynarkę zarzuciłam na siebie, zawinęłam nogi w szmaty i wsadziłam je w podarte męskie kapcie. Zapłaciłam dość słono, będąc wdzięczna za to, że je nam przyniósł. Poszłyśmy tego dnia dalej, trzeba się było bowiem jak najdalej oddalić od obozu. Byłyśmy jeszcze na jakiejś wiosce, skąd nas wygonili, bośmy zwracały uwagę naszym ubiorem i strasznym wyglądem, nasze twarze były pełne bólu. Wyszukałyśmy sobie znowu słomę i skryłyśmy się na noc.

Rano poszłyśmy znowu na wieś. Tusia chodziła jeszcze boso, trzeba było dla niej jakieś kapcie wytrzasnąć i napić się gorącej kawy. Chodziłyśmy do chałup najbiedniejszych, żeby za pieniądze móc posiedzieć parę godzin. Tusia kupiła sobie kapcie i podarte pończochy dla nas wszystkich. Rózia jeszcze kupiła chustkę, aby przykryć łachy, które nosiłam i po małej aferze, chłopka nie miała pieniędzy, aby nam dać resztę, zastraszyli nas i musiałyśmy szybko opuścić chałupę. Postanowiłyśmy nie zatrzymywać się na każdej wiosce, aby szybciej iść w kierunku Warszawy. Przekonałyśmy się, iż żaden chłop nie zgodziłby się za żadne pieniądze zatrzymać nas u siebie ze względu na Ukraińców.

Zatrzymałyśmy się dopiero w Kowalach. Widząc, że przy wejściu do wioski znajduje się sklep, a przed nim sklepikarka, wzięła ode mnie Rózia 500 zł i doszła do niej, ta przyniosła nam chleba, kiełbasy, obiecując, że schowa nas do stodoły i będziemy mogły kilka dni pozostać, a może i dłużej jeszcze. Jak już zaznaczyłam, zwracałyśmy uwagę naszym ubiorem i wyglądem i dzieciaki zaczęły nas gonić, rozleciałyśmy więc [się] w różne strony. Tusię odnalazłam. Chcąc się ukryć przed dzieciakami usiadłyśmy przed stogiem słomy nie dążąc schować się do środka. Wykryły nas niestety dzieciaki, a wkrótce i starsi obstąpili nas. Straszyli, że zaprowadzą nas do sołtysa albo do żandarmów.

Prosiłam, aby pozwolili nam odejść, błagałam, płakałam, w końcu zrewidowali nas dokładnie, nawet ginekologicznie i tu właśnie miałam ukryte pieniądze, których na szczęście nie znaleźli. Uprosiłam ich, aby pozwolili nam tutaj przesiedzieć przez noc i przykryć się słomą, bo deszcz padał. Pozwolili i myślałam, że już na tym koniec. Po kilkunastu minutach jednakże znowu dwóch chłopów przyszło, kazali nam wstać, mówiąc, że nas zaprowadzą gdzieś, gdzie znajdziemy lepsze miejsce, nie chcieli powiedzieć dokąd. Poszłyśmy kawał drogi z nimi, w końcu uprosiłam ich, że pójdziemy same. Zgodzili się i odeszli. Gdy poszli usiadłyśmy chcąc zaczekać dopóki będą daleko od nas. Coraz większy deszcz padał. Tusia chciała iść we wskazanym przez nich kierunku, ja zaś postanowiłam tam nie iść. Po kilkunastu minutach słyszymy, że pies szczeka, ci sami chłopi nadchodzą, dochodzą do nas, dają nam chleba i każą pójść za nimi, nie było rady, musiałyśmy iść. Wyprowadzili nas z wioski tylną drogą, wskazując ścieżkę, którą miałyśmy iść dalej.

Pytam, jak się ta wioska nazywa, do której mamy iść. Nie chcieli nam powiedzieć. Instynktownie czułam, iż nie powinnyśmy iść we wskazanym przez nich kierunku i dobrze zrobiłam, że nie poszłam, była to droga prowadząca do obozu, o czym się dowiedziałam później. Zostawili nas same. Usiadłyśmy więc czekając, aż ucichną kroki i światła pogasną w całej wiosce. Deszcz wzmagał się, wicher szalał i zmokłyśmy do nitki, przytuliłyśmy się do siebie, myśląc, że tak będzie cieplej, siedziałyśmy tak pewnie ze trzy godziny.

Gdy wszystko ucichło zdecydowałyśmy się pójść z powrotem na wieś. Po ciemku szukałyśmy słomy, której w pobliżu nie było. Znalazłyśmy tylko koniczynę przykrytą słomą. Usiadłyśmy więc przykrywając się cienką warstwą mokrej słomy. Dopiero nad ranem, gdy zaczęło świtać poszukałyśmy wygodniejszego miejsca. Była to niedziela i nie chciałyśmy wędrować, bojąc się chłopów. Wyszłyśmy więc z naszej kryjówki dopiero w poniedziałek rano. O szukaniu Rózi nie było już mowy i nie spotkałyśmy się z nią więcej.

W poniedziałek rano przyszłyśmy do wioski Huty. Widząc maleńką, niziutką chałupę, weszłyśmy do izby, w której była tylko mała 11-letnia dziewczynka, układająca liście tytoniowe. Spytałam się, czy by się nie bała, gdybyśmy zostały z nią w izbie i czy matka nie będzie się gniewała, jeżeli nas tutaj zastanie. Na wszystko odpowiedziała twierdząco. Po jakiejś godzinie nadeszła matka i babka. Nie gniewały się jakoś; przeprosiłam za najście, kobiety te domyśliły się, kim jesteśmy, zaproponowałam jej pieniądze, aby nas ukryła na parę dni, gdyż mamy opuchnięte nogi i całe w ranach. Zgodziła się, ale syn jej 13-o letni szczeniak nie chciał się zgodzić. Musiałyśmy opuścić izbę i po ciemku szukać schronienia. Rano wyszłyśmy ze słomy i poszłyśmy do lasu, w liściach było cieplej leżeć i tam znowu spędziłyśmy cały dzień. Wieczorem, gdy było już bardzo ciemno wróciłyśmy do tej chłopki, dając jej pieniądze, aby kupiła nam drewniaki, również dla mnie pończochy, spódniczkę i chustkę na głowę i aby nam ugotowała kartofli z mlekiem, bo dwa dni nie jadłyśmy nic ciepłego. Po to wszystko miałyśmy wrócić nazajutrz wieczorem, tj. w środę.

I znowu jeden dzień w liściach, na szczęście okazała się uczciwą chłopką i zakupiła nam wszystko. Ukryłyśmy się, zjadły, ubrały i znowu do lasu do liści. Rana moja tymczasem rozszerzała się z każdym dniem i ręka spuchła aż po czubki palców, miałam stale febrę. Myślałam, że mam zakażenie, gdyż nie zmyłam rany, nie miałam zresztą czym i nie miałam czystego gałganka, aby ranę obwiązać.

Postanowiłam w czwartek rano iść do Kazimierza do lekarza, chociaż było to niebezpieczne ze względu na placówkę, którą rozstrzelano w piątek 5 listopada. Byłam jednak zdecydowana, bo ręce mojej konieczna była pomoc lekarska. Gdyby zaszła potrzeba amputacji ręki otrułabym się z pewnością, bo zostać samą jedną kaleką już naprawdę nie miałoby celu. Byłyśmy blisko Kazimierza, gdy nadjechał samochód, mimo woli cofnęłyśmy się, skręcając z drogi i weszłyśmy do chałupy. Opowiadając bajkę, iż jesteśmy wysiedlone ze Wschodu, zostałam ranna i muszę iść do lekarza do Kazimierza. Chłopka zrozumiała, iż z nami nie wszystko w porządku i nie radziła iść w kierunku Kazimierza, gdyż legitymują przy wejściu. Mówiła nam, że lepiej będzie iść na Męcznierz. Są tam rybacy, którzy na pewno przeprawią nas na drugą stronę Wisły. Zrezygnowałam z pójścia do lekarza i nie myśląc w ogóle o niczym, zrezygnowane podjęłyśmy naszą wędrówkę na nowo.

Po drodze spotkałyśmy kilka kobiet idących z koszykami, jakby szły na jarmark, zagadnęłam jedną, czy nie sprzedałaby mi chustki, bo mi zimno, odpowiedziała, że nie. Druga natomiast odezwała się: „powiedzcie to kobiety, skąd idziecie? nie bójcie się opowiadajcie, skąd jesteście?”. Dodając, że „gdyby tu była moja siostra, to by się wami zapewne zainteresowała”. Słysząc te słowa opowiedziałyśmy jej wszystko. Złapałam ją za rękę pytając o siostrę. Okazało się, że siostra jest w Kazimierzu w kościele i prawdopodobnie niedługo nadejdzie. Po wielkich błaganiach kobieta ta została z nami czekając na siostrę. Wkrótce nadeszła upragniona siostra. Widząc nas rozpłakała się, opowiadając, że we czwartek, właśnie na ten nieszczęsny dzień umówiła się ze swoją wychowanicą, którą chciała zabrać z mężem i dzieckiem. Poszła w czwartek na osiedle, doszła jak zwykle do drutów, słyszała już tylko strzelaninę. Na osiedlu jakby wszystko zamarło, wiatr tylko potrząsał drzewami. Wobec tego, mając tamtych na sumieniu, chce nas ratować, zabierze nas do Warszawy. Spytała, czy mamy trochę pieniędzy na podróż? Odpowiedziałam, że mam jeszcze na podróż. Kazała nam zostać w lesie, gdyż nie może nas w jasny dzień zabrać do domu ze względu na sąsiadów, później przyniesie nam gorącej zupy. Tymczasem miałyśmy pójść do dołu, który się ciągnął przez całą szerokość lasu. Poszłyśmy do wskazanego przez nią dołu zbierając chrust, aby nie zwrócić na siebie uwagi. Zmęczone usiadłyśmy, aby odpocząć. W tej chwili nadszedł młody chłop do dołu, aby zbierać liście. Widząc go nachyliłyśmy się gwałtownie, aby dalej zbierać chrust. Chcąc wybadać, czy jest nieszkodliwy zagadnęłam go, zaczynając od pogody, był piękny słoneczny dzieł, na słońcu nawet dość ciepło. Chłop ten zorientował się, iż jesteśmy Żydówkami, widział przede wszystkim, że jesteśmy obce, a na wsi jeden drugiego dobrze zna. Powiedział nam najsampierw, abyśmy się nie obawiały, nic złego nam nie zrobi, postara się nam jeszcze pomóc. Opowiadał, iż ukrywali jakiegoś Abramka z Kazimierza przez długi czas, nie wie, gdzie ostatnio się podział. Opowiadał nam, iż zna miejską, która przewoziła już parę razy Żydów z obozu do Warszawy. On nas weźmie na noc do siebie i skomunikuje z … Po określeniu nam Marii, zorientowałyśmy się, że jest to ta sama kobieta z którą myśmy się umówiły. W międzyczasie przyszła siostra tego chłopa, zabrała chrust, prosił on ją, aby zawiadomiła żonę, iż przyprowadzi 2 Żydówki.

Przed wieczorem przyszła Maria z gorącą zupą, widząc, że rozmawiamy z tym chłopem prosiła jego, aby nas wziął do siebie na noc, bo u niej w mieszkaniu jest bardzo ciasno. Odpowiedział jej na to, iż właśnie tak postanowił. Nie wiedział tylko, iż my znamy ją. Przez cały czas bałam się przyznać, żeśmy się z nią umówiły. Gdy było już ciemno zabrał nas do siebie. Mieszkał w jednej maleńkiej izbie, miał ̋on ́ i dwoje małych dzieci i mimo to trzymał nas przez dwa dni. Rodzinie tego chłopa trzeba było opowiedzieć historię uratowania się. Byłyśmy zmartwione, iż nie wiemy właściwie co z sobą zrobimy w Warszawie. Pieniędzy nie mamy już, kennkart nie mamy, ani znajomych. Jesteśmy jednym słowem w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Stefan uspokajał, opowiadając nam, iż na pewno bogaci Żydzi nam pomogą, wie, iż jest jakaś pomoc dla biednych. (…) nie wiedząc oczywiście, że egzystuje pomoc dla nas nieszczęśliwych. W sobotę przyjechali żandarmi po kontyngent, wobec tego trzeba było szybko opuścić wieś. Pani … przyniosła nam ubranie, pomogła ubrać się i poszłyśmy do Kazimierza, wstępując najpierw do lekarza. Lekarzowi również musiałam opowiedzieć bajkę, iż był u nas napad bandy, wymieniłam jakąś wioskę i przypadkowo wyszłam z izby i zostałam postrzelona. Lekarz opatrzył mi ranę i kazał codziennie do siebie przychodzić, bo rana jest bardzo zaniedbana, a ręka gniła z zastraszającą szybkością.

Pani … załatwiwszy jeszcze parę spraw, kupiła nam chleba i kiełbasy, zaprowadziła nas do swoich znajomych, tam zjadłyśmy, a następnie dorożką pojechałyśmy do Puław do pociągu. W pociągu miałyśmy jeszcze małą przygodę, mianowicie: Tusia trzymała koszyk pani … żandarmi szukając szmuglu doszli do niej przeszukując koszyk, ona zatraciła się, zrobiła się strasznie niespokojna. Cywil, który był z żandarmem zaświecił jej w oczy i powiedział: „ Jaka podobna do Żydówki”. Ona odwróciła twarz i jakoś szczęśliwie wszystko przeszło. Bez przygód już przybyłyśmy do Warszawy.

Estera:

Nagle obudziłam się i ciężko wydobywając głowę podniosłam ją, nie wiedząc gdzie się znajduję. Zobaczyłam duży pożar.

W tym momencie przypomniałam sobie opowiadanie brata o tym, że Niemcy palą ludzi żywcem. Nie chcąc być spalona żywcem, natężyłam wszystkie siły, by stanąć, ale nie mogłam. Nie mając innej rady zaczęłam się czołgać na brzuchu po trupach i wydostałam się przez pole do lasu. W lesie natknęłam się na nagą kobietę, również taką jak ja. Spojrzałyśmy na siebie i w milczeniu czołgałyśmy się dalej, wpadłyśmy do wody, ale wydostałyśmy się i tak dociągnęłyśmy się do pierwszej chałupy. Niestety żadnej pomocy nam nie udzielono. Chłop widząc nagie kobiety krzyknął: »O Jezu, Maria duchy przyszły nas dusić«. (W relacji z AJW: „Po długiej wędrówce w ciemnym już lesie dotarłyśmy do jakiejś chałupy. ale tam przestraszono się nas i wygoniono. Chłop krzyczał: «To duchy». Byłyśmy obie zalane krwią, nagie i łatwo mogli nas chłopi wziąć za duchy zamordowanych.).

Uciekłyśmy do następnej chałupy. Powtórzyło się to samo. Byłyśmy strasznie zmartwione, musiałyśmy dostać jakąś szmatę do przykrycia nagiego ciała. Tak wędrowałyśmy lasem aż do rana. Postanowiłyśmy przy wejściu do jakiejś chaty skraść coś, gdyż nago nie mogłyśmy chodzić. Rano weszłyśmy do jakiejś chałupy, gwałtem ściągnęłyśmy z kufra obrus i tym okryłyśmy się. (W relacji z AJW: „Wreszcie nad ranem, zrozpaczone i strasznie zziębnięte, weszłyśmy do chałupy, gdzie było dwoje staruszków. Znowu się nas bardzo przelękli, ale my, zdecydowane już na wszystko, ściągnęłyśmy z kufra jakiś łach i okryłyśmy się nim.)

Idąc dalej lasem zauważyłyśmy kupę liści, ulokowałyśmy się w środku. Zakryłyśmy się liśćmi i tak leżałyśmy cały dzień. Nad ranem udałyśmy się na poszukiwanie żywności. Po drodze do wsi napadli na nas chuligani, zaciągnęli nas pod stodołę, strasząc nas, że jeżeli dobrowolnie nie oddamy pieniędzy, to nas zastrzelą. Rozumowali, że jeżeli wydostałyśmy się z obozu, to na pewno mamy pieniądze. Nic nie pomogły nasze prośby, zatrzymali nas na całą dobę w stodole, znęcali się nad nami w okropny sposób, dokonali rewizji ginekologicznej. Widząc, że nic nie mamy dopiero nad ranem nas puścili, kierując nas w stronę obozu. Zmuszone byłyśmy iść w tym kierunku, gdyż chodzili za nami. (W relacji z AJW: „Nad ranem natknęłyśmy się na chuliganów z wsi. Zaciągnęli nas do stodoły, gdzie bili nas i znęcali się, szukając ukrytych pieniędzy. Gdy ich nie znaleźli, postanowili nas odprowadzić do obozu. Na szczęście spadł ulewny deszcz i chuligani, grożąc nam, odeszli”.)

Wtem straszna ulewa, zostawili nas w polu, przy tym grozili nam, że jeżeli nie pójdziemy przed siebie, zemszczą się. Czekałyśmy jakiś czas, aż nie zniknęli nam z oczu. Potem poszłyśmy w odwrotną stronę. Nasza sytuacja była rozpaczliwa. Już trzeci dzień nic nie jadłyśmy. Postanowiłyśmy na nowo ryzykować. Weszłyśmy do jakiejś chałupy, prosząc o jakieś łachy, dostałyśmy kawałek chleba z zapowiedzią, abyśmy się jak najszybciej usunęły, gdyż cała wieś wie, że dwie nagie Żydówki wędrują po wioskach. (W relacji z AJW: „W jednej z chałup dostałyśmy kawałek chleba, ale zaraz nas stamtąd wypędzono, mówią, że już w całej wsi mówią, że dwie nagie Żydówki wędrują po lasach.)

Szybko uciekłyśmy do naszego schronu, tj. do kupy liści i tak przeżyłyśmy 8 dni w lesie. Chłopi przyjeżdżali furami zabrać liście do ogacenia chałup. Gdy dobry chłop nabierając widłami liście zobaczył nas, żal mu się nas robiło, rezygnował z tej kupy i brał drugą, a natomiast inni z przyjemnością odsłaniali nas, śmiejąc się przy tym, że dwie nagie Żydówki ukrywają się w lesie. Przeważnie wyganiali nas. (W relacji z AJW: „Chłopi, którzy po te liście i gałęzie przyjeżdżali do lasu, często nas tam odkrywali. Zdarzało się, że litościwy chłop omijał tę kupę liści, w której byłyśmy zagrzebane, a nawet dawał nam coś do zjedzenia. Częściej jednak znęcali się nad nami i wyśmiewali”.)

Postanowiłyśmy iść dalej, gdyż dłużej nie mogłyśmy tam pozostać. Cała wieś wiedziała już o nas. Owinęłyśmy sobie nogi szmatami, które co kilka kroków opadały i musiałyśmy je poprawiać. Przez wsie chodzić w tym stroju nie mogłyśmy, gdyż nawet dzieci rzucały za nami kamieniami. Zmuszone byłyśmy chodzić polami, była to okropna droga. Tak zbliżyłyśmy się do Kazimierza.

(W relacji z AJW Estera przed opisem spotkania Marii Maciąg dodała: „w naszej wędrówce spotkałyśmy jeszcze jedną Żydówkę, która uciekła podczas egzekucji. Nazywała się Rózia (nazwiska jej nie pamiętam) i jakiś czas nam towarzyszyła. Ale razu pewnego, gdy się nam w jakiejś wsi nie poszczęściło i goniono za nami, straciłyśmy ją z oczu i już więcej jej nie spotkałyśmy”. Estera przypomniała sobie też: „Byłyśmy już wtedy (po paru tygodniach) jako tako ubrane w łachy, ponieważ Ludce udało się ukryć (ginekologicznie) trochę pieniędzy i za nie chłopka dała nam odzież”.)

Po drodze natknęłyśmy się na kobietę. Była to Maria Maciąg ze wsi Rogowo, zainteresowała się naszym losem, pytając, czy nie jesteśmy z Poniatowa. Po dłuższej rozmowie przyznałyśmy się, prosząc ją o pomoc. Wskazując nam drogę w doły, powiedziała, że przyniesie nam troch ́ ciepłej strawy. Oczekiwałyśmy ją z niecierpliwością, mówiąc do siebie, że na pewno nie przyjedzie. Wtem usłyszałyśmy jakieś kroki, nareszcie przyszła ta sama kobieta z dzbankiem zupy. Dała nam jeść i powiedziała, że niczym więcej nam pomóc nie może. We dwójkę, jakby na umówiony znak, zaczęłyśmy płakać, byłyśmy tak bezradne, rozumiałyśmy, że dłużej tak żyć nie będziemy. Prosiłyśmy ją bardzo, żeby nas nie zostawiała, obiecywałyśmy, że jak nas zawiezie do Warszawy, wynagrodzimy ją dobrze. Po długich perswazjach zabrała nas do chałupy, dała nam ciepłą wodę, nareszcie mogłyśmy zmyć twarz zalepioną krwią. Potem wyszukała jakieś łachy i ubrała nas. Byłyśmy szczęśliwe, że Pan Bóg zesłał nam anioła. Byłyśmy u tej kobiety trzy dni. Poszła z nami do lekarza, który nam zrobił opatrunek. Musiałyśmy lekarzowi powiedzieć, że w wiosce był napad bandycki i zostałyśmy ranione. (W relacji z AJW: „Wtedy spotkałyśmy Marię Maciąg. Była to chłopka z Rogowa. Przed wojną była nianią w żydowskim domu w Warszawie. Jak nam opowiedziała, postanowiła uratować swoich młodych chlebodawców i ich dziecko, ale gdy przybyła do Poniatowa, już było za późno. Młodzi rodzice i ich dziecko zginęli. Maria robiła sobie wyrzuty, że nie zdążyła ich uratować. Wtedy wzruszona naszym wyglądem i beznadziejną sytuacją, postanowiła nas uratować i tym przynajmniej ulżyć sumieniu”.)

Po trzech dniach wybrałyśmy się w dalszą wędrówkę, ale już nie same i w trochę innym stanie. Nasza opiekunka wykupiła bilety i wsiadłyśmy do pociągu, nam się wydawało, że wszyscy patrzą na nas i wiedzą, kto jesteśmy. Miałyśmy nawet przygodę w pociągu, ktoś uważnie patrząc na nas odezwał się w obecności Niemca, że na pewno jesteśmy Żydówkami, ale na szczęście Niemiec oddalił się i nie dosłyszał tych słów. Nareszcie byłyśmy u celu.

W Warszawie. Nasza opiekunka zawiozła nas do jakiegoś mieszkania na Mariensztacie. Była to piwnica i tam stało łóżko. »Co za szczęście« mówiłyśmy, »że możemy się położyć do łóżka«. Przez swoją siostrzenicę, która zginęła, nawiązała nasza opiekunka kontakt z organizacją, która pomagała ukrywającym się Żydom. (Już tu w ̧Łodzi spotkałam na odczycie doktora Adolfa Bermana, któremu się przedstawiłam. Nie znał mnie osobiście, ale wiedział, że byłam na liście tych, którym pomagano.) Wychowanica nawiązała kontakt z Guzikiem. Od razu przysłał nam trochę pieniędzy i lekarza. Wszyscy się już nami interesowali, gdyż byłyśmy naocznymi świadkami wybicia Żydów w Poniatowie. Z organizacji przyrzekli nam, że nas ulokują. Po 5-ciu dniach przyszedł jakiś wysłaniec z organizacji, kazał nam się ubrać i pójść z nim i oznajmił nam, że jeżeli nas ktoś zatrzyma po drodze, to on będzie strzelał, że my mamy uciekać w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Ubrane wyszłyśmy z domu, wsiadłyśmy do dorożki, dorożkarz coś zmiarkował i kazał sobie ekstra zapłacić za »koty« (tak nazywano Żydów, którzy się ukrywali). Na widok rewolweru w ręku naszego opiekuna uspokoił się. (W relacji z AJW: „W drodze dorożkarz nagle zwrócił się do naszego towarzysza: «Dajcie za te kotki – odezwał się ze złym uśmiechem – a nie to…». Wtedy młody człowiek, nic nie mówiąc, wyjął rewolwer i przytknął do głowy dorożkarza.”)

Na Placu Mokotowskim wysiedliśmy. Nowemu gospodarzowi nie spodobałyśmy się i w żadnym wypadku nie pozwolił nam przenocować. Byłyśmy strasznie zmartwione, taka wędrówka przez ulice Warszawy wiele nas zdrowia kosztowała. Ale opiekun nasz uspokoił nas i przypomniał sobie, że ma jeszcze mieszkanie, gdzie lokował ludzi na kilka dni. Zaprowadził nas na ul. Próżną do dozorcy domu.

Mieszkanie jego znajdowało się pod schodami, a nas ulokował pod szafką, gdzie można było tylko siedzieć, wstać nie można było. Tak siedziałyśmy całą dobę. Drugiego dnia nasz gospodarz upił się, zaczął się awanturować i dobierać się do nas i my dwie wyniszczone, zbolałe kobiety musiałyśmy walczyć ze starym pijakiem. Po trzech dniach znowu przyszli z organizacji, by nas zabrać. Ale my bałyśmy się przejścia przez ulicę, wiedząc, że w takim stanie w jakim się obecnie znajdujemy nie spodobamy się, prosiłyśmy naszych opiekunów, ażeby lepiej tutaj sprowadzili naszą nową gospodynię, by nas obejrzała na miejscu byśmy nie potrzebowały wracać z powrotem, jeżeli się jej nie spodobamy. Ale na szczęście spodobałyśmy się, to jest nie my, lecz te dwanaście tysięcy złotych, jakie jej co miesiąc miano za nas wpłacać. Nasza nowa gospodyni nazywała się Dubiecka, mieszkała na Mokotowie na ul. Madalińskiego 42. Ukrywało się u niej razem z nami 13 Żydów, za każdego brała po 6 tys. złotych miesięcznie. (W relacji z AJW: „I znowu nasi opiekunowie znaleźli dla nas inne ukrycie. Tym razem u pewnej pani na Mokotowie, która ukrywała w swym mieszkaniu kilkunastu Żydów. Mówiła sąsiadom, że ukrywa oficerów polskich. Pobierała po 6 tysięcy od «łebka».)

Ukrywała się u niej znana rodzina bogaczy warszawskich Rowińskich, którzy mieli olbrzymią hurtownię trykotaży na Nalewkach, znani byli pod firmą Braun i Rowiński. Rodzina ta ocalała, zdaje się, że mieszkają w Warszawie. Tu dopiero załamałam się. Pięć miesięcy byłam ciężko chora. Miałam ataki furii, wiązano mnie. Dzięki pilnej obserwacji lekarzy wyzdrowiałam. Mieszkałyśmy u tej gospodyni 6 miesięcy, ale wobec tego, że nasza gospodyni była w kontakcie z akowcami, zostało to mieszkanie zasypane. Było to w maju 1944 roku. Nasza gospodyni poszła na majowe nabożeństwo i zamknęła nas na kłódkę. Po jej wyjściu zajechała kareta z gestapowcami, którzy skierowali się na nasze schody. Wtem usłyszeliśmy poruszenie kłódki. Każdy z nas był zdecydowany skakać z okna w razie ich wejścia do mieszkania. Na szczęcie zeszli z powrotem, weszli do dozorcy i odjechali.

Uspokoiliśmy się. Po czasie nadeszła nasza gospodyni, opowiedzieliśmy jej o wszystkim i przeprowadziła nas na strych. Okazało się, że dozorca wiedział o tym, że są u niej schowani ludzie, nie wiedział tylko, że są to Żydzi, gdyż nasza gospodyni mówiła mu, że ma u siebie schowanych polskich wojskowych.

Po tym zajęciu skierowano mnie z moją towarzyszką na inne mieszkanie, gdzie warunki były o wiele gorsze i tam byłyśmy aż do powstania. Mieszkałyśmy u wróżki w jednym pokoju przy ul. Puławskiej. Gdy przychodziły do niej klientki chowałyśmy się. Podczas powstania ukrywałyśmy się razem z innymi lokatorami domu w piwnicy. Jakieś kobiety poznały, że jesteśmy Żydówkami. Zaczęto wyganiać ludzi z piwnicy. Ja z towarzyszką moją postanowiłyśmy nie ruszać się z miejsca. Ulokowałyśmy się pod węglem, o głodzie i chłodzie. Niemcy szukali w piwnicach, zabierali towary. Tak przetrwałyśmy 3 tygodnie. W nocy wychodziłyśmy po wodę i jedzenie.

Niemcy zaczęli podpalać domy. U nas wszystko się zaczęło walić. Po trzech tygodniach przyszli Polacy rabować. Był wypadek, kiedy Niemiec nam zaświecił latarką w oczy, ale nas nie zauważył. Chciałyśmy już wyjść z piwnicy, by zginąć chociaż na powietrzu. Lecz stało się coś, co nas uratowało. Po trzech tygodniach przyszli Polacy pod eskortą SS, by kopać na Okęciu okopy. W przerwie obiadowej zeszli do naszej piwnicy, by coś zrabować. Jedna z nas stanęła przed nimi zabrudzona, w pierzach, prosząc o pomoc. Jeden z Polaków poradził nam, byśmy się udały za nimi na placówkę, a potem z pracy udamy się, gdzie chcemy. Ubrałyśmy się doszłyśmy do placówki do okopów. A stamtąd już każda oddzielnie, gdyż ze względu na nasz wygląd postanowiłyśmy się rozejść, udałyśmy się każda w swoją stronę. Od tego czasu już więcej swojej towarzyszki nie spotkałam i nic nie wiem, co się z nią stało. Nazywała się Ludka Fiszer. Była fryzjerką z zawodu, Warszawianką, w Poniatowie straciła dziecko.

Poszłam w kierunku Piaseczna. Potem weszłam do wsi cieżków – Helenów. Weszłam do chłopa, powiedziałam, że uciekłam z Pruszkowa, że wykupiłam się u Ukraińca. Powiedziałam, że moja rodzina jest za Wisłą. Podałam się za krawcową. Dano mi sukienkę do uszycia, ale zepsułam ją, potem robiłam na drutach.

U tego chłopa była krótko jego córka, twierdziła, że jestem Żydówką. Dałam jej z biciem serca moją fałszywą kennkartę, by mnie zameldowali. Nie poznano się, że jest to fałszywa kennkarta, ale pomimo tego nie zostałam zameldowana, gdyż meldowano tylko krewnych gospodarzy. Córka gospodarza chciała, bym u niej darmo pracowała. Widząc, że się wciąż więcej rozzuchwala postanowiłam od niej odejść. By coś zarobić, musiałam chodzić na rynek, by kupić towar, ale na rynku poznawali, że jestem Żydówką. Nie śmiałam się więcej na rynku pokazać. Syn gospodarza ulokował mnie w końcu na innym miejscu. Tam też szeptano, że jestem Żydówką. Straszne przeżycie miałam podczas meldowania się w gminie. Za moimi plecami stała jedna kobieta. Policjant ją zabrał jako Żydówkę, wyprowadził i zastrzelił. Mnie zameldowano.

Na nowym mieszkaniu również nie miałam spokoju. (W relacji z AJW: „Gdy wybuchło powstanie sytuacja nasza się zmieniła. Kiedy Niemcy pognali Polaków do Pruszkowa, poszłam na wieś i powiedziałam chłopom, że uciekłam z Pruszkowa. Prosiłam o pracę. Umiałam trochę szyć, szydełkować. Dla zmylenia chodziłam do kościoła. Życie było ciężkie, bo mimo mojej kennkarty na nazwisko Maria Konopka, zaczęli niektórzy się domyślać, że jestem Żydówką.”)

Synowie mojego gospodarza upijali się często i napastowali mnie. Mówiłam im, że mam męża w Prusach, sama pisałam listy niby od męża, tym ich rozczulałam. Cierpiałam jeszcze z innego powodu. Mój gospodarz robił mi często wyrzuty, że nie jestem nabożną. By nie ściągać na siebie podejrzeń chodziłam do kościoła i modliłam się, ale wciąż się bałam, że poznają we mnie Żydówkę. Materialnie było mi nieźle, gdyż jedzenia mi nie brakowało. Zajmowałam się tylko szydełkowaniem i szyciem, tak trwałam do wejścia Armii Czerwonej. Po wejściu Armii Czerwonej udałam się do Piaseczna, tam się dowiedziałam, że na Pradze jest Komitet. (W relacji z AJW: „Wreszcie z nadejściem Rosjan zostałam wyzwolona. Strach jednak nie mijał. Sytuacja nie była jeszcze pewna, władze dopiero zaczynały funkcjonować i łatwo mogło się w owych czasach zdarzyć, że Żyd został przez niewiadomych sprawców zabity. Razu pewnego, gdy przyjechałam na rynek w Pruszkowie z nabiałem na sprzedaż, usłyszałam jak chłopka jedna zawołała: «Popatrzcie, Żydówka!». Tak dalece ukazanie się w tych czasach Żyda budziło sensację. Szybko uciekłam z tego miejsca, nie chcąc narazić się na niebezpieczeństwo. Powoli jednak stosunki się normowały. Za zarobione w handlu pieniądze kupiłam sobie koc, poduszkę, pozbywałam się stopniowo panicznego strachu przed odkryciem, że jestem Żydówką. Powoli powracałam do normalnego życia”.)

W Komitecie dostałam trochę pieniędzy i udałam się do Łodzi. Pomimo swoich poszukiwań nie znalazłam mojej siostry, która się ukrywała na aryjskich papierach”.

Źródła:

Andrzej Żbikowski, „Teksty pogrzebane w niepamięci. Relacje dwóch uciekinierek z masowego grobu Poniatowa”

Artur Podgórski, „Niemiecki obóz pracy SS w Poniatowej (23 luty 1942 – 4 listopad 1943) – Werke Ponjatowa GmbH im SS-Arbeitslager Ponjatowa

Likwidacja obozu pracy w Poniatowej w 1943 roku. Szokująca relacja niemieckiego policjanta – WielkaHistoria.pl

Fotografie:

Poniatowa – Artur Podgórski, GFH – deathcamps.org