O jedzeniu
przed wojną w okolicach Kazimierza opowiada p. J.
Dzisiaj je się całkiem inaczej niż kiedyś. I całkiem co innego. Pamiętam jedzenie z mojego dzieciństwa i młodości, ale teraz nawet mi się nie chce tego gotować, choć lubiłam wszystkie tamte rzeczy.
Robiło się pazibrodę: gotowało się w wodzie obrane kartofle, kapusta w to razem włożona, i się gotowało. Potem się to odcedziło, potłukło – potłukło razem z kapustą, usmażyło się słoninkę z cebulką, i tym się polewało. A jak tam jeszcze ktoś miał śmietanę, to taki sosik się zrobiło i tak się jadło.
A lumięszka to było to samo co i ta pazibroda, tylko gotowało się kartofle i potem, jak już były ugotowane, to się troszkę odcedziło, żeby dużo wody nie było, sypało się mąkę pszenną i się tłukło razem z tymi kartoflami. Potem się przykryło i ono trochę tak postało na ciepłym kominie, i ono tak uparowało, i to była lumięszka. Dobre. Bardzo dobre.
Pierogi się robiło, z soczewicy, z sera, kluski z serem.
Tak jak u nas na wsi, to prawie wszędzie na rano się gotowało barszcz i kartofle.
To było codziennie. Barszcz z kapusty kiszonej, kapuśniaczek taki. Potem się brało mleko, łyżkę mąki, rozrabiało się to mleko z mąką, zalewało się kapuśniak i wychodził barszczyk. Były kartofle potłuczone, w kartoflach były skwarki i tak: na jednej misce był barszcz, a donica, co była taka, to tam do niej się potłukło kartofle. I wszyscy siadali naokoło… Taborek śmy taki mieli i wszyscy naokoło siadali i się brało łyżką kartofle i wszyscy brali z jednej miski barszcz, z jednej miski kartofle, i tak się jadło. U nas to codziennie.
Do dziś lubię, robię od czasu do czasu taki barszczyk. Zresztą ja wiem? Może jak się jeść chciało, to może wszystko było dobre? A teraz to tak: herbatka, kanapeczki, to, tamto, owo. Kto tam wtedy miał kanapeczki?
Świnię się biło dwa razy do roku, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Były takie beczułki, słoninę się krajało w pasy, posalało się i układało w jednej beczce. Ubijało się, ubijało i następną warstwę się położyło, posoliło się i to się ubiło. Słonina puściła – myśmy to nazywali – logier. Taką wodę, sok puściła. I to leżało. Jak była potrzeba, słoninę się brało i się smażyło. Nigdy ta słonina nie śmierdziała. W następnej beczce układało się mięso. Mięso się cięło z kością, tak po kawałkach, żeby potem kawałek wyjąć, coś tam jeszcze do garnka włożyć i ugotować. To w ogóle nie śmierdziało, a też puszczało wodę.
Robiło się z mięsa kiełbaskę. Dziadek wędził szynkę, boczek – i o tak było.
Te kiełbaske śmy napychali palcami. Mieliśmy błonki, dziadek zrobił patyczki, wywinął tak, że była dziurka i się napychało. Po latach ktoś maszynkę do mięsa kupił, a potem to już maszynki były wszędzie. Do kiełbasy się dawało sól, i czosnek, i pieprz. Wymieszało się – i były kiełbaski.
Ale tylko na święta.
Tak się jakoś jadło, całkiem inaczej niż teraz, a ludzie byli zdrowe, starych lat dożywali. A może mi się tylko tak zdaje…?