Napisałyśmy na drzwiach „TYFUS”

fot. anonim, ok. 1940 r. Przegląd oddziałów niemieckich na rynku. Ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego

O tym, jaki to był straszny dzień, dowiedziałam się później.

Na razie, 18 listopada 42 roku, leżałam po ciemku w łóżku. Mama nie pozwoliła mi się ruszać.

Nie wiedziałyśmy, że szykowana jest jakaś akcja, spadło to na nas znienacka, byłyśmy zaskoczone. Kto wie, w jaki sposób byśmy się dowiedziały, gdyby nie policjant Piecyk, który się spotkał gdzieś tam z mamą i poradził jej, żeby napisać na drzwiach „TYFUS”, bo Niemcy się tego boją. I rzeczywiście, do nas nikt nie zaglądał, ale czy to przez ten napis, czy raczej może Niemcy wiedzieli, że tu mieszka sama wdowa z córką, że nie ma mężczyzn i nie warto zachodzić? Przez cały dzień zamknięte były nocne drzwi, to znaczy takie zaciemniane. Tak samo jak wszyscy inni, musiałyśmy mieć podwójne drzwi: jedne normalne, szklane i te drugie, przez które nie było widać światła. Mama mi nakazała leżeć w łóżku, a pode mnie nawkładała co cenniejszych rzeczy, jakieś futro… Bałyśmy się, bo z ulicy dochodziły odgłosy strzelaniny, nie wiadomo było, co się dzieje, ciągle niemieckie głosy, komendy, wszędzie Niemcy z karabinami. Słyszałyśmy, że na ulicy ruch, że coś się dzieje, ale tak naprawdę nie wiedziałyśmy nic. Dopiero po wszystkim mama wyszła do miasta i jej powiedzieli, że chodziło o partyzantów. Ciotka też opowiadała, że ją zatrzymali i zaczęli bić, kopać, ale nareszcie puścili. A ja na własne oczy nie widziałam nic, tylko po kilku dniach zaczęły się pogrzeby.

Na początku wojny moja mama kupiła zapałek… Wielkie ilości zapałek i można powiedzieć, że to dzięki nim przeżyłyśmy okupację: mama je sprzedawała i z tego się żyło. W stodole pod cmentarzem, dziś już nie istniejącej, bo spalonej, trzymałyśmy towar. Poszłyśmy, nie pamiętam, czy zapałki przynieść, czy schować głębiej, grunt, że byłyśmy koło cmentarza parę dni po Krwawej Środzie. Nie rozumiałyśmy, co się dzieje, bo nigdy wcześniej takiego widoku nie oglądałyśmy, a to wieźli tych zabitych, furmanka za furmanką, kilkanaście trumien wnosili pod górę, na nowy cmentarz. Nie było jeszcze mostka, więc tą boczną, stromą drogą, nieśli umarłych. Jeden pogrzeb, a tyle trumien! Ilu ludzi zamordowali, a ilu wywieźli… Potem, dzień po dniu, dowiadywałyśmy się o kolejnym i kolejnym i kolejnym. A to jednego zastrzelili na mostku na Nadrzecznej, a to któregoś zabrali do obozu, przypadkowo, jako zakładników, niewinnych, nie spodziewających się niczego, bezbronnych ludzi… Nie wiadomo było, co mówić, bo nie znajdowałyśmy żadnych słów pocieszenia. Jak można pocieszyć po takiej tragedii???

oprac. Bożena Gałuszewska