Najlepsze sanki

Było to na długo przed stanem wojennym, w latach 70-tych. W sklepach nie było wtedy nic. NIC dosłownie! Nie było w sklepach nic poza sprzedawczyniami i octem. A już żeby trafić sanki?! Zresztą, skąd sanki? Kogo było stać na sanki?

Bida była u nas w domu, ojciec nie był przy pieniądzach, bo jakby był, to może by mi i kupił… Może, gdzieś, od jakiejś nomenklatury. A ja strasznie chciałem mieć sanki. Chciałem, a nie miałem. No nie miałem sanek! G. jeździła na sankach, bo była z bogatego domu, ten jeździł, tamten jeździł, a my sanek nie mieliśmy.

Akurat któregoś dnia poszedłem wyrzucić śmieci. Patrzę – leżą stare, połamane sanki. Ktoś miał, na górce połamał i rzucił na śmietnik koło miejskiego kibla. Złamane sanki – płoza, deseczka, coś takiego. Jak ja się ucieszyłem!!!

Przyniosłem do domu; wykorzystałem dwie płozy, a właściwie ich kawałki, dwa szczebelki i to co zostało z dużych, połamanych sań. A, jeszcze taki pręcik z dziurkami na sznurek. I zrobiłem sobie sanki. Sam.

Mieliśmy w domu przygotowane do spalenia w piecu stare krzesło – wykorzystałem z niego to, co się dało: oparcie, wziąłem sobie jeszcze dwa szczebelki, tu wyciąłem, tu śrubeczkami przykręciłem, tutaj coś pokombinowałem. Miałem już blachy ze starych sanek, to je sobie tylko poprzybijałem i byłem najszczęśliwszym dzieckiem w Kazimierzu, bo miałem najlepsze sanki.

Żadne bobsleje nie jeździły tak szybko jak te moje. Spod dupy samo to uciekało, tak wyrywały! Leciutkie – brałem pod pachę i szło się do Biernata albo pod Gurchę i zasuwałem jak nikt inny. Wszyscy mi zazdrościli.

I jak byłem bidny, tak nagle stałem się królem Kazimierza, bo miałem najlepsze sanki. A to przecież był prymityw! Jaka to stolarka? Żadna stolarka, ale zasuwało się na tym jak burza. Moje najlepsze sanki.

Dziś patrzę na nie z sentymentem, ale widzę, że mój syn zerka z ciekawością.
Zdaje się, że pójdzie je wypróbować.

oprac. Bożena Gałuszewska