Na naszych oczach

fot. Anonim, ok. 1940-1942 r. Niemiecka orkiestra na rynku. Ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego.

Mój ojciec zginął w Krwawą Środę, a mało brakowało – zamordowaliby nas wszystkich.

Zawsze powtarzam, że ojciec był w organizacji, ale nie został zabity w akcji, chociaż był zaangażowany. Mama kiedyś spotkała w Bochotnicy kobietę, która powiedziała:
– Proszę pani, ile on do nas przywoził tych bibuł, tych ulotek! Ryzykował życiem.

18 listopada 1942 roku to najtragiczniejszy dzień w moim życiu, który zaczął się od tego, że do taty przyszli przyjaciele i powiedzieli o szykującym się strasznym najeździe. Do tej pory Niemcy nie mieli odwagi napadać na Kazimierz, na początku wojny było jeszcze trochę inaczej: kazali na przykład moim rodzicom mieć nadal restaurację, dawali przydziały wódki. Rano i w dzień przychodzili Niemcy, a wieczorem – partyzanci i pili razem z Niemcami… Później to się zmieniło, mieszkali w naszym hotelu tylko Niemcy. Tyle, że wtedy byli do Polski przysyłani ci, co się nie podobali Hitlerowi oraz Austriacy. Jeden młody Austriak powiedział mi: „Basia, jak przyjadę z wojny, to się z tobą ożenię”. A ja mu powiedziałam, że ja z wrogiem nie będę.A potem weszli już prawdziwi, srogi okupant.

Z 17 na 18 listopada Niemcy jeździli samochodami całą noc. Dla nas to było normalne, bo wiecznie tu był ruch, dlatego nikt nie zauważył niczego podejrzanego, nikt nie zwrócił uwagi, że obsadzili całe Góry, że na zamku siedział żołnierz z karabinem maszynowym, że na baszcie drugi, też z karabinem. Partyzanci na szczęście zawczasu uciekli, bo wiedzieli, że idą wielkie siły. Do taty przyleciał syn sąsiada, chłopak, który miał wtedy 19 lat chyba i powiedział „uciekajmy, bo podobno tutaj idą.” Najpierw ojciec nie wyszedł, ale jak usłyszał pierwsze strzały, to się zerwał, złapał plecak z bibułami i z kiełbasami, (bo nie wolno było mieć w domu żadnych wyrobów) i uciekł w górę. Przyszedł policjant Szumacher, który dobrze znał niemiecki, bo przyjechał skądś, nie wiem skąd, skądś z zachodu. (Miał trzy piękne dziewczyny i wszystko to zeszło na marne drogi, ale on sam te córki wychowywał.) Szumacher nas znał, często przychodził, do restauracji. I wtedy przyszedł, ale ojca już chyba nie było.

Aha, jeszcze pamiętam, że tata na chwilę się wrócił. Mój brat miał wówczas osiem miesięcy, jeszcze nie chodził, siedział w kojcu. Tata do niego podbiegł i dał mu zegarek. Tak, jakby jego czas już się skończył. To było szalenie wymowne…

Na dole został stryjek – skrzypek wspaniały – i jego Niemcy zabrali na rynek.

Jak przyleciał ten sąsiad, to chłopak, który mieszkał w hotelu powiedział, że musi zaraz uciekać, bo za nim gonią. Nie wiem dlaczego. U nas się zatrzymywało bardzo dużo ludzi, w nocy przychodzili, głodni, zimni. Żydzi, którzy się ratowali, bardzo często przychodzili się przespać.

Słyszymy, że Niemcy idą Puławską, więc ojciec złapał co miał tryfnego i leci w górę, w stronę zamku, a oni byli  już u Dzwonników. Jeden obserwował ulicę, a drugi wchodził do domu i wyciągał mężczyzn. Kto uciekał, do tego strzelali. Nie pytali czy Żyd, nie pytali czy jest obrzezany, tylko łapali po kolei. Ja zawsze mówię, że ojca zabili na polskiej ziemi. Co się ruszało – to wszystko zabijali.

Moja siostra była na swój wiek piętnastu lat nader rozwinięta: biuścik, duża dziewczyna. Baliśmy się, że mężczyzn zabiją, a dziewczyny poślą do Arbeitsamtu i wywiozą. Dlatego ona, i ten sąsiad, i ten chłopak z hotelu – wszyscy wyszli w górę. My, którzy zostaliśmy w domu, słyszymy jak od Dzwonników wyskakują strzały. Mama nieprzytomna, że może ich tam uchwycili. A oni, uciekając w popłochu zapomnieli, że to jest listopad; jak było listowie – wystarczyło pójść za dom i już nic nie było widać, a tu liście spadły, śniegu nie było i stąd całe nieszczęście. Teraz wiemy, że lepiej było schować ich pod podłogę – ile rzeczy się tam schowało… pod podłogą była przerwa, można było ich zamknąć, deskami przyłożyć – nikt by nie znalazł, bez psów chodzili. Ale przepadło, uciekli w górę. Niemiec na ulicy krzyczy do drugiego:
– Was ist das?
– Eine polnische Banditen!

Jeden od razu wskoczył w te liście, a my, jak to usłyszałyśmy, to ja, mama, babcia i Teresa, prawie przestałyśmy oddychać. Nikogo nie widzimy, nagle tylko słyszymy jęk ojca. Jakoś się przyczołgał. Listowia były zalane krwią, a on biedny się dowlókł z urwaną nogą, która mu wisiała tylko na żyłach. Siadł w przejściu na schodkach, my nad nim. Mówi: „czymś trzeba zatamować tą krew, bo przecież wszystka wyjdzie… ratujcie mnie!”

Mama płacze: „daj koszulę, zawiążemy, jakoś coś trzeba zrobić”. Na to wpada Niemiec i wrzeszczy: „Halt! Halt! Alles halt! Weg!!!” Ojciec siedzi na schodkach i się patrzy na tę nogę. A Niemiec podniósł jego głowę, podniósł twarz i na naszych oczach zastrzelił ojca z broni krótkiej. Tata się przewrócił, krew mu buchnęła. My krzyczymy, że to jest nasz ojciec, że niech on tego nie robi!, a on mówi „deine Frau?” – I do mamy. Ja z tego wszystkiego śmierci ojca nawet nie przeżyłam w sobie, bo padł na mnie blady strach, że teraz zabiją mame. Ale Niemiec krzyknął: „weg! alles weg!” i zaczęliśmy uciekać. On został, żeby zrobić w domu rewizję. W ogóle nie zajrzał do pokoi, tylko na dole posprawdzał, znalazł wujka. Zapytał, kim jest. Przygladał się długo, bo u nas ojciec miał taki nos, i wujek miał taki nos, i ja – mamy takie wydatne nosy, wschodnie typy, chociaż jesteśmy z prawdziwej szlachty zarówno ze strony mamy, jak i taty. Niemiec się popatrzył, zabrał wujka, a nas wszystkich zostawił. Mama strasznie rozpaczała, bo tu dziecko malutkie i taka tragedia.

Młodzi, uciekający w górę, na zamek, chcieli się schować za filar i przeczekać do zmierzchu. Ale się ruszali, więc ich wypatrzyli. Moja siostra, Krystyna, padła, poleciała w okop i cały dzień tam przeleżała. Był mróz, ona lekko ubrana, dygoce, ale siedzi. Po tym młodym człowieku ślad zaginął, być może zabrali go, na rynku postawili, jak tego sąsiada, Mariana, którego zabrali. Wszyscy połapani stali tam do nocy, a mama była na tyle przytomna, że zaniosła wujkowi ciepłe ubranie.

Poszłam w miejsce, gdzie leżał ojciec. Miał tak dziwnie ułożoną twarz, a na niej małe kropeczki, jak z jodyny. Niemiec chyba dał dziewięć strzałów, pamiętam, że liczyłam, prawie 10 strzałów w twarz, na naszych oczach. Podeszłam do taty i zaczęłam się modlić. Patrzę, a tu wypłynęła taka struga krwi. Wzięłam go za głowę, a tam – jedna masakra… to były kule dum dum. Z mózgu jedna miazga, i to wszystko na naszych oczach… Nigdy nie przestało mnie to wspomnienie przerażać. A siostra, Krystyna, w tej chwili ma rozrusznik, to jest chory człowiek, nerwowo skończony, bo ona tam, na górze słyszała krzyki i wyobrażała sobie, że wszystkich nas wybili. Słyszała strzelanie i komendy, które sobie podawali po niemiecku, że jeden zabity, że innych złapali. Cały dzień przeleżała w okopie, a jak wstała, to usłyszała głos ojca: „nie wychodź, Krysia, nie wychodź, bo ciebie zastrzelą”. No to siedziała, aż się ściemniło. Idzie po ciemku w stronę tarasu i nagle wchodzi na martwego ojca, całego we krwi. Była pewna, że cała rodzina tak wygląda. Położyła się więc zrozpaczona koło niego i powiedziała, że nie chce już tego wszystkiego oglądać. Gdy mama ją zobaczyła, to aż się zachwiała na nogach. Poszła i ją stamtąd ściągnęła, ale do tamtej chwili przecież też nie wiedzieliśmy, czy ona gdzieś nie leży zabita. Pamiętam ją, jak się tak trzęsła i pytała „dlaczego mnie nie zabili?” To było straszne przeżycie, ciągle to widzę.

Została rana na zawsze. Kiedy pracowałam w wojsku, gdziekolwiek oficer czyścił broń, mówiłam: „schowaj to gówno, bo ja nie wejdę do pokoju”. Czy to był dyrektor, czy nie, zawsze tak mówiłam. A jak na cmentarzu się strzela honorowe salwy, to uciekam. Czuję, jakby nadchodził koniec świata. Strzały na jakąś okazje, czy nawet fajerwerki – mnie to się wciąż niezmiennie kojarzy z wojną.

Zabitego ojca zostawili tak, jak leżał i rozkazali: „żadnego pogrzebu! Wszystkich do jednego rowu, i żadnych manifestacji!” Ci, których złapali i zabrali z domów, do nocy stali na rynku, bardzo zmarzli, więc im się nosiło gorącą wodę. Potem podjechały dwa samochody z plandekami i wywieźli ich do Bochotnicy. Tam ustawili i zdziesiątkowali. Prócz nich jeszcze wielu, wielu z okolicznych wsi; piekło trwało kilka dni.

Tylu zamordowanych nie miało grobów… Byli pochowani jak ścierwo rzucone do rowu.

Kazimierz na drugi dzień wyglądał tak: wszędzie pozbijane naprędce trumny, łzy, lament… I my ojcu zbiliśmy trumnę. Wieczorem przyszli przyjaciele, m.in. dentysta z Lubelskiej, i ten, który miał skład apteczny. Powiedzieli, że będą uciekać, (byli bogaci, nawet samolotami się przewozili), ale póki co, dentysta powiedział do mamy:

– Wie pani, my go w nocy pochowamy tu, w tym ogródku, ale później, jak będzie pokój, to go z fanfarami przeniesiemy na cmentarz.

Te słowa nas pokrzepiły i mimo wszystko dodały sił.

oprac. Bożena Gałuszewska