Motocykle
Andrzej Rodzik

– Jak się chce opowiadać o uprawianiu sportu motocyklowego, to trzeba zacząć od zdobywania licencji rajdowo-krosowej.
– Po-ko-lei! – po kolei trzeba mówić Ja miałem numer 243.

Na zawodach trzeba było startować, gdzie się było dopuszczanym do zdobycia licencji. Zaczynałem na prostym, zwykłym, turystycznym motocyklu, który był w domu.
Licencję zdobyłem w Firleju, na lokalnych, wojewódzkich zawodach.
Z różnych klubów brali w nim udział, miedzy innymi z klubu turystyki motorowej. W Kazimierzu była taka sekcja, jej prezesem był Radek Skrzeczkowski. I ja do tej sekcji należałem. Ale zaprzyjaźniłem się z tymi, co przyjeżdżali rajdowymi motocyklami: z Andrzejem Perczyńskim, Sławkiem Perczynskim, Zbyszkiem Matysiakiem, Jankiem Szczerbakiewiczem, Romkiem Szczerbakiewiczem, Jóźkiem Buciorem, Brendlerem oni jeździli i w Pezetmocie Lublin i w Awii Świdnik. Przyjeżdżali niemal prawie co sobotę, żeby sobie pojeździć w kamieniołomach – tu ich skierowała chęć pojeżdżenia motocyklem.
Miałem już wtedy prawo jazdy – bo 16 lat skończyłem – brałem motocykl od Andrzeja Perczyńskiego, mówię „spróbuję tych rajdów”. Pojechałem, zabawiło mnie to i jakoś się udawało na tych małych górkach. W końcu zapytałem się, jaka jest możliwość, żeby jeżdzić takim motocyklem. Oni mówią, że trzeba mieć licencję. Taką sportową juniora, która jest z białymi tablicami, bo na żółtym tle numery to była już licencja seniora. Czyli o grupę wyżej – klasę wyżej zawodnik stoi. Ale trzeba zaczynać od podstaw. Więc ja się z nimi umówiłem. Przyjeżdżali często do Kazimierza, zresztą co niektórzy ci sportowcy w domu moich rodziców nocowali, u nas na podwórku stało 5, 7 motocykli, u Heńka Guza też nocowali, w PTTK-u. Zakolegowałem się z nimi, Andrzej Perczyński był moim rówieśnikiem. I oni mi pomogli. Zawiadomili mnie kiedy w Firleju są eliminacje na zdobycie licencji sportowej. Pojechałem, zdobyłem licencję i mam ją do dziś. Leży w archiwum domowym.

Od tego czasu przeszedłem do klubu Pezetmot Lublin: było posiedzenie komisji i dostałem przydzielony motocykl WFM 125. Dostałem też pismo, że otrzymałem motocykl, ale rodzicom się nie przyznawałem wcale, bo by był łeb ukręcony! Na samą wiadomość, że pojechałem, to by mnie ojciec osztorcował, nie puściłby mnie. A ja oszukałem tatę, że pojechałem do Lublina do kolegów (bo kolegów miałem). Licencję w kieszeni cicho trzymałem. Jak dostałem papier z Pezetmotu, że mam motocykl, wziąłem kolegę i mówię:
– Jarek, wiesz co? Dostałem już motor sportowy, pojedziesz ze mną do Lublina, odbierzemy.
Pojechaliśmy, podpisałem protokół odbioru motocykla, na motocykl siup – i grzejemy do Kazimierza. Ale już koło poczty zgasiliśmy silnik i pchamy go do mnie do domu, żeby nie było słychać, że jakiś rajdowy motocykl przyjechał. Przypchaliśmy na podwórko, tata się pyta, co to za motor. A ja – przyznaję – okłamałem go.
– A to ten z Lublina zostawił, w tygodniu przyjadą, to naprawią, bo coś im nawaliło i zamiast gdzieś szukać miejsca to przypchnęli do nas, a sami pojechali autobusem.
Motocykl stoi tydzień, mnie ręce świerzbią i nogi też, żeby wsiąść, żeby pojeździć w terenie na swoim terenowym motocyklu, ale nie mam możliwości, bo ojca oszukałem. Co tu zrobić? Ten Jarek przychodzi – kiedy jedziemy i kiedy jedziemy?
Ojciec prowadził warsztat, pojechał po towar do Radomia, ja motor między nogi – i z Jarkiem pojechaliśmy w kamieniołomy.

Mama mówi „nie bierz cudzego motocykla”, ja mówię „nic się nie stanie”, a sam do siebie się śmieję, że ja na niego mam wypisany dokument. Zarejestrowany paszport, wszystko w porządku. Klubowy.
To było nie tak, jak dziś, że kupisz se motocykl terenowy i se jeździsz. Kiedyś jak milicjant sprawdzał motocykl, to dowód rejestracyjny był mało, trzeba było się okazać licencją sportową, że masz uprawnienia do prowadzenia takiego pojazdu. Tata przyjechał, a mama mówi, że brałem motocykl i że pojechałem z kolegą w teren, nie wiadomo gdzie, nie widać go cały dzień.
Tata zaczyna mówić, ale ja na to:
– Tato, teraz ci powiem prawdę. Ten motocykl to jest przydzielony mi przez komisję Pezetmotu. Otrzymałem go, bo mam licencję sportową.
– Czego żeś mi nie powiedział, tylko kłamiesz?
– Tatuś, więcej kłamał nie będę!
– Uważaj dziecko, bo ja nie chcę mieć nieszczęścia, nie chcę, żeby trzeba było koło ciebie chodzić, bo będziesz miał połamane ręce albo nogi, żebyś się kaleką nie zrobił na całe życie.
– Tato, tak nie będzie, przecież ja nie jestem tego…
Po miesiącu jazdy i treningów spróbowałem wyjechać na Krzyżową Górę. Koło Sicińskiego, na lipę i po-szedł! w górę! Na górze za krzyżami nawrót i po-szedł na dół!
W Kazimierzu był klub turystyki motorowej i ci tacy mądrzy – ja byłem z nich najmłodszy – „o, dostałeś motor, my też chcemy jeździć.”
Pojechałem do Lublina, a już miałem dostęp, bo jeździłem na zawody, mówię, że tak i tak, jest klub w Kazimierzu i tamci też chcą w tej dziedzinie zdobyć licencję. Powiedziano mi w zarządzie wojewódzkim Pezetmotu:
– Wyznacz im trasę, powiedz kiedy, wiesz jak wygląda nasza trasa, sam zdobywałeś licencję, zrób. W Kazimierzu macie wspaniały teren! Damy sędziów na niedzielę i niech jadą.
I tak było. Spod kamienicy Celejowskiej był start, na górę, przez Góry, szła tamtędy droga polna, potem Korzeniowym Wąwozem w dół, koło kapliczki na Dołach w górę, wyjazd na Jeziorszczyznę, od Jeziorszczyzny koło Ruskiego Cmentarza po dołkach, ulica Słoneczna (gdzie nie było trelinki tylko polna droga), w Plebankę i jeszcze raz taką samą pętlę. Próbował nawet jeden stolarz, B., ale jak wystartował pod Celejowską, to dojechał tylko do kościoła farnego, wywalił się razem z motorem, portki rozerwał, mówi „P..ę takie rajdy!”

Z Kazimierza ja jeden jeździłem w tej dyscyplinie. Tamci pojechali, żaden się nie zakwalifikował do licencji. Skończył się temat, że „ty jesteś taki mądry, bo dostałeś motocykl, to idziesz na Krzyżową Górę.” Jechał Antek Z. za rzeki, B., C. z Gór, W. Jeden jak zarył oponą koło Ruskiego Cmentarza, to dopiero zobaczył jak się jeździ na motocyklach. Wszyscy zobaczyli. Skończył się temat dogryzania mi.
Mam jeszcze motocykl, który mi dali i na nim wygrałem w eliminacjach w Białymstoku. Mam WSK sportową z sześćdziesiątego któregoś roku. Syn się pyta, czy byśmy go nie złożyli. Mówię, że nie, bo w tym motocyklu dodasz gazu, a on spod dupy ucieka. A ja nie chcę mieć w domu syna kaleki.

Jeździłem na Górę Trzech Krzyży, aż ścieżki były wyjeżdżone. Siedmiu nas tylko wyjeżdżało. Krzyżówka nie była tak zarośnięta jak teraz, ale stromość taka sama. Nie daj Boże było jechać albo jak było bardzo sucho, albo jak bardzo mokro – bo margiel. A jak wyschło, to znowu jakby się jechało po mące. Pojechałem rano w niedziele, Andrzej Perczyński przyjechał, zobaczył. On jak mówił, to tak trochę cedził przez zęby:
– Wiesz co, ja se pojatę na kórę [górę]– mówi.
– Nie jedź, bo ja dopiero byłem i ledwo się wyrobiłem.
– Co ty mi tam opofiatasz!?…
Jak żeśmy startowali w zawodach, to albo on był czwarty a ja piąty, albo ja byłem piąty a on szósty. On miał Andrzej na imię i ja miałem. Zawsze śmy trochę rywalizowali.
– Ja ciś pyłem lepszy – on mówił.
No to ja jemu:
– A bo miałeś trochę lepszy motocykl.
Wtedy przy tej Krzyzowej Górze znowu:
– Ty sześ fyjechał, a ja nie fyjadę?
Mówię:
– No tak! Ledwo zjechałem.
…A w Esterce była drewniana brama…
Pojechał, patrzę – już od lipy zapierdziela po tych kamieniach i – już w powietrzu jedzie. Fuuuuuuł! – w bramę. Bramę otworzył i koniec.
– I co – pytam?
– No mófiłeś praftę.
Na górę wyjeżdżało siedmiu: Szczerbakiewicz Romek, Janek Szczerbakiweicz, który był siedmiokrotnym mistrzem Polski („Jasio Motorek” na niego mówiliśmy), jeszcze taki jeden ze Świdnika, Matysiak, Bucior Józiek ze Świdnika (leży na cmentarzu, bo zginął na zawodach, pogrzeb miał jak sportowiec).
Niedziela, siódma rano, cisza i tylko bryym bryym – jeżdziliśmy jeden po drugim. Sąsiedzi mówili: „Warioty już jeżdżą”.
Janek Szczerbakiewicz na zawodach w Anglii wygrał Besę 350. Przyjechał tym motocyklem, żeby się pochwalić. Mówi:
– Ja nie będę szukał ścieżek.
Pojechał na górę, zjechał prosto do Sicinskiego płotu, zakręcił – i prosto w górę. Taaaka fontanna ziemi z trawą szła spod kół! Dojeżdżając na górę był taki próg, Jasio zatarł się w tym progu, jak wystrzeli – to ze dwa metry w górę poszedł! Skąd, nie, nie przewrócił się, tylko skoczył do góry.
Wtedy kaski nie obowiązywały, a mnie kask cisnął w łeb, więc jeździłem z gołą głową.
Raz na zawodach ścigaliśmy się z jednym takim polną drogą. To ja pierwszy, to tamten pierwszy – i na zmianę. U niego na polu był dołek, wpadł na mnie, a że to podnóżki były metalowe, to mi przebił buta i dziurę zrobił w nodze, ale pojechaliśmy dalej. A nie! On w kartofle, a ja w zboże! Motocykle się podniosło, dalej na motor – i poszedł! Nie czułem tego, że jestem ranny, dopiero przyjechałem, mówię coś jakoś mokro w bucie. Krew. Mam bliznę do dziś. Wtedy to kolega wpadł na mnie, sam się nigdzie nie wywaliłem. Nigdy się nie połamałem.

W Rogowie na zawodach jeździł jeden włoskim motocyklem Apollo. Tośmy na niego „Apollo” mówili. Przy rzece, przy strumyku, co w Rogowie płynie, pod górę była trasa, między sosenkami, na górze sosna była, za sosną zjazd, ale trzeba było za drzewkiem od razu podkręcić, bo bramka była wystawiona, odcinek jazdy stylowej – i dopiero zjechać w dół. Jeden przejechał, drugi, każdy musiał wcześniej pójść i obejrzeć sobie jak to jest obok tej bramki. A Apollo mówi:
– Eh, tamten pojechał i tamten, to ja też.
Jak dojechał do bramki, zobaczył przepaść, to złapał się sosny, a motocykl spod niego szuu! Motor puścił. Sosny się przytrzymał. Nie sprawdził wcześniej, a tam trzeba było skręcić wąską ścieżeczką.
– Już Apollo pojecha-ło! – i już kupa śmiechu.
Ten Józio, o którym wspominałem, tak właściwie to nie zginął na motocyklu, tylko położył się na materacu dmuchanym na wodzie i wziął usnął. Przekręcił się, zachrapał się w wodzie… na brzegu byli koledzy:
– Oo, Józio pływać chce?
Zanim dolecieli, to jemu już serce wysiadło. Na pogrzebie było tak: ksiądz, trumna z ciałem, a obok jego motocykl był prowadzony. A że on jeździł w Awii Świdnik, to samolot przyleciał i nad cmentarzem rzucił wieniec biało – czerwony. A przy pożegnaniu, jak ciało chowane było do grobu, to w tym czasie uruchomiony był jego motocykl.
– Józiu, niech cię pożegna warkot twojego motocykla, który cię prowadził na bezdrożach. Gazu ktoś dodał – motocykl ucichł. Stanął silnik. Szczęk – rozleciał się. Silnik, cylinder, tłok. Wał korbowy strzelił. Tyle był jeżdżony, tyle razy gazu dodawał, jeździł na jednym kole, pod Górę Krzyżową wyjeżdżał, na zamek jeździł, a tu parę razy dali gaz i motocykl strzelił. Zablokował się, nie dało się go ruszyć.
Z motocyklem się żyje, motocykl się ma w sercu, w duszy i o motocyklu się nie zapomina. Motor warczy jak muzyka!
oprac. Bożena Gałuszewska



