Moje wspomnienia
Mieczysław Abramczyk
Mieczysław Abramczyk, mieszkaniec oddalonej o paręnaście kilometrów od Kazimierza wsi Rogów. Przeżył Krwawą Środę i Auschwitz, swoje losy opisał w cytowanej książce „Moje wspomnienia”.
Jest 26 listopada 1996 r.
Przeżyłem 73 lata, zawsze zapracowany i spragniony odpoczynku. Teraz siedzę, patrzę w okno i nudzę się. Nie wiem, co ze sobą zrobić. Do żadnej pracy jestem już niezdolny, do towarzystwa nie ma gdzie pójść, na żadne rozrywki nie ma chęci. Kupuję kilka gazet i czytam, ale to za mało. Czasem kupię jakąś książkę, a czasem od kogoś dostanę, ale to nie wystarcza, żeby zabić nudę. Oprócz tego, ile można czytać, już i oczy nie wytrzymują, więc siedzę sobie i gapię się w telewizor. (…) Latem pójdę do lasu na grzyby albo podłubię coś w sadzie, to jest przyjemnośc i jakiś pożytek, no i idzie na zdrowie. Czasem coś pomogę synowi w gospodarstwie. Ale co robić w zimie? Siedzi się i nudzi. No i z tych nudów i rozmyślań przyszło mi do głowy, żeby opisać losy mojego życia (…) Ale jak się do tego zabrać, nie mam pojęcia. Przecież moje wykształcenie to 6 klas szkoły powszechnej, a to za mało, żeby podjąć się takiego dzieła. I znów sobie ubzdurałem, że ja jeszcze mam szkołę życia, a było ono bogate w różne wydarzenia. (…)
A więc w Imię Ojca i Syna i do boju, co będzie to będzie.
Lata dziecięce
Stało się to we wsi Rogów, powiat Puławy. O godzinie 2 w nocy 28 czerwca 1923 roku, z matki Katarzyny i ojca Mieczysława, przyszło na świat niemowlę płci męskiej. Po kilku dniach, podczas obmywania z grzechu pierworodnego tego niemowlęcia, ksiądz nadał mu imiona Jan Mieczysław. To byłem ja. Wydarzenie to narobiło wiele zamieszania, gdyż w domu i tak było ciasno. Ojciec mój mieszkał wtedy w domu swojej matki wraz z całą rodziną, to jest ze swoją młodszą siostrą z dzieckiem, ze starszym bratem z żoną i dwojgiem dzieci i młodszym 16 – letnim bratem.
A dom był o powierzchni ok. 30 m kw., była to jedna izba, w której mieściła się kuchnia, jadalnia i sypialnia. Można sobie wyobrazić życie tej rodziny, ciągłe kłótnie, nieporozumienia i wszystko, co się może w tak zagęszczonym domu zdarzyć. Ale ja tego nie pamiętam, znam to z opowiadań.
Moja pamięć sięga czasu jak mój ojciec budował własny dom (…) Gdyśmy się wprowadzili do tego domu, to ja miałem dwa lata. Żeby mi się nie nudziło, dobry Bóg obdarzył mnie siostrą, której na imię dano Maria. Teraz rodzice swe uczucia musieli podzielić na nas dwoje. Ja naturalnie byłem zazdrosny i buntowałem się. Cóż było robić, trzeba się było przystosować, czasem nawet kochałem swoją siostrę. Starałem się otoczyć ją opieką według swojego uznania, czasem płakałem, jak ona płakała, ale czasem, jak bardzo dokuczała, to chciałem ją oddać cyganom. Nie było to takie proste, bo na ten czas nie było cyganów, do tego liczyło się zdanie rodziców, więc musiało pozostać, jak było. Bawić się też nie miałem czym, bo zabawek nie było jak obecnie, a i kupić nie było za co, bo rodzice nie mieli stałych zarobków. Jedyna moja zabawa była w piasku z dziećmi sąsiadów.
Ojciec mój nie miał żadnego wykształcenia i żadnego wyuczonego zawodu, więc nie mógł znaleźć przyzwoitej pracy. Pracował czasem dorywczo u rolników przy koszeniu trawy lub zboża, albo przy omłotach cepem za marne wynagrodzenie i miskę zupy. Matka miała jakieś wykształcenie gimnazjalne i przed zamążpójściem była nauczycielką w naszej wsi. Zorganizowała nawet kursy wieczorowe dla dorosłych i ojciec skorzystał z tego i w ciągu dwóch tygodni nauczył się czytać i pisać. Marne było to czytanie i pisanie, ale że umysł miał otwarty, więc sam się dokształcał tak, że stopniowo czytał już dośc biegle. Gorzej było z pisaniem, jak mówił tak pisał, a to pozostawiało wiele do życzenia. Matka mając dwoje małych dzieci nie mogła pracowaćw szkole, więc zajęła się krawiectwem. Ojciec natomiast zajął się reperacją butów i naprawą i drutowaniem garnków. Zajął się też ojciec strzyżeniem włosów i goleniem. Marne to były zarobki, ale jakoś rodzice wiązali koniec z końcem.
Robiłem się coraz bardziej psotny. Ojciec z matką się bardzo kochali, więc Pan Bóg wynagrodził im za to następną córką, a ksiądz ochrzcił ją imieniem Wanda i zainkasował odpowiednią sumę. Żeby do tego nie wracać nadmienię, że z tej Bożej łaski uzbierało się nas trzy siostry i trzech braci. A oprócz tego troje jeszcze niedługo po narodzeniu zmarło.
Nadszedł czas mojej edukacji. Kupiono mi elementarz, dwa kajety, ołówek, gumkę i wyruszyłem na studia. Szkołę miałem blisku, gdyż budynku szkolnego we wsi nie było, tylko wynajmowano izby na sale lekcyjne u mieszkańców.
Przez jakiś czas starałem się być grzeczny i posłuszny, ale cóż zrobic, jak ten diabełek, kusiciel siedział pod skórą i kusił. Więc zaczynało się od nowa. No cóż, taką już miałem naturę. Nauczyciele uznawali moje zdolności za dobre, lecz wytykano mi zawsze lenistwo i niedbalstwo. Jakoś przechodziłem z klasy do klasy.
Czasy były ciężkie, w domu był niedostatek. Wyżywienie składało się z miski słabo okraszonej zupy albo barszczu i paru nieokraszonych kartofli, kawałka razowego chleba i czarnej słabo osłodzonej kawy. Mleko też rzadko było gościem na naszym stole, rodzice nie mieli ziemi, więc nie mogli utrzymać krowy. Mięso to było od wielkiego święta.
Gdy skończyłem trzecią klasę, ojciec oddał mnie na wakacje swojemu kuzynowi do pasienia krowy. Budzono mnie ze wschodem słońca i musiałem brać krowę na sznur za rogi i paść po ludzkich miedzach i po rżyskach. Latem nie nosiło się butów, więc oprócz szamotaniny z krową, dochodziło marznięcie nóg. Ale na to była rada, czekało się jak krowa zrobi „placek”, wkładało się w to nogi i był raj.
Tak było przez cały: dziesięć miesięcy nauki, a w wakacje zarobek. Zacząłem rozumieć, że trzeba się uczyć, żeby mieć łatwiejsze życie, choć nie wywietrzały mi z głowy łobuzerstwa.
Dobiegła końca moja edukacja. Ukończyłem szkołę powszechną drugiego stopnia. Mam skończone sześć klas, ale nie mam żadnego zawodu. Praktycznie nic nie umiem robić poza widłami i łopatą. Wypada mi się gdzieś wynająć za pastucha. I tak się stało.
Zatrudnił mnie gospodarz z mojej wsi. Trzeba było wstawać przed wschodem słońca i paść krowy, dokąd nie było gorąco. Kilka najbardziej gorących godzin krowy stały w oborze, a ja musiałem posługiwać gospodyni. A to przynieść drewna na opał, a to wody, no i jeszcze trzeba było bawić dziecko. Po południu znów z krowami do wieczora, tak że mój dzień pracy trwał od świtu do nocy, dzień powszedni czy święto. Ciężko, bo ciężko, ale jakoś sobie radzę. Dobrze, że jestem dobrze żywiony. Wieczory mam wolne więc chodzę do kolegów i korzystam z rozrywek, jakie w owym czasie były dostępne.
Tak trwało do Nowego Roku. Za pieniądze zarobione przeze mnie ojciec kupił mi jakieś używane spodnie, które matka przerobiła, bo były za duże i nową kurtkę i to było moje ubranie od święta. Kupił mi też kurtkę watowaną, która była sporo za duża, a że przerobić się jej nie dało, więc miała być na wyrost, a na razie wisiała na mnie jak na kołku.
*
Lata młodzieńcze
Jest Rok Pański 1939. Zostaję zatrudniony jako pastuch u Chmiela Władysława we wsi Głósko. To jest gospodarz trochę lepszy.
Po śniadaniu poimy bydło i zabieramy się za młockę zboża. Młóci się cepem, ale trzeba to umieć, bo jak trafi dwóch nowicjuszy to ponabijają sobie guzów, a robota będzie spartaczona. Trzeba się odpowiednio ustawić i uderzać na zmianę. I tak to wywija się tymi kijami nad swoim głupim rozumem cały dzień. Do wieczora jest spora kupa ziarna i trzeba to oczyścić z plew na wialni i wynieść do spichlerza. Naturalnie jest przerwa na obiad, który zjadam z wielkim apetytem. Wieczorem już przy latarce naftowej (elektryczności nie ma) karmię bydło i świnie, później jest kolacja.
Nareszcie mam wolny czas dla siebie, zużywam go w towarzystwie kolegów i koleżanek. Nadmieniam, że zacząłem się już interesować płcią piękną. Najczęściej zbieramy się w domu u którejś z dziewczyn. Zabawiamy się różnymi zabawami młodzieżowymi a najczęściej gramy w karty. Zawiązują się sympatie i narzeczeństwa. Przecież szesnastolatkowi już wiedzą co w trawie piszczy, czujemy się prawie dorośli. Śpiewamy różne piosenki, opowiadamy różne bajki i dowcipy. Zdobywam uznanie towarzystwa, gdyż znam dużo piosenek i ładnie śpiewam. Sypię też jak z rękawa dowcipami, opowiadam mrożące krew w żyłach bajki, a czym która straszniejsza, tym lepsza. Przyszła niedziela, organizujemy „muzykę”. Polega to na tym, że wynajdujemy skrzypka i bębnistę, ustalamy cenę i dzielimy to na wszystkich. Następnie prosimy któregoś z gospodarzy o wynajęcie izby, musimy kupić pół litra nafty. Naturalnie za wynajęcie izby nikt pieniędzy nie bierze, tylko na drugi dzień dziewczyny muszą wymyć podłogę.
Tańczymy polki, oberki i walce, tanga i fokstroty wchodziły dopiero w modę, więc my jeszcze nie umieliśmy tego tańczyć. Po skończonej zabawie, najczęściej bywało około 11 – 12 w nocy, trzeba odprowadzić dziewczynę do domu. Jest to bardzo ważna okoliczność dla młodego chłopaka. Nie będę opisywał szczegółów tej okoliczności, gdyż na pewno każdy to zna.
Ale bywało mniej romantycznie. Nas traktowano jako tak zwanych podlotków, a kawaler czy panna to się liczyło dopiero 18 – 19 lat. Bywa czasem, że w trakcie zabawy wkracza kawalerka i słyszymy, że na nas już czas spać. O ile ulegniemy, to w porządku, a jak nie, to idą w robotę pasy i niejeden z nas dostaje porządne lanie.
To znów inna okoliczność. Dorosła kawalerka organizuje sobie zabawę. Oni już mogą sobie pozwolić na lepszą orkiestrę. W nas budzi to zazdrość i ciekawość, więc kręcimy się koło lokalu i zaglądamy przez okna, żeby choć popatrzeć i posłuchać muzyki. Do środka nam nie wolno wchodzić, tylko co śmielsi zaglądają, ale trzymają się blisko drzwi. Jeden ze starszych wyciąga pas i zaczyna się gonitwa. Ja zaczynam się stawiać i nie uciekam, dostaję kilka pasów, ale znów się pcham do mieszkania a ze mną kilku śmielszych kolegów. Nareszcie znalazł się jeden mądrzejszy z tych starszych i pozwala nam potańczyć trzy tańce, polkę, oberki i walca. Jesteśmy zadowoleni a jednocześnie umacnia w nas to wiarę, że o swoje prawa trzeba walczyć. No ale kończy się niedziela, zaczyna się nowy tydzień i praca.
Sąsiad nasz wydawał córkę za mąż, więc szykowało się wesele a to na wsi jest wielkie wydarzenie i każdy stara się je jak najbogaciej urządzić. Wiadomo było, że moi gospodarze będą gośćmi na tym weselu, a z nimi ja miałem być zaproszony. Miałem dopiero 16 lat i było to moje pierwsze uczestnictwo w takiej imprezie. Cały tydzień się do tego przygotowywałem, a musiałem przygotować też konie, wóz i uprząż, bo nasze konie miały brać udział w orszaku do kościoła. Musiałem więc dobrze wymyć wóz, założyć wasąg, wypolerować uprząż no i konie też musiały być wyczyszczone nie gorzej jak konie ułańskie. Starałem się jak mogłem, bo chciałem, żeby gospodarz mi pozwolił powozić na ślub. W tym czasie już awansowałem na parobka. Wychowanek mojego gospodarza odszedł, bo się zakochał w starszej od siebie o parę lat pannie i chciał się żenić. Natomiast gospodarze nie chcieli się na to zgodzić, bo jedno, że panna była sporo starsza, a do tego była biedna, więc po prostu spakował manatki i przeniósł się do niej. Na moje barki spadły wszystkie obowiązki gospodarskie. Byłem z tego dumny, bo mnie to zbliżało do dorosłej kawalerki.
W przeddzień wesela gospodarz kazał zaprzęgać. Zaprzęgałem, a on na to patrzył i mówił co będziemy robić. Wyjechaliśmy za wieś. Znaleźliśmy się pośród polnych dróżek. Tu się dowiedziałem, że będę jutro powoził więc dziś musimy poćwiczyć. Gdy się o tym dowiedziałem mało nie oszalałem. Przecież inni woźnice byli już doświadczonymi furmanami a ja wyrostek miałem się z nimi zmierzyć. Przygotowania trwały około czterech godzin, w tym czasie gospodarz pouczał mnie jak reagować na zachowanie koni i jak się zachować wobec innych furmanów. Tłumaczył mi w jaki sposób i kiedy można wyprzedzać wóz, który jest z przodu, a kiedy pozwolić się wyprzedzić. Jak się okazało, to ta lekcja bardzo mi się przydała. Nadszedł dzień próby.
Wstałem jak się zaczęło rozwidniać, musiałem przygotować paszę dla inwentarza na cały dzień i dzień następny. Musiałem i chciałem wypucować konie, żeby żadne inne nie były lepsze. A na końcu musiałem zadbać o swój wygląd. Garnitur miałem niedawno uszyty koloru siwego w prążki, koszula biała. Do tego dwa białe sztywne kołnierzyki (były przypinane). Buty też musiały błyszczeć jak lustro. No i elegancki krawat. Można sobie dziś wyobrazić kawalera w tym stroju, a szczególnie w tym białym kołnierzyku dopasowanym tak, że trudno było pod niego włożyć palec i w krawacie w upalny czerwcowy dzień. Jakby tego było mało wychowanica moich gospodarzy skropiła mnie obficie jakimś pachnidłem, co się później zmieszało z zapachem końskiego potu, więc nie pamiętam jaki to była zapach. Tak wystrojony około godziny 8 rano udaję się z gospodarzami do domu weselnego. Nie wiedząc jak się zachować idę z tyłu za gospodarzem i robię wszystko to co on.
Dla każdych nowo przybyłych gości orkiestra gra marsza, zwyczajowo należało dać za to jakiś datek, ale tego dokonał już gospodarz. Przydzielono mi zaraz druhnę, która przypięła mi kwiatek weselny. Była to dosyć ładna dziewczyna, w której się skrycie podkochiwałem, więc byłem bardzo zadowolony. Wchodzimy do domu i siadamy do stołu na mały poczęstunek. Gospodarz mnie ostrzega, żebym nie pił wódki, najwyżej jeden kieliszek dla poprawy samopoczucia. Korzystam, że orkiestra cały czas gra i pary tańczą, więc i ja proszę swoją druhnę do tańca. Po niedługim czasie mój gospodarz mnie wywołuje i idziemy do domu przygotować nasz pojazd do wyjazdu. Ubieramy i zaprzęgamy konie do wozu i wyjeżdżamy na pastwisko aby rozgrzać konie. W tym czasie gospodarz udziela mi ostatnich rad i pouczeń. Po piętnastu minutach już sam jadę pod dom weselny. Już jest kilka wozów, orkiestra cały czas gra marsza, zatrzymuję konie, ale one mi kłusują w miejscu jakby tańczyły. Gospodarz wchodzi na wóz i zabiera mi lejce z rąk, ja blednę i łzy stają mi w oczach, ale gospodarz się uśmiecha i mówi: „Zejdź, wrócisz jak przyjdzie czas”, więc schodzę. Podchodzi do mnie moja druhna i dobieramy sobie towarzystwo do naszego pojazdu. Goście już wsiadają do wozów, więc gospodarz woła mnie i oddaje mi lejce. Każe siadać przy mnie mojej druhnie i ostrzega ją, żeby mi zbytnio nie przeszkadzała, a mnie jeszcze raz upomina, żebym mu nie zrobił wstydu. Pomimo, że mój zaprzęg prezentował się najlepiej, nie pozwolono, aby ze mną jechała Młoda Para, byłem za młody. Za to ładują mi się starsi kawalerowie ze swoimi druhnami. Mam kłopot, jest nas sześcioro i tyle mam miejsc, a chętnych jest więcej, ale tu komenderuje mój gospodarz. No i włączam się w bieg wydarzeń, które być może zadecydują o moim dalszym powodzeniu. Orkiestra nadal gra marsza, formuje się orszak wozów, ja trafiam na siódme miejsce. Konie mi się denerwują, drepcą w miejscu według orkiestry. Ruszamy, pierwszy wóz z młodą parą. W drodze do kościoła nie wolno urządzać żadnych cyrków ani wyścigów. Za wozem Państwa Młodych jedzie orkiestra i cały czas gra. Orkiestra składa się z czterech instrumentów dętych, jednych skrzypiec i bębna. Reszta wozów w takiej kolejności jak wyjechała z podwórza tak ma zajechać pod kościół. Do kościoła jest 9 kilometrów. Drużbowie i druhny śpiewają cały czas piosenki weselne. Przy drodze tłumy ludzi, każdy chce zobaczyć orszak weselny, w końcu to niecodzienny widok. Później mają o czym dyskutować, mężczyźni omawiają zaprzęgi i woźniców, a kobiety młodą parę, druhny i ich ubiory. Wróżono też która to para najpierw stanie na ślubnym kobiercu. Nareszcie jesteśmy na miejscu, wszyscy wysiadają z wozów i ustawiają się w pary. Dzwony kościelne dzwonią na mszę, wchodzimy do kościoła. Moja druhna ujęła mnie pod rękę i ściska moją dłoń, a mnie gorąco uderza do głowy a serce wali jak miot kowalski. No cóż, pierwszy raz przeżywam taką przygodę, mając przy boku kochaną dziewczynę, czując ciepło jej ciała. Nareszcie ksiądz dokonuje swojego dzieła, padają sakramentalne słowa „tak”, ksiądz wiąże ręce młodych stułą, udziela błogosławieństwa i ceremonia jest skończona.
Moja druhna szepce mi, że trzeba jak najprędzej iść do wozu i przygotować się do powrotu. Na szczęście konie postawiłem pod dużą lipą, więc dobrze wypoczęły. Wycieram konie ścierką z kurzu i poklepuję po szyjach, te jakby mnie rozumiały i wyraźnie się do mnie łasiły. Wszyscy już wyszli z kościoła i każdy zajmuje swoje miejsce, robi się trochę zamieszania. Ale w końcu wszyscy są w komplecie. Z miasta wyjeżdżamy spokojnie, ale za miastem zaczynają się zawody. Młoda Para musi do domu dojechać pierwsza, ale w drodze jak zajdzie konieczność, można ją wyprzedzać, z tym, że dojeżdżając do wsi należy
Ich puścić do przodu. Jestem niedoświadczonym furmanem, ale staram się zachować zimną krew i mieć otwarte oczy na wszystkie strony. Doradzają mi też drużbowie, którzy ze mną jadą. Dziewczyny natomiast proszą, żeby jechać wolniej. Przepuszczam kilka wozów i wjeżdżam na swoje miejsce, choć nie wszyscy to robią. Jadę spokojnie, choć konie się rwą do przodu. Próbuje mnie wyprzedzić starszy wąsaty woźnica, nie. daję się, zajeżdżam mu drogę. Na jego miejsce wjeżdża już inny woźnica i ten znów za wszelką cenę chce mnie wyprzedzić. Mój lewy wałach rzuca się na jego konie z zębami i w końcu facet ze swoim zaprzęgiem ląduje w rowie. A ja dostaję brawa. Dostrzegam lukę na dwa wozy przede mną, ściągam lejce i puszczam swoje rumaki, a te rwą do przodu jak strzała i już jestem o dwa wozy do przodu. Uspokajam swoje konie i obserwuję sytuację. O kilka wozów z przodu widzę pojedynek dwóch woźniców, wykorzystuję ich nieuwagę, strzelam z bata i w moje konie jakby piorun uderzył, pędzą wyciągnięte jak struny. Moja druhna trzyma się mnie i krzyczy, pozostałe dwie proszą żebym zwolnił. Ale ja już teraz nie mam wyboru, muszę albo pruć do przodu, albo pozostać na samym końcu, ale to nie wchodzi cizi to w rachubę, mój honor wart był nawet ofiar. Do tego dopingowali mnie jeszcze drużbowie, którzy ze mną jechali. Wyprzedzam tych dwóch pojedynkujących się i jestem na pierwszym miejscu, jestem zwycięzcą. Zwalniam tempo, nie chcę męczyć nadmiernie koni. Ale to nie oznacza całkowitego zwycięstwa, do domu jeszcze jest parę kilo- metrów. Jeden z cwańszych woźniców próbuje mnie podstępnie wyprzedzić, ale teraz moje konie same już reagują, nie ma mowy, żeby kogoś puściły na przód. Jestem panem sytuacji. Pół kilometra przed wsią przepuszczam wóz z Parą Młodą, konie mi się denerwują, ale je uspokajam. Zagadałem się ze swoją druhną i coś tam rozmawiamy. Wykorzystuje to jeden z woźniców, kawaler po wojsku i próbuje przedrzeć się do przodu, ale mój lewy koń rzuca się w bok i zębami zmusza konie rywala do cofnięcia, co powoduje, że ryzykant musi wyjechać na ostatnie miejsce w kolumnie. Dojeżdżamy do wsi, zwalniamy tempo, orkiestra znów gra marsza, konie przechodzą w zwolnionego kłusa. Wjeżdżamy na podwórze, mój gospodarz stoi przy bramie wyraźnie zadowolony, tylko wąsami porusza. Ja też jestem dumny jak paw. Zatrzymuję konie, kłusują w miejscu według orkiestry, gryzą wędzidła i całe są pokryte pianą. Podchodzi gospodarz, klepie konie po szyjach, poklepuje mnie po ramieniu i chwali. Inni goście też nie szczędzą mi pochwał i gratulacji. Najlepszą pochwałę dostaję od swojej druhny, zarzuca mi ręce na szyję i całuje w usta. Zrobiło mi się ciemno w oczach. To był prawdziwy pocałunek z dziewczyną, mój pierwszy pocałunek, co za szczęście. Ale cóż rzeczywistość jest nieubłagana. Z tą dziewczyną był to mój pierwszy i zarazem ostatni pocałunek. Niedługo los nas rozdzielił a do tego czasu nie miałem możliwości się z nią spotkać i nie wiem czy ona to pamięta.
Podchodzi do mnie gospodarz i chce odprowadzić konie do domu, ale ja się nie zgadzam. Moja druhna idzie się przebrać, a ja siadam na wóz i jadę na pastwisko i jeżdżę wolno pół godziny, żeby konie ostudzić, następnie wyprzęgam i wprowadzam do stajni, wycieram dobrze słomą i zadaję siano. Gospodarz zobowiązuje się załatwić resztę. Dostaję znów 5 złotych nagrody. Myję się, zmieniam kołnierzyk u koszuli i idę na ucztę weselną. Druhna już na mnie czeka. Wszyscy mnie chwalą, nawet ten co go wsadziłem do rowu podaje mi rękę i składa gratulacje, Wypiłem kilka kieliszków wódki, podjadam i.czuję szum w głowie, ale się trzymam i staram się zachowywać poprawnie. Zaczynają się przygrywki i przyśpiewki. Umiem trochę przyśpiewek weselnych i mam dobry głos, więc zdobywam uznanie, również starszej kawalerki. Zaczynają się tańce i choć nie jestem dobrym tancerzem (zresztą nigdy nim nie byłem) to jednak dziewczyny chętnie się ze mną bawią. I tak do rana używamy młodości.
Ale co piękne, to wiecznie nie trwa. Wesele się skończyło, nadeszły zwyczajne dni pracy. Chociaż gospodarz mnie lubił i był ze mnie zadowolony, to jednak w pracy był wymagający i wyciskał ze mnie ostatnie poty. Przecież mi płacił i musiał mieć z tego korzyść. Mała to była płaca, miałem być pastuchem i miał mi płacić za rok 50 złotych. Tymczasem ja wykonywałem pracę parobka i to bez żadnej uwagi na mój młody wiek. Za taką pracę inni zarabiali 200 i więcej złotych. Nie miałem odwagi upomnieć się o podwyżkę, ale koledzy mnie buntują a szczególnie jeden, który pracował w Poniatowej, gdzie powstawały jakieś zakłady przemysłowe i budowano duże osiedle mieszkaniowe. Ten kolega twierdził, że tam potrzeba dużo ludzi do pracy. Mówił też, że on zarabia około 35 zł tygodniowo, a to było prawie połowa mojej rocznej pensji. Do tego miał wszystkie niedziele wolne i jak mówił to się mniej narobił jak ja. Więc zaczynam się buntować, nie zrywam się już tak wcześnie do pracy, muszą mnie budzić i to często kilkakrotnie. Pracę też wykonuję byle jak. Gospodarz zaczyna na mnie krzyczeć i pyta co się ze mną dzieje. Po namyśle mówię mu jaka była umowa i żądam podwyżki wynagrodzenia. Pyta ile chcę, mówię, że 150 zł, nie zgadza się, oferuje mi 100 zł. Na to ja się nie zgadzam i mówię, że jak tyle nie dostanę to od pierwszego sierpnia odchodzę. Miałem już z uzgodnionej sumy wybrane 50 zł. Zbliża się koniec lipca i nikt nic nie mówi. W ostatni dzień zabieram pół bochenka chleba domowego wypieku, jest to około 2 kg, kawał słoniny i chowam w stodole. Wszystkie swoje rzeczy wyniosłem do zaufanego kolegi. Po kolacji idę spać, a latem spałem w stodole na sianie.
1 sierpnia 1939 roku budzę się około 3-ciej rano, szybko się ubieram i wyruszam w podróż.
*
Chociaż w naszych okolicach Niemcy mało się pokazują, to okrucieństwa okupanta coraz więcej dają znać o sobie. We wsi Szczuczki Niemcy wyłapali prawie wszystkich mężczyzn, zamknęli w szkole, oblali benzyną i podpalili żywcem. Szkołę dookoła obstawili wojskiem z karabinami maszynowymi i kto próbował ucieczki, ginął od kuli. Zginęło około 70 mężczyzn w różnym wieku. (…) To znów we wsi Chodlik w czasie obławy złapali kilkanaście osób i rozstrzelali na placu. (…) W naszej okolicy było jeszcze spokojnie.
Ale nadeszła zima i trzeba było coś robić, żeby przeżyć. Usiadłem więc z ojcem do warsztatu szewskiego i reperowaliśmy buty miejscowej ludności. Naprawialiśmy podziurawione garnki i miski kuchenne.
Matka szyła na maszynie co się dało i tak zarabialiśmy na kartofle, sól, na chleb, który przydzielali na kartki. Na nic więcej nie starczało, a było tego za mało, żeby żyć i za dużo, żeby umrzeć. Jak nie było co robić w domu, to szedłem do rolników młócić zboże, zarobiłem parę złotych i dostałem wyżywienie. Ale i tego nie było na co dzień i nieraz tygodniami było głodno.
Niedługo Niemcy zjawiają się i w naszej wsi. Wyznaczają kontyngent zboża, mięsa i mleka. Wyznaczają też ludzi a przeważnie młodzież na roboty przymusowe do Niemiec. Ja żeby tego uniknąć zgłaszam się do pracy w przetwórni owocowo – warzywnej w Zagłobie. Ta praca chroni mnie przed wywózka do Niemiec i jest też możliwość wyniesienia czegoś z przetworów do domu. Wynosi się co się da, marmoladę, konfitury, cukier, czasem nawet w sporych ilościach. Pomiędzy robotnikami panuje solidarność. Jak jeden cos wynosi, to kilku pilnuje, żeby nie podpaść.
Ale niedługo to trwało, złapał mnie kierownik zmiany, jak wynosiłem marmoladę. Dobrze, że skończyło się tylko wyrzuceniem z pracy, a mogło być przecież dużo gorzej, Niemcy za takie rzeczy srogo karali łącznie z postawieniem pod ścianę.
I znów zostaję na łasce ojca, ale to już był rok 1940. Znów pracuję dorywczo aby zarobić na chleb. Zaczyna się rozwijać bimbrownictwo i handel. Pędzę bimber, sprzedaję i mam zysk, chętnych do kupna jest dużo. Udało już mi się tyle zarobić, że się nieźle ubrałem. Mam dużo kolegów i koleżanek, więc pomimo terroru okupanta i różnych trudności, chce się użyć choć trochę praw młodości. Trzeba czasem wypić i zabawić się. Mam tez dziewczynę
w sąsiedniej wsi, zdaje mi się, że ją bardzo kocham i widzę, że i ja nie jestem jej obojętny. Jej rodzice też mnie akceptują w swoim domu.
Ale coraz bardziej zaczynają mnie interesować inne sprawy. Przychodzą do ojca sąsiedzi i tajemniczo nad czymś radzą. Przychodzą też ludzie obcy, nie znani mi. Wtedy ja i młodsze rodzeństwo jesteśmy wypraszani z domu. Już od dłuższego czasu słyszy się o tworzących się tajnych organizacjach podziemnych. Na razie nie rozumiem, co to oznacza. Ale od czasu do czasu coś wpadnie mi do ucha, czasem przez nieuwagę ojca cos podsłucham
i zaczynam rozumieć o co tu chodzi. Chciałbym i ja coś robić, ale jak? Przecież mam dopiero 17 lat, a takich ludzie z podziemia unikają, przecież dzieciak może się wygadać, a to może mieć fatalne skutki. (…) Ale przychodzi czas, że przynajmniej niektórych trzeba wtajemniczyć i uczyć walki z wrogiem w konspiracji. Przecież często młodzież oddaje nieocenione przysługi. Przecież to w końcu ludzie młodzi pójdą walczyć z wrogiem. Trzeba ich do tego przygotować, a starsi, doświadczeni muszą nimi kierować.
Podchodzę ojca w różny sposób. Zbywa mnie byle czym, mówi, że mi się coś przewidziało, a to znów, że jestem za młody, żeby wsadzać nos w sprawy dorosłych. W końcu nie wytrzymuje i mówię ojcu o czym wiem, (…) że mi się zdarzyło czytać prasę podziemną, że nie chcę stać na uboczu i żeby mnie nie traktować jak smarkacza. Pytam, czy będzie lepiej jak na własną rękę się gdzieś wkręcę, czy jak on mi to umożliwi.
Ojciec wytrzeszczył na mnie oczy i pyta od kogo to wiem, skąd dostałem gazetki. Odpowiadam, że takich rzeczy się nie wyjawia, że to tajemnica, która się powinno zabrać do grobu (…). To poskutkowało, przyznał mi rację i zaczął mi wyjaśniać na czym to polega i jakie zadania ma spełniać organizacja podziemna. Wyjaśnił mi jakie obowiązki i jakie zagrożenia czekają na mnie o ile uda mi się wstąpić do niej. Na razie nic mi nie obiecał, powiedział tylko, że jak się coś dowie, że taka organizacja istnieje, to najpierw sam do niej wstąpi i mnie do niej wstąpić pomoże. To było takie mydlenie oczu, on już należał i był komendantem placówki. Był to „Korpus Bezpieczeństwa” pod dowództwem rządu emigracyjnego w Londynie. Współpracowała ta organizacja z drugą o nazwie ZWZ.
cdn.