Mama Pani Wisi
Zawiła historia i splot różnych okoliczności sprowadziły moją rodzinę do Kazimierza. Znamienna dla dawnych czasów i traktowania ludzi przez urzędników jest sprawa, która bardzo zaważyła…
Pewnego dnia moja mama poszła do Belwederu (a prezydentem wtedy był Wojciechowski). Musiała się tam udać, by szukać ostatniej ratunkowej deski w swojej rozpaczliwej sytuacji. Powiedziała z czym przychodzi, chwilę czeka.
W kancelarii zgłosił się oficer, oczywiście Legionista, sekretarz pana prezydenta. Zapytał się, co za sprawa.
Mama na to:
– Ja chcę do Pana Prezydenta! Muszę z nim się rozmówić! z nim i tylko z nim. Mam ogromny dramat życiowy i ja tu przyjechałam po ratunek.
Pan oficer oznajmił grzecznie i elegancko, że „nie ma teraz pana Prezydenta, bo wyjechał, ale proszę mi zaufać – ja wszystko powtórzę.”
Mama opowiedziała, że ojciec jest policjantem w Wilnie, na posterunku, że nie może wytrzymać w tej atmosferze przygranicznych bitew z kontrabandą, która ustawicznie przewozi, przemyca z Paryża perfumy znanej firmy Coty, Tam nic, tylko awantury, bójki, strzelanina, mąż gotów się z tego rozchorować, a ona z nim i już tam dłużej nie wytrzymają i dlatego ona chce, żeby ojca przenieść gdzieś w środek Polski. Sama pochodzi z Lubelszczyzny, to jest z zupełnie innego regionu niż Wileńszczyzna i w tym miejscu pragnie prosić p. Prezydenta, żeby to on jej męża przeniósł.
Oficer odparł: „wszystko powtórzę p. Prezydentowi”. Mama poszła opodal, na Pańską ulicę, gdzie mieszkał jej brat:
– Wróciłam – mówi – z Belwederu, bo musiałam ratować życiową sytuację, ja czuję, że rzucę wszystko i ucieknę stamtąd, z tego Wilna!
Posiedziała do wieczora, naraz – jest depesza: to ojciec depeszuje z Zamościa, że jest już przeniesiony i to w parę godzin, mocą siły władzy.
Tak robi prawdziwie przyzwoita i szlachetna władza. Tak się to robić powinno. P. Prezydent musi wiedzieć, co dokucza obywatelowi i starać się pomóc! Jak wtedy, moim rodzicom, którzy od tej depeszy zamieszkali w Zamościu.
Mojej mamy ojciec był wieloletnim zasłużonym leśniczym lasów żyrzyńskich. Mieszkał z rodziną w leśniczówce, mama się tam urodziła. Kiedy dziadek zmarł, dziedzic dóbr żyrzyńskich, Wesel, wybudował mu pomnik i na tym grobowym kamieniu jest napis: „Wieloletniemu leśniczemu lasów , człowiekowi nieposzlakowanej uczciwości i pracy, zmarłemu wtedy i wtedy…”
Gdzie kto komu napisał o takiej uczciwości i oddaniu po 50 latach pracy? Tak się z bratem zastanawiamy jeżdżąc na ten grób, czy dzisiaj ktoś od pracodawcy otrzymałby podobny dowód uznania; a mówi się ,że dzidzice, hrabiowie to krwiopijcy biedoty folwarcznej. Tymczasem po śmierci dziadka, babcia dostała od Wesla całe 8 tys. zł. Przed wojną to były kolosalne pieniądze! Moja mama była 11 dzieckiem pośród rodzeństwa a i tak dostała z tego niemało. Babcia rozdzieliła pieniądze między dzieci i mama kupiła dom w kazimierskim miejskim lesie.
Ojciec krótko pracował w policji. Bodaj w ‘26 roku zachorował na wylew, i nie ma się co dziwić, bo wtedy praca policjanta była bardzo ciężka i trudna. Od tamtej pory był na rencie.
Gdyby nie to, że tak wzorowo p. Prezydent załatwił istotną sprawę prywatną obywatela, nie wiadomo, jak by się losy potoczyły dalej. Mama była całkiem zdecydowana z tego niespokojnego Wilna uciekać za wszelką cenę, kosztem wszystkiego. Można powiedzieć, że Wojciechowski uratował naszą rodzinę.
oprac. Bożena Gałuszewska