Małgorzata Pieńkowska w Kazimierzu

Red.: Od czasu do czasu widujemy Cię w Kazimierzu. Skąd się u nas wzięłaś

M.P. Skąd ja się tu wzięłam…? Hmm… Mam bardzo fajnego przyjaciela, Jaśka Knorowskiego i to on mi pokazał Kazimierz. A tak naprawdę, jeszcze wcześniej, ty byłaś sprawczynią całego zamieszania. Pewnego razu zaprosiłaś mnie na czytanie bajek kazimierskim dzieciom i to ty zainicjowałaś ponowne – po dwudziestu paru latach – odwiedziny miasteczka. Był wtedy akurat Jasiek, który wziął na siebie oprowadzanie, pokazywanie mi jaki Kazimierz jest piękny, jakie cudne są wąwozy… Tak się tu znalazłam i od tamtej pory jestem, bo stwierdziłam, że to jedyne miejsce, gdzie mogę przyjechać z moją córką, chodzić na długie piesze wycieczki i czuć się szczęśliwą. Poza weekendem, oczywiście.

Co Cię urzeka?

Światło, Wisła, okolice, rynek… Na pewno jest tu mikroklimat. Nie wiem jak go nazwać, ale na pewno jest, czuję go. Co chwilę zamykam oczy i myślę, że jestem w Bieszczadach, albo że jestem nad morzem, albo w Karpaczu. Kazimierz jest przedziwną mieszanką wszystkiego, co dobre. Rozumiem, skąd ci wszyscy tutaj artyści…

Inspiruje?

Bardzo. Inspiruje przyroda, gadające łąki, wąwozy, inspirują spotkania z ludźmi, inspiruje też cisza – jest tu „coś”, ale nie podejmuję się nazwania tego „czegoś”. Wiem, że niewątpliwie jest przyjemnie.

Przyjeżdżasz odpocząć? Chłonąć? Nasączać się tym niewidzialnym „czymś”? Nasiąkać światłem?

Nasiąkać… to najlepsze słowo. Nasiąkam pięknem, wchłaniam je, przenika mnie chilloutowy pierwiastek, który ma Kazimierz. Ale z nim akurat trzeba ostrożnie, trzeba uważać, żeby ten chillout nie przeniósł się na ilość wypitego wina, ponieważ tutaj wszystko sprzyja temu, żeby usiąść, gadać i biesiadować do rana.

Myślę sobie, że jeśli w naszym życiu jest na to czas, to warto coś takiego zrobić właśnie w Kazimierzu, a nie na działce z grillem.

Wszystko Cię tutaj cieszy: pomidory, floksy, targ, nawet te wyładowane warzywami siaty. Cyganki cię cieszą.

O, tak. Jak szłam do ciebie, to pomagały mi nieść ciężar aż do twojej furtki. Chciały wróżyć, ale powiedziałam, żeby tego nie robiły, no więc tylko zapewniły mnie, że będzie ok. I że jest ok. Cieszy mnie i to, że chcę im wierzyć.

Tym razem przyjechałaś, żeby się naładować, czy żeby się rozładować?

Żeby się rozładować. Właśnie zdarzyło się w moim życiu coś nowego: podjęłam rękawicę rzuconą przez los i zostałam producentem. Postanowiłam wyprodukować przedstawienie, bardzo dobre – mam nadzieję. Występuję tym razem w podwójnej roli, bo w przedstawieniu tym również gram.

Do Kazimierza przyjechałam się rozładować, ponieważ jako debiutujący producent mam dużo lęków, stoi przede mną wiele znaków zapytania, a wiadomo, że one przeszkadzają w tym, aby iść naprzód.

Ale podjęłaś wyzwanie i nie jesteś ani wylękniona ani przytłoczona, nie wyglądasz w każdym razie.

…W ogóle rzadko kiedy wyglądam na przygnębioną…

Ja cię podziwiam, bo to jest jednak coś – robić rzecz, której nigdy wcześniej się nie robiło, podjąć ryzyko wiedząc, że trzeba się dopiero wszystkiego nauczyć. A Ty musiałaś zacząć od absolutnego początku.

Rzeczywiście. Wszystko zaczynałam od początku, bez żadnego doświadczenia. To bardzo trudne, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo. Ale mam szczęście do ludzi – do wykonawców, do współpracujących ze mną twórców, spotkałam też takich prawników, którzy mnie uczą prawa, bo przecież niektóre rzeczy muszę załatwiać sama. Przyznam, że gdy wszystkie różne takie zabiegi się skumulowały, miałam dzień kryzysowy… Jechałam samochodem z moją córką, poryczałam się. Wrzeszczałam, że chcę być artystką a nie jakimś tam producentem… Ale się pozbierałam.

Wiem, że muszę być silna. Dlatego też jestem w Kazimierzu – tu się resetuję, pozbywam lęków. Tyle już się wydarzyło, że muszę zrobić ten spektakl, teraz już nie mam wyjścia.

Będzie to europejska prapremiera sztuki Samuela Gordona, tłumaczona właśnie dla tego przedsięwzięcia.

Rozumiem, że realizowana będzie idea otwartości teatru na widza i widza na teatr. Teatr przychodzi do widza, wchodzi z nim w interakcję. Kreatywne. Jesteście mobilni, a i publiczność ma szansę na kreatywność – może poprosić, żebyście to wy przyjechali do niej.

Zdecydowanie tak. Poza tym w teatrze zespół jest „ograny”, a tu można wszystko zmieniać, dobierać aktorów do ról. Tworzyć. Baczniej zwracać uwagę, snuć refleksje. Przykład? Podczas pracy oczarowała mnie bez reszty Ewa Szykulska. Jest nieprzeciętna! I myślę sobie – dlaczego ona nie robi warsztatów? Aktor to jest buzująca tabletka energii i Ewa taka właśnie jest. Może przekazać tę swoją buzującą energię i warsztat będzie udany.

Pracuję przy tym swoim przedstawieniu, dni mijają, mam coraz więcej przemyśleń. Obserwuję i widzę wyraźnie, że ten zawód polega przede wszystkim na szczerości energetycznej. Tylko szkoda, że po nas nic nie zostaje…

…wejdę, pozwól, w słowo i kategorycznie się nie zgodzę. Nie wiesz, jak często jesteście w naszych – publiczności – domach, w naszej codzienności. I nie mówię o biernym oglądaniu, tylko o przejmowaniu od Was podpatrzonych drobiazgów, gestów, tonów – zapamiętanych raz na zawsze i przyswojonych. Posługujemy się na przykład celnymi tekstami z filmów, które opisują coś tak, że sami nie potrafilibyśmy zrobić tego lepiej. Ta wielka sztuka nie jest wcale taka ulotna… Świetne kreacje wchodzą do naszej codzienności. Niektóre teksty żywiej i lepiej opisują rzeczywistość niż słowa, które aktualnie mogłyby przyjść do głowy. Jeśli rozmawia się z kimś, kto zna ten kod – rozumiemy się doskonale.

No to dajesz mi nadzieję. Ale przyznaj, że po teatralnych rolach nie zostaje nic.

Może… nie wiem, zbyt rzadko bywam. Ale skoro jesteśmy przy teatrze: lubisz eksperymenty?

Doceniam różne warianty sztuki. Uważam na przykład, że robienie spektakli poza teatrem ma sens. Na całym świecie tak to się odbywa, nie trzeba być przypisanym do jednej sceny. Powstało tyle świetnych sztuk, mamy świetnych aktorów, tyle możliwości. Zdaję sobie sprawę, jaka przed nami – przed twórcami teatru – jest przestrzeń do działania.

A dobre przedstawienia nie muszą być koniecznie grane tylko na Brodway’u albo w Carnegie Hall; bardzo często off’owe produkcje są naprawdę fantastyczne. Jeździ się ze spektaklami angażując naprawdę doskonałych aktorów. W takich przedsięwzięciach brali udział i Al Pacino, i Meryl Streep i inni. Marzy mi się coś takiego, co robił Lee Strasberg. Z nim współpracowali najznakomitsi artyści, przychodzili dla „odświeżenia krwi”, dla złapania ożywczego oddechu, ale też po to, by popracować z młodymi ludźmi. Przykładem jest właśnie Meryl Streep, która robiła to za darmo. Ileż w tym mądrości: – widzi młodych, przyswaja, poznaje ich idee. Doznaję tego na własnej skórze – uwielbiam jeździć z moją córką na wakacje, spotykać się z jej znajomymi. Oni pokazują mi świat widziany swoimi oczyma, a ja dzięki temu się nie zasklepiam.

Masz czas dla siebie? Dla swojej duszy? Tyle się wokół Ciebie dzieje.

Moi bliscy mówią, że się czasem zawieszam. A to są te momenty, kiedy rozmawiam z Panem Bogiem, zatrzymuję się dla świata, zatapiam w siebie. To mi daje siłę.

W Kazimierzu częściej zapadasz się w siebie, czy patrzysz wokół?

Jedno i drugie. Widzę, jak Kazimierz się zmienia, widzę też, że zmienia się Warszawa, ale cechą wspólną tych zmian jest to, że ludzie strasznie wykorzystują miejsca… i tak naprawdę mają je w nosie. Traktują jak własną przestrzeń, naginają do siebie. Ale w Kazimierzu nie jest źle, widać dbałość. Choćby śmietniki: szłyśmy z moją córką na spacer i zauważyłyśmy, że tu jest lepiej niż na naszej Saskiej Kępie. Dużo, czyste, nic się z nich nie wysypuje. W Kazimierzu nie widzę brudu. Śliczny jest Kazimierz, jestem ciągle pod jego urokiem.

Widzę też, że tu coś się dzieje, a ja to lubię. Nie skupiam się na cudzych potknięciach, cieszą mnie ludzie, którzy tworzą. W Kazimierzu na każdym kroku widzę, że ktoś coś robi. A życie to jest ruch. Krytykanci, których wszędzie pełno, nie podzielają zapewne mojej opinii, ale ja im współczuję, to zapuszkowani, biedni ludzie. Otaczają nas, są i u ciebie w Kazimierzu, i w moim życiu, i w teatrze. Ważne, żeby się na nich nie koncentrować.
Fajnie jest w życiu żyć – iść na przód i robić, doświadczać, uczyć się, mieć chęć i siłę. Wtedy jest się żywym, żyjącym człowiekiem.

Życie to jest marsz do przodu. Takie masz życie, na ile chce ci się iść.

Tu się żyje?

Moja córka zawsze mówi: „mamo, w Kazimierzu jest tak, że się wstaje rano, robi przedziałek, i ma się fajrant”. Widzisz? Mówiłaś, że kreacje aktorskie wchodzą w krew. Masz rację. To jest tekst z filmu…

… I musiałaś przyjechać do Kazimierza, żeby zobaczyć, jak dużo z Was, aktorów, w nas wszystkich zostaje. Przedziałki mamy, zróbmy więc już sobie fajrant. Dziękuję, Małgosiu.

rozm. Bożena Gałuszewska