Listy do Jerzego
Maria Kuncewiczowa

Przyszedł listopad i kazimierski cmentarz nabrał życia przed zlotem duchów na Dziady. Kamieniarz z Bełżyc powiadomił mnie, że już parę lat temu dałeś mu pieniądze na dwa wielkie krzyże, o czym albo mi nie powiedziałeś, albo ja tę wiadomość zlekceważyłam jako przedwczesną rezygnację. Otóż ten uczciwy młody człowiek robił teraz uczciwe wysiłki, żeby przed Zaduszkami te krzyże ustawić. Ale raz nie miał ciężarówki, raz nie miał ludzi, raz naglili ważniejsi klienci.

Aż wreszcie nastał termin osadzenia pod jednym dębem tych dwóch krzyży wspólnego losu. Dzień okazał się za krótki, coś nawaliło, czegoś zabrakło. Siedziałam na ławce cmentarnej, patrząc, jak liście spadają, jak się ważą w coraz ciemniejszym powietrzu, jak się zapalają od czerwonego zachodu i gasną. Dzień zachodził, noc wschodziła. Snuli się między grobami nieznajomi ludzie, palili światła, rozkładali wieńce, ktoś podlewał więdnące szałwie, które Tadeusz zdążył posadzić wokół naszej krypty podzielonej na dwa miejsca.

Oczekiwanie na krzyż robi się wreszcie ostre jak sam ból krzyża. Między czubami drzew widzę jedną gwiazdę… drugą… na drodze żadnego ruchu, dźwięku, coś do ciebie, Jerzy, mówię, proszę o cierpliwość, przepraszam, że nie mogę znieść mrowienia się robaków, których nie wiedzę, ale wiem, że pracują.

Nareszcie huk, motor charczy, dwie rózgi blasku rozmiatają ciemność, mężczyźni zeskakują z platformy, ktoś mówi. Kamieniarz ciągnie za sobą łopatę, muszą zbadać, gdzie się kończy krypta, żeby nie naruszając cementu ustalić miejsce blisko twojej głowy. Zamykam oczy na zgwałconą noc, wilgoć od rzeki dławi, usta i nos odmawiają oddechu, słyszę zgrzyt łopaty i nagle z tego jakiegoś przerażeń i upojeń wiecznością, wraca szept: i prosto pod moje nogi toczy się pusta czaszka. Odtrącam ją, zasłaniam twarz, krzyczę bez głosu: To nie ta czaszka, nie ta! Czaszka Jerzego jest ciągle pełna myśli!

(…)

A więc rzeczywiście nic się nie zmieniło. Hamlet nadal rozmawia z grabarzem i wspomina Jorika: Jak ty, Jerzy, jak ty. tak, Jerzy, ja twoje wargi całowałam. Jerzy, gdzie są twoje drwinki, twoje wargi, twoje myśli?

To nie gałęzie szumią, to wiedźmy Makbeta lecą na Sabat. (…)

To łopata skrzeczy. (…)

Rzuciłam się do ucieczki i wtedy zza dębu wyłonił się święty Marek i rzekł

Odetchnęłam. Sabat minął. Ciało zostało uszanowane. (…)

Pomieszały się moje literatury, moje geografie, moje i twoje czasy, straciłam przytomność i obudziłam się w domu.

(…)

Dawniej późną jesienią zawsze byłam w Warszawie (…) Teraz w wąwozach kazimierskich oglądam liściaste drzewa nagie. Lipy, topole, olchy zrzuciły kolorowe peruki (…)

Jerzy, ty nie umiałeś powtarzać melodii, a tak lubiłeś ich słuchać. Czy teraz śpiewasz? Pamiętam, jak się śmiałeś z chórów anielskich, wyobrażałeś je sobie jako kakofonię, z góry odmawiałeś udziału. Pewnie nadal odmawiasz, bo ciebie nie słyszę.

Maria Kuncewiczowa, fragment „Listów do Jerzego”