Lichtsonowie z apteki

W tle oryginalne meble apteczne, zamówione specjalnie do apteki. Meble i przepiękne kryształowe słoje oraz naczynia apteczne gdzieś „zginęły”. Nikt nie pamięta ani kiedy ani gdzie. Podobno meble wymienił już CEFARM w latach 60-tych w ramach „unowocześnienia” apteki. Oczywiście nikogo nie pytając o zgodę.
Wszyscy u Lichtosonów wołali na naszą siostrę „Helenka”. Nigdy grubo – Helena, tylko zawsze „Helenka”.
Jak raz wyskoczyła, żeby poręcze czyścić, to Lichtson powiedział:
– Nie rób tego, nie ruszaj wcale, nie będziesz tak o, sprzątać byle czego i się męczyć!
Nie pamiętam dokładnie jak on to tłumaczył, co powiedział, ale ona się nie słuchała, tylko jak on gdzieś odszedł, to się wzięła i wytarła, żeby ten kurz, ten brud nie przynosił wstydu, wzięła jeszcze płynu, polała i wyczyściła, żeby ładnie wyglądało.

Jakoś przed wojną i trochę za okupacji była u nich taka Bela, farmaceutka, chyba nie Polka. Też miła osoba. A nasza siostra pracowała w aptece parę lat i właściciele się z nią zżyli. W ogóle te Lichtsony to byli Żydzi, ale tacy religijni! Tak uważali ludzi, porządni, grzeczni – siostra zawsze ich chwaliła.
Mieli syna, Olka. Pamiętam go, ano nie? My, jak to dzieci, latałyśmy tam wiecznie, a on tak gdzieś też zawsze leciał i w biegu do nas mówił „Sabciu – Jadziu, Sabciu – Jadziu”, a do siostry mówił „Helenko – Helenko”.

Raz śmy do niej przyleciały, ona wtenczas pracowała w aptece i jak nas zobaczyła, to wyszła się spytać, co chcemy.
– Helenko, kup nam chlebka, kup nam bułeczkę!
– A to czekajcie, nie mam nic przy sobie i w ogóle chyba nie mam pieniędzy, ale poproszę Olka, to na konto wcześniej mi da parę złotych.
Stanął w drzwiach i się nas pyta: „co dzieci chciały?” A ją: „Co ci tłumaczyły?”
– A prosiły, żeby kupić im chlebka i parówkę i coś do chlebka do posmarowania. Tylko że ja nie mam pieniędzy. Dasz mi naprzód parę złotych?
– Dobrze, dobrze.
Wszedł do apteki, zwrócił do ojca:
– Tatusiu, Helenka prosiłaby te parę złotych, jak możesz to daj. Ona mówi, że jej trochę nie pasuje, że krępuje ją, że wcześniej prosi, ale jak byś mógł…
– Dobrze, dobrze, dobrze – pomruczał, pomruczał, że dobrze, ale swoje robił.
A ten Olek stał, taki wysoki, taki przystojny, przystojny że cho – cho – cho – i mówi:
– Tatusiu, ja cię bardzo proszę, jak możesz te parę złotych…
– Daj spokój, weź z szuflady i daj!
Odwrócił się i było mu nieswojo – tak mi niegrzecznie ojciec odpowiedział… Ale poszedł. Bela była przy kasie, Olek poprosił, żeby dała, zapisali w zeszycie, że tyle i tyle, że Helenka wzięła parę złotych naprzód.
Siostra wyszła, pokupowała nam, zaniosłyśmy to do domu. Stary Lichtson nie powiedział tak w złości, albo że mu było szkoda pieniędzy, tylko on se w tym czasie coś swojego myślał, nad czymś się zastanawiał, a Olek mu przerwał.
Taka znów Hanka, to ona u Lichtsonów gotowała, kucharką była. Nie z Kazimierza, babcia stara, ale wzięli ją od młodych lat i ileś tam u nich pracowała i wreszcie później się tak przyzwyczaiła, że rządziła i rządziła, jak to starsza osoba, ale oni jej we wszystkim zlegali i mówili:
– To jest starsza osoba, tyle lat pracowała to trzeba się słuchać.
Jedli to, co ugotowała, co podała i jeszcze mówili, że „Haneczko (coś tak jakoś) nagotowałaś, to my sami rozlejemy”. Hanka i jej brat Olek uważali, że starsza kobieta przy gotowaniu się natyra, natyra, więc jak już nagotowane, to trzeba samemu się obsłużyć.
Przyszedł do kuchni Olek i Hanka: „Haniu – Haniu” na tą starą wołały.
A rodzice Lichtsonowie mówią:
– Co się tu szwendacie? Hania niech nam nalewa.
– Hania nagotowała, to trzeba ją zwolnić, niech se siądzie, odpocznie, a my sobie sami rozlejemy.
Ale! wszyscy tam rządzili, jedno drugiemu gadało, nie wiem kto się obsłużył nareszcie, ale to były takie ludzie, że zrozumiały, że służy im starsza osoba, to żeby tak jakoś ją wyręczyć…
Olek Głowacki z ulicy Puławskiej wiecznie u nich przesiadywał. Był wojskowym, tak sobie przypominam, że elegancki był, przystojny. Nie wiem co miał za szarże, ale wojskowym był starszym. Przesiadywał u nich, to na obiady chodził, a przyjmowały go jak swojego przyjaciela i on na śmiałego od frontu wchodził do środka i się witał ze starym. A Hanka tylko „Oleczku, Oleczku” – no i go tam do środka zapraszała. Bardzo go uważali, a on do nich uczęszczał. Jak się wojna się zaczęła, to nie wiem, co się z nim stało Ja wszystkiego nie pamiętam, ale było coś takiego, że właśnie on Hanke Lichtsonównę uratował przed zabiciem.

A Olek Lichtson miał dziewczynę Irenkę, chyba Żydówkę, szczuplutka bardzo.
Studiowali razem, ona nie miała rodziny, czy coś takiego, nie była z Kazimierza. On ją tu często przywoził jako koleżankę. Zapraszał do siebie, bo samotna. Jak przyszły święta, czy jakiś urlop, wakacje, to ona tu u nich zawsze przebywała.
Do drugiej naszej siostry Lichtsonowie przychodzili, żeby im szyła. A my – małe głupie dzieci – leciałyśmy i siadałyśmy i słuchałyśmy. Nieraz nas siostra wyprosiła, powiedziała „dzieci, dzieci, idziecie na dwór, tak nie można, przyszły panie, będę mierzyła, a im się nie podoba, żeby tutaj się dzieci kręciły”. O cho cho – i sobie szłyśmy.
Nasza siostra zawsze mówiła, że takie były te dzieci Lichtsonów, Olek i Hanka, że choć starsi od siostry, to ją bardzo szanowali.
Miałam ze dwanaście lat, jak zepsuło mi się oko. Rżnęłyśmy na wsi u wujka słomę na sieczkarni i wkłuła mi się ość. Zaczęłam trzeć i krzyczałam „boli mnie! boli! boli!”. Mama mnie przywlekła do Kazimierza do dr Wajdy. Weszłam do gabinetu. Odwiązał mi oko i zaczął strasznie ręce zacierać:
– Dziecko coś ty narobiła, coś ty zrobiła?
Obmywał mi to oko, bo miałam zalane krwią, poszedł do apteki do siostry i powiedział
– Helenko, Helenko, co te dzieci twoje narobiły? Co ona narobiła?
Jakiś czas mi zakładali opatrunek. Świeżą maść robili w aptece, żółtą taką i zakładali na oko. Krew i ropa schodziły na gazę, parę dni materia ściekła. Opuchlizna zeszła i brudna krew zeszła, a ja tak siedziałam u siostry w aptece jak trupek, cierpiałam – Boże… – i od tamtych pór oko mam zepsute, widzę tylko mgłę.
To się działo w wojnę, jak Niemcy wprowadzili swoich. I nawet tę Belę odsunęli.

Pamiętam, siedziałam przy piecu u siostry, ona sprzątała i naraz mówi „dziecko, pójdziesz do domu, bo tutaj zjechali obcy, będą aptekę zabierać”. Pamiętam te słowa: „będą zabierać”. Przejmą, usuną Lichtsonów. A ja mówię, że przecież Lichtson już uciekł! No tak, kto inny nastał, objął, ale tego człowieka co przybył też usuną i Niemcy całkiem zabiorą. Ale nie, oni wprowadzili volskdojcza. Siedziałam pod piecem, jak oni z nim weszli i on tak bardzo, bardzo ordynarnie się do nas zwrócił:
– Kto to dziecko jest? Co ono tutaj robi?! Ani do sprzątania ani do niczego się nie nada!
A siostra powiedziała:
– Ona u mnie jest. Do mnie przyszła. Że się nie nadaje? – bo to jeszcze młode. To dziecko jeszcze.
Niemcy ci z apteki, to byli takie ludzie prawdziwe: choć Niemcy, to krzywdy nie robili, tylko wszystko, co się należało. Jeden był pułkownik a drugi nie pamiętam, ale obaj eleganccy, w szarych mundurach. I to oni tego volksdojcza z żoną wprowadzili. On cały czas pluł na ludzi: „polska świnia” i „polska świnia” – kto się aby tam zakręcił, to on od razu.
Nie boję się, przy tych obrazach świętych wszystko wypowiem: niedobry był strasznie. Ludzi za nic miał, pokazywał, że ktoś niczym jest, tylko błotem samym. Okropne słowa mówił.
Ten volksdojcz był to pogan, oooooo – jaki to był pogan…
*

Lichtsonowa wiecznie chodziła do proboszcza, prezenty mu nosiła, a ksiądz Boratyński jak przechodził przez rynek, to ona zawsze wyszła z apteki:
– Ależ proszę księdza, zapraszamy, zapraszamy! – i on wchodził do środka. – Prosimy, prosimy na górę. (to na co on tam miał iść na górę? Nie wiem).
Gościli się ciągle i młodego księdza Jachułę też podejmowali. Nie kłócili się z księdzem, e tam, nie! Jak uważały księży, Boże kochany, jeszcze jak uważali! Żydzi, bardzo ładnie się do nich odnosili, nasze ludzie tak się nie zajmowali nimi jak Żydzi. Bardzo przyzwoicie.
A jak Lichtsonowa do kościoła wchodziła, jak się modliła! Z taką Pelą, farmaceutką, we dwie nieraz zachodziły. Myśmy przyleciały do domu:
– Wiesz co, mamusiu, Lichtsonowa do kościoła wchodziła i później z księdzem rozmawiała!
– Oj głupie dziecinki, głupie dziecinki – po głowach nas głaskała, że głupie jesteśmy, ale myśmy się dziwiły. A mama sobie mogła mówić, że głupie jesteśmy.
Olek grał w szachy i w karty. Towarzystwo przychodziło do apteki, z boku był pokój, tam się zbierali. Ten z Puławskiej ulicy wojskowy, ten Głowacki, chyba najczęściej. Był młodym wojskowym, Olek Lichtson się wyuczył na aptekarza: i ten miał szkołę i ten miał szkołę, także się rozumieli. Lubili się bardzo.
Do tego pokoju z boku się schodzili, tam se grali w karty i siostra mówiła, że popijają sobie kawkę, że grają, rozmawiają, że palą papierosy, bała się tylko zawsze, że zapaskudzą. Le nic nie mówiła, a oni tam mieli taki punkt przyjaźni.

I to wszystko powoli Niemcy zagarnęli, zniszczyli, zmarnowali. Mi się zdaje, że Lichtsonowie gdzieś wyjechali w wojnę (czy przed?). Daj Boziu, że się uratowali, bo byli bardzo porządni, uważający ludzie. Prawdziwi, szanujący drugich. Daj im Boże.


