Krwawa Środa w Bochotnicy
Wspomnienia Pani Gałganowej
Urodziłam się w 1934 roku, to w 1942 osiem lat skończyłam. Skończyłam piątego listopada, a ojca zabili osiemnastego. Pamiętam. A jak to było?
Ja tam nie poszłam. Bo to tak: chodził sołtys z jakimś Niemcem, co umiał trochę po polsku. Dobrze rozumiał. Kazali brać dowody – i na plac koło straży. Do wszystkich po kolei do mieszkania wchodzili i kazali iść. Wszyscy musieli, chociaż takich jak moja babcia to nie wzięli, bo już ona była stara, tylko ojca i matkę zabrali. Wszystkich zagnali koło rzeki, na plac przy strażnicy, co ona wtedy jeszcze była drewniana. Otworzyli wierzeja i każdy szedł, bo te dowody mieli sprawdzić. O nie, oni nie powiedzieli po co naprawdę tam się idzie, mówili że tylko dowody. Moja mama to coś wyczuwała, ale tata mówi „oj słuchaj, sprawdzą dowody i wrócimy”. I ja chciałam jeszcze iść, ale mama mówi „nie, ty nie pójdziesz, zostaniesz z babcią”.
Jak szli, to doszli do mostu i moja mama mówi do ojca „wiesz co, skocz pod most”. Ale ojciec mówi „no i po co?” (A koło rzeki to zawsze rosły takie krzaki różne, olszyny, no ale to listopad już, liście opadły, nawet by się nie było gdzie schować.) Jak zaszły na plac – wrota tam otwarte do ty remizy strażackiej, i stoją mężczyźni, stoją kobiety, stoją nawet i dzieci, bo jak ktoś nie miał z kim dzieci zostawić, to zabrali ze sobą do tej remizji. Z przodu dwa karabiny maszynowe z jednej i z drugiej strony postawione – wiem to z mamy opowieści – i tu Niemiec i tu Niemiec, pilnują, żeby ktoś nie wyszedł i nie uciekł. I wcale nie sprawdzali dowodów, tylko mężczyzn ustawiali czwórkami i do czterech piątego dodawali. I tak: z ty czwórki brali jednego – i za oborę. To była obora Witkowskiego Ignacego. Stoi przecież do tej pory i to mieszkanie, i obora, i stodoła… Brali tych mężczyzn – i za oborę. I z tyłu głowy – puh! Mózg wypadał. I tak bili, bili, bili. Uciec? A gdzie uciec, jak było tych Niemców… ja wiem ilu? Na motorach i samochodach, podjeżdżali też samochodami pod plandeką. Raz za razem czwórka szła za oborę, zabijali ich, a piąty do Oświęcimia. Do Lublina na Zamek, a z Lublina do Oświęcimia albo na Majdanek. Ile to zabili…
A to wszystko dlatego, że u nas była partyzantka. Nawet mój wujek, mamy brat i jego synowie byli w partyzantce. Napadali na pociągi niemieckie, uszkadzali, Niemców wybijali gdzie tylko mogli i to wszystko za tych partyzantów, za karę. Za karę, no tak! Jak dziecko miało cztery miesiące – w kołysce strzelił, powiedział, że to partyzant. Czteromiesięczne dziecko było partyzantem. I dwuletnią dziewczynkę też, u G., ale to już było parę dni później. Najpierw osiemnastego, a tamto to dwudziestego, w tym samym roku, prawie że w tym samym tygodniu.
Matka, ojciec tej dziewczynki to mieszkali tam gdzie zamek królewski. Całą rodzinę wybili, bo tam dookoła lasy i partyzantka rzeczywiście przychodziła do tych G. jak im się jeść chciało po chleb… A te G. to handlowały świńmi, zabijali, sprzedawali. To przecież i moja mama do nich chodziła, żeby słoniny kupić. A wtedy to było zabronione, nie wolno było! Miało się świnię, to od razu kolczyk i zabrać. Ale ludzie umieli trochę kręcić: jak prosię już urosło to się zabiło, kupiło się małe, wsadziło się kolczyk i się udawało, że to to samo. „No nie urosło! Niewydarzone, nie urosło”. Chodzili sprawdzać, a ci, co trzymali mówili „nie urosło!” Co mieli ludzie jeść?
Wtedy, tego osiemnastego, z rana po mieszkaniach chodzili, ja wiem? Może była dziewiąta? Sołtys, tak trochę go pamiętam, Lenart Ignacy się nazywał, z Niemcem przychodził. Zmuszony był robić, co kazali. Jak już był sołtysem to już później trudno mu było odmówić, przecież Niemcy szli prosto do sołtysa, brali za kapotę…. i chodź.
Poszli tata z mamą i mamę wsadzili w te drzwi, a ojca w te czwórki. Nooo, jak już usłyszeli pierwszy strzał, to od razu wiedzieli. A co zrobisz, jak tu maszynowe karabiny i Niemcy! Przecież już ani nie uciekać ani nic… Mieli wszystkich wybić, i dzieci, i kobiety, tylko że jakiś wyższy żandarm przyjechał motocyklem z Puław i kazał te kobiety i dzieci rozpuścić. Rozkazał, żeby nie zabijać, bo już jechali ci Niemcy do Kazimierza. No przecież taka starsza kobiecina wyszła z mieszkania jak jechały motory, otworzyła furtkę i wyjrzała, a tu jeden wyciągnął pistolet, strzelił. W furtce zabił, koło domu, bo wyszła zobaczyć co tak jedzie tyle tego i czego taki warkot.
Pamiętam, jak mama wróciła do domu… no pewno, że pamiętam. Wróciła tego samego dnia. Kiedy przyszła, po ilu godzinach…? A skąd ja wiem? Czy zegarek jaki był? Wróciła z tej strażnicy bez taty no i krzyk. No co by kto innego robił? Przyszła i powiedziała, że ojciec nie żyje. Płakała. A już był wtedy taki rów wykopany i było powiedziane, że za ileś tam godzin jak każdy nie zabierze swojego nieboszczyka, to wrzucą w ten rów, co go Polacy kopali. Niemcy im kazali! Stali z karabinem i trza było kopać. Niemiec powiedział, żeby to sprzątnąć, a jak nie, to pójdzie wszystko w dół. Wszystkie nieboszczyki. No to kto jakiego konia miał, wóz, to każdy wiózł do domu swojego i całą tamtą noc aby było puk-puk-puk. Jak tylko jaka deska, choćby i nieheblowana, to zbijali na gwoździe, gwoździe były krzywe – to prostowali, zardzewiałe były – nikt nie patrzył, bo przecież to tyle ludzi wybite. I my też: trza było zaprząc konia (bo mieliśmy konia i wóz) i przywieźć ojca. Do mojej mamy przyszedł jeden ojca brat, drugi, bratanki przyszły i trumnę zbiły, jaką zbiły taką zbiły. W partyzantce były to uciekły, ale w nocy, jak już trzeba było zbijać trumnę, to przyszli. Pamiętam, jak ojca przywieźli do domu na wozie, to trza mu było chusteczkę zawiązać, bo mózg wypadł. Przywieźli i nie wiem już, czy na czymś go tam położyli, czy na podłodze na czymś, czy na stole… I zbili takie pudło krzywe – no krzywe, przecież że nie proste, skrzynkę taką – no i w tę skrzynkę. Później przyszła wiadomość, że można na cmentarzu w Kazimierzu pochować. I tam znowu wykopany taki rów i te pudła prosto w rów. Żeby pochować to zezwolenie dawali. Zawieźli tatę do Kazimierza na cmentarz i prosto w wykopany rów. Ksiądz? Gdzie tam ksiądz! Nie było księdza. To nie był pogrzeb.
Ojciec miał 32 lata. Widać było, że był zastrzelony, bo mózg wypadł. A jego brat… Trzech braci ich było i wszyscy trzej… Mój ojciec, Janek się nazywał, zginął na miejscu. Jego brat starszy, Stacho się nazywał – do Oświęcimia. A Stefana to Niemcy złapali i do Niemiec, musiał u baora (Bauera) pracować. On przeżył, a tych dwóch nie. To się wszystko w jeden dzień stało. Oba bracia zginęli, Gałgan się nazywali. Tych, co na miejscu nie zastrzelili to samochodami wieźli do Puław, za Puławami gdzieś tam były baraki i tam ojca brata dzień – dwa trzymali. Później na zamek do Lublina, później z Lublina do Oświęcimia. Nie przeżył. Obóz dwóch aby z Bochotnicy przeżyło. Dwóch braci Sz. Nie wiem, czy to prawda, ale mówili, że oni się sami zgodzili, żeby do tych obozowych pieców wwozić… No tych co poumierały. Dużo tam umierało. O Staśku kiedyś przyszła z obozu wiadomość, że zmarł. Nie dostaliśmy żadnych prochów.
A mamie było źle. Nigdzie nie można było pójść do roboty, no bo gdzie? Przecież robót żadnych nie było, bida była, ojca nie było, ja byłam tylko jedna, ale i jeszcze babcia była. No i dziadek był, taki głuchy, Ludwik. Głuchutki, stary. Tyle nas było w domu. Tyle zostało.
oprac. Bożena Gałuszewska