Końmi do Kazimierza
Ewa Szelburg-Zarembina
Było zwyczajem, że w Zielone Świątki jeździliśmy do Kazimierza. Odbywało się to w taki sposób.
Ostatniej niedzieli przed Świątkami matka, wróciwszy ze mszy, szybko wiązała kuchenny fartuch na odświętnej sukni i zręcznie rozstawiając grube fajansowe talerze na pachnącym krochmalem obrusie, mówiła z ożywieniem do ojca.
– Zamówić konie, czy nie zamawiać ten raz?
Wyrastałam wtedy u stołu nagle, jak od podłogi. Przez białą przestrzeń obrusa, ogromnie wówczas dla mnie rozległego patrzyłam pilnie, badawczo w twarz ojca. Nastawiałam już uszy i swoim zwyczajem strzygłam nimi teraz, żeby dobrze usłyszeć. Ojciec przez chwilę jakby się namyślał z twarzą pochyloną nad talerzem, owianym zapachem, młodego kopru. Zatrzymując dech, śledziłam jak ssie wargami koniuszki zmoczonych w zupie wąsów. Co powie?
Odpowiedział jasnym, równym głosem.
– Zamów, oczywiście.
Teraz matka jakby się namyślała chwilę:
– Jeśli już zamawiać, to trzeba by dzisiaj.
– Zamów dziś – godził się chętnie ojciec.
I teraz dopiero, dwoje dorosłych twarzy rozjaśnionych dziecinną uciechą, obracało się ku dziecku. Uśmiechaliśmy się we troje już, szelmowsko, porozumiewawczo: jedziemy na Świątki do Kazimierza.
Tego samego popołudnia szłyśmy we dwie z matką na Armatnią Górę.
– Gdzie idziemy? – pytałam, łykając kurz po drodze.
Dziwiła się:
– Nie pamiętasz już? Tak jak przeszłego roku, do Żarskich po konie. […]
Po sześciu dniach.
Gdy otwieram zaspane oczy, w mieszkaniu jest dopiero męt świtu, myślę (nie wierząc ani przez chwilę w to, co myślę): „to wieczór: zaspałam i pojechali beze mnie” – i próbuję się martwić.
Ale gdy tak leżę wyciągnięta na lewym boku, przed twarzą mam krzesło z bielejącą na jego poręczach batystową sukienką. Dorocznym zwyczajem jest to nowa sukienka uszyta dla mnie przez matkę na Zielone Świątki.
Teraz dopiero oddaję się powstrzymywanej uciesze – siadam w kucki na szeleszczącym sienniku i z całych sił pieję piskliwie i ochryple, jak to robią młode koguciaki. Spod drugiej ściany, gdzie stoją łóżka rodziców, ojciec, którego zbudziłam swym wrzaskiem, odpowiada mi natychmiast wesołym gwizdaniem kosa. Matka już wstała wcześniej – dolatuje tu do nas przez sionkę jej niski miły głos nucący Godzinki. Przygotowuje w kuchni śniadanie, bo kawa pachnie.
Jeszcze słońce nie wzeszło na dobre, a my już jesteśmy gotowi do drogi. Matka w szarym swym płaszczyku, obszytym na dziś nową brunatną taśmą, ojciec w zwykłym ciemnym ubraniu, ale w nowym miękko wiązanym krawacie z białej piki, i ja – w suto marszczonej leciuchnej sukience, przepasanej szeroko błękitną szarfą, związaną w ogromną kokardę.
Stoję na ganku, wstrząsana dreszczami miłego chłodu. Rosa dymi z traw. Otrębują ranny lot pierwsze pszczoły. Ptaki próbują gardeł, świszcząc, gwiżdżąc, piukając. Wyciągam szyję, nastawiam uszy, wytrzeszczam oczy – cisza jest na drodze.
– Żarski nie przyjedzie. Zapomniał – stwierdzam bez przekonania. I w tej chwili słyszę echo turkotu kół, turkot, wołanie basowe:
– A co? Gotowi?
Ogromny, ciemnoniebieski, połyskliwy powóz stoi przed bramką.
Konie – dwa smoki. Uprząż ubrana zielenią. Maluteńkie jasnozielone brzózki zatknięte po bokach zamiast powozowych latarni.
Jedziemy. I to jest prawda. Siedzę na miejscu bez ruchu, a przecież unoszę się w powietrzu. Nie, to powóz stoi, a dom nasz ucieka od nas. Koła obracają się, nie posuwając, a lipy idą z obu stron powozu. Lipy i płoty, całe ogrody, łąka z kwiatami, zagony pól, wszystko mija nas, mija.
Odwracam na chwilę oczy od uciekającego świata i zadzieram głowę ku wspaniałemu ogromnemu mężczyźnie, który wyniesiony nad nas na koźle, siedzi tam bokiem i przechylając się zręcznie mimo tuszy, opowiada bardzo głośno ojcu i matce coś wesołego pewnie, bo śmieją się oboje. Chcę zrozumieć i śmiać się razem z nimi, ale wszystko koło mnie i we mnie tak się kołysze i dzwoni, że przestaję chcieć rozumieć i śmiać się – chcę spać. Zasypiam.
Budzi mnie stukot kół po nierównych kamieniach. Opieszale uchylam rzęs: w chwastach malutkie domki ni to chałupy ni to kamieniczki.
Poobtłukiwane szybki w oknach, pootwierane na oścież drzwi. Przez okna i przez drzwi widzę poduszki bez poszew, pierzyny, sagany i rozmamłane żydowskie kobiety w poprzekrzywianych czepkach na golonych głowach. Małe, gołe żydowskie dzieci pełzają u progów i schodków zalanych cuchnącymi w słońcu pomyjami. Wiem – Wąwolnica – oczy zamykają mi się same. Czuję przez sen, jak zjeżdżamy w dolinki i wjeżdżamy na wzgórki, stajemy, znów jedziemy. Budzi mnie tym razem żartobliwy głos ojca:
– Hej, hej, Panno Śpiąca! Rozejrzyj no się.
Rozglądam się czym prędzej: prześliczna, odmienna od naszej nałęczowskiej zieleń na łagodnych wzniesieniach gruntu. Głęboki, prawie wilgotny cień od drzew przy drodze. Ziewam ze smakiem:
– To już Bochotnica?
Jasna wieś opuszczona przez ludzi, którzy się o tej porze modlą. Psy bez zapału oszczekują powóz. Wysiadamy. Mężczyźni paląc papierosy, zostają na dole. Ja i matka wchodzimy na górę.
Pniemy się obie ledwo widoczną w gąszczu ścieżką do ruin zamku Esterki. Matka milczy. Ma w tej chwili tę swoją obcą twarz bez uśmiechu, bez drobnych ruchliwych zmarszczek, gładką, surową i piękną. Doszłyśmy do kamieni na szczycie. Siadamy. Matka patrzy przed siebie przez świetlik w gałęziach, daleko … ku drugiemu wzgórzu? Ku ruinom zamku Kazimierza? Staram się patrzeć w tym samym kierunku – nic nie widzę. Nudzę się. Zaczynam myśleć o tej bochotnickiej Esterce króla Kazimierza, jaka była? Czy taka jak Esterka handlarki Mendlowej? Tę znam dobrze. Ma długą, końską twarz i bardzo gęste włosy, które zmywa naftą. Przymykam oczy: staram się wyobrazić ją sobie, jak przechadza się między oplątanymi dzikim chmielem kamieniami. Nie mogę sobie wyobrazić! To jest pozbawione sensu.
– Tu na górze nie było nigdy żadnej Esterki – mruczę.
– Wracamy – słyszę nagle głos matki.
Stoi wyprostowana. Jest wyższa niż zawsze. Zerwała liść kalinowego krzewu, obraca go pieszczotliwie w palcach, dotyka nim policzka. Stoję wrośnięta w ziemię. Patrzę na nią ze zdumieniem, z przerażeniem, z zachwytem: to ona mieszkała tutaj w zamku! To ona stawała twarzą w świetliku między gałązkami, patrzyła, wypatrywała, czy jedzie do niej, czy już nadjeżdża, nie król Kazimierz brodaty, ale królewic, jasny królewic. Helżbieta!
Spuszczam oczy, żeby nie zobaczyła w nich, że wiem, że ją taką podejrzałam.
Gdy znowu siedzimy w posuwającym się powozie, ojciec opowiada pokazując szczupłą, bladą dłonią, jakie tu były lasy.
– Co lasy. Puszcza! A w niej zwierza mnóstwo, jelenie, rysie. Król Kazimierz lubił polować.
Myślę: ojciec też lubi, ale poluje tylko na zające i na kuropatwy.
Patrzę po bezleśnych ziemiach, którymi jedziemy: tutaj teraz też pewnie są tylko zające z kuropatwami, jak w Nałęczowie. Ale oto ojciec zmienia głos i ruchy rąk. Mówi o spichrzach króla Kazimierza. Widzą, czy też tylko chcą widzieć wielkoludzie kamienne budowle ze skarpami, wciśnięte w przyziemne śliwniki nad Wisłą.
Jesteśmy wreszcie na rynku. Jesteśmy na miejscu. Zajmujemy stół i cztery krzesła w przestronnej izbie gospody. Zimne kurczęta z naszego kosza i gorąca jajecznica ze szczypiorem w głębokiej rynce, którą stawia pośrodku stołu tęga gospodyni. Mężczyźni najpierw piją piwo, przegryzając czarnym chlebem maczanym w soli.
– Więc co będziemy robili? – pyta matka, dopijając swoją wrzącą, gorzką herbatę.
I od tego momentu miesza się wszystko. Wpadam w wir niesamowitych, pokłóconych z sobą zdarzeń. Oto jestem w podziemiach, gdzie żywi ludzie, truchlejąc ze zgrozy i dysząc ciekawością, bezwstydnie oglądają brunatne, wysuszone na kość zwłoki zakonników leżące pokotem z płaskimi kamieniami zamiast wezgłowi. Myślę, że jest to grzech nachodzić umarłych, ale – ostatnia wychodzę z lochu.
Jestem w bożnicy, gdzie nie ma ołtarza z tabernaculum, ani krzyża, ani obrazów świętych, ale gdzie jest skrzynia, w której Żydzi schowali przykazania, jakie Pan Bóg dał Mojżeszowi dla wszystkich ludzi. Żegnam się ukradkiem przed tą skrzynią i wiem – że robiąc to, grzeszę.
I jestem na skwarnej łączce pod półuschniętym drzewem – dębem, pod którym sprawował swoje sądy sprawiedliwy król Kazimierz Wielki, a zaraz potem stoję przed basztą, w której król kazał zagłodzić starostę Maćka Borkowica.
– Za co?
– Za to, że Maćko Borkowic krzywdził ludzi – mówią mi.
Więc znowu grzeszę, bo żałuję tego Maćka ze wszystkich sił i zaraz teraz zaniosłabym mu tam jeść i pić, i wypuściłabym go. „Uciekaj!” krzyczałabym mu. – Uciekaj!”
Leżymy na piasku nad wiślaną wodą.
W tej wodzie król kazał utopić raz księdza … – Księdza?
– Tak. Król, widzisz, lubił się bawić. Ksiądz ganił mu takie życie.
Kazał król, zimą to było, wyrąbać na Wiśle przerębel i księdza rzucić pod lód.
– I co? i co?
– Dwaj aniołowie stanęli u przerębla i na przemiany śpiewali pieśni anielskie dzień i noc, noc i dzień tygodniami, póki nie przyszła odwilż, póki lód nie spłynął.
– A Pan Bóg co?
– Pan Bóg? – dobroduszny olbrzym Żarski patrzy na mnie ze zdziwieniem.
Ojciec, zakłopotany, dmucha w wąsy.
– To taka, widzisz Reniu, opowieść tylko. Kto wie dziś, jak to tam było naprawdę …
Patrzę na matkę. Ma cienkie brwi zsunięte nad szeroko rozstawionymi oczami. Ona wie. Ale ja jej nie zapytam, boję się. Ochłodziło się. Wracamy na rynek przepychając się przez tłum kazimierskich Żydów, rozprawiających hałaśliwie w niezrozumiałym dla nas języku. Ruszamy w powrotną drogę. Teraz dopiero przypominam sobie, co znalazłam na wzgórzu z ruinami, wyciągam to z kieszeni sukienki i pokazuję. Jest to niewielki biały kamień, niczym zwinięta dziwaczna muszla.
– Aha, to amonit – mówi przyjrzawszy się ojciec. I rozmachem ramienia obejmuje wzgórze z ruinami, miasteczko, ziemię aż po mierzchnący horyzont – bo, widzisz, tu wszędzie było kiedyś morze. Nic z tego co jest teraz. Woda i niebo.
– Woda i niebo – powtarza mama i widzę, jak jej zęby lśnią wilgotną bielą·
Na niebie ukazują się pierwsze gwiazdy. Są białe i wilgotne jak szkliwo zębów tej kobiety, która jest moją matką.
„Wiadomości Literackie” 1939, nr 2, s. 9.