Kobieta z prowincji

O filmie Andrzeja Barańskiego, zrealizowanym na podstawie książki Waldemara Siemińskiego, trochę zapomnieliśmy. A niesłusznie!

Historia borykania się z życiem smutnym i wesołym, strasznym i dobrym, opowiedziana przez kazimierzankę, Annę Sanecką jest aż nadto aktualna i przy tym ciekawa.

Realia może i z innego, odległego czasowo świata (a zdawałoby się – to tylko parę dziesiątków lat…), inne wprawdzie rekwizyty i sztafaże losów, lecz tym bardziej intrygujące, bo prawdziwe i nadal jednak te same.

Każdy, kto pamięta Panią Sanecką wie, z jaką swadą potrafiła mówić. Jak najprostsze, przyziemne sprawy w jej opowieści stawały się błyskotliwymi przypowieściami.

Nic dziwnego, że książka Sieminskiego – siostrzeńca bohaterki – zwróciła uwagę reżysera, bo to istotnie świetny materiał na film.

Waldemar Siemiński:

„To Andrzej Barański przyszedł do mnie z propozycją zrobienia tego filmu. A ponieważ już wcześniej nakręcił ekranizację mojej pierwszej powieści „Niech cię odleci mara”, to miał już u mnie wyłączność. Wiedziałem, że jest reżyserem, który naprawdę świetnie to robi. Wtedy, przy pierwszej książce, miałem parę propozycji od innych reżyserów. Najpierw zgłosiła się ekipa dwuosobowa: znany reżyser Jerzy Sztwiertnia i znakomity operator Witold Adamek. Koniecznie chcieli to wziąć. Ale mieli jedną wadę: chcieli, żebyśmy razem pisali scenariusz. Kiepsko nam to szło, ja im zresztą od razu powiedziałem, że się na pisaniu scenariuszy nie znam… Wtedy zgłosił się Andrezj Barański i powiedział, że on sam napisze scenariusz, co było dla mnie bardzo odciążające. Chętnie się zgodziłem.

Barański zrobił scenariusz, ale w filmowym procesie twórczym to nie koniec, trzeba jeszcze stworzyć scenopis – i w tym Andrzej jest najlepszy. Na tym polega jego metoda filmowa, która go odróżnia od innych, widać zaraz, że to jest Barański. On cały film rozpisuje na sceny, które są starannie zakomponowane. Te sceny są krótkimi, małymi utworami. W tym Baranski jest świetny. Mając tego świadomość, rozpocząłem z nim współpracę od „Niech cię odleci mara”, a potem przyszedł czas na „Kobietę z prowincji.”

Tytułową rolę powierzono Ewie Dałkowskiej. Siemiński wspomina: „Kiedyś usiłowałem zetknąć ciotkę Andzię z panią Ewą Dałkowską, która ją zresztą wspaniale zagrała. Ale aktorka trochę się bała tego kontaktu i do spotkania nie doszło. Dałkowska obawiała się konfrontacji i tego, że to mogłoby zaważyć jakoś na jej interpretacji postaci. Jak mówię, do spotkania nie doszło, ale Ewa Dałkowska świetnie zrozumiała swoją bohaterkę i oprócz tego, że ją bardzo dobrze zagrała, to – może nawet jeszcze lepiej – przeczytała całą powieść w Polskim Radiu. To był prawdziwy majstersztyk.

Natomiast jeszcze większym kunsztem było reżyserowanie tego filmu. Kiedy reżyser ma w swoim zespole taką gwiazdę jak Dałkowska, to jest to wyzwanie, nad którym może być trudno zapanować. Wielka aktorka to jest primabalerina, a on potrafił poprowadzić wszystko w ten sposób, by zrobić z tego atut.

Barański poza tym wymyślił trudny sposób interpretacji tej książki. Filmu nie nakręcił przecież w Kazimierzu. Specjalnie i celowo wybrał inną miejscowość, gdzieś pod Łodzią. I nie chodziło tylko o zmniejszenie kosztów produkcji. W tym był zamysł tego typu, że Kazimierz jest bardzo specyficzny: jeśli coś się kręci w Kazimierzu, to od razu widać że to jest Kazimierz. A chodziło o to, żeby nadać filmowi cechy uniwersalne, żeby wiadomo było, że los tej kobiety mógł się zdarzyć i rozegrać wszędzie indziej. I to chyba był dobry zamysł. To się udało.”

Warsztat i wrażliwość Barańskiego faktycznie można dostrzec i rozpoznać od razu.

Oglądając, przez cały czas miałam wrażenie, że się komuś przyglądam, że z jakiegoś innego miejsca oglądam dziejące się sceny. Miejsce to jednak nie jest osobne i dalekie, a to dzięki formalnemu rozwiązaniu: zdjęcia robione są w ten sposób, że kamera stoi w innym pomieszczeniu i zawsze widać jakiś fragment graniczny – futrynę, okienną framugę, wlot korytarza, samo okno. Dzięki temu ma się wrażenie obecności, uczestniczenia w opowieści bez utożsamiania się z bohaterką. Jest się naprawdę słuchaczem, pozostającym niemal w bezpośredniej relacji. Nie jest się Andzią, tylko jest się tym, komu Andzia chce swoją historię opowiedzieć i tej opowieści chce się wysłuchać. Nie ma poczucia, że się kogoś podgląda, tu jest się uczestnikiem w roli powiernika.

Poza tym odnosi się wrażenie stania przed obrazem. Na kadry patrzy się tak, jakby były to obrazy na sztaludze, nie ma się poczucia bycia wewnątrz filmu. To raczej portret en face.

Wiele razy pojawiają się tez lustra, ujęcia chwytane przez szybę, przez okno, a więc obrazy odbite i obrazy skądinąd.

Symboliczny jest dla mnie jeszcze jeden zabieg formalny: ujęcia ze zwężającą się perspektywą, ograniczoną, nawet ściśniętą ścianami czy ciemnością, a na końcu tej ciasnoty, gdzieś przed nami – światło, życie i dzianie się.

Przez film przewija się również dający do myślenia motyw słomki, a może gałązki dryfującej po ciemnej wodzie, w której przegląda się niebo.

Dla mnie to piękny film. Skromny i łagodny, bez wymuszonych napięć i zwrotów wartkiej akcji. Dla mnie jest on przyglądaniem się życiu, którym bohaterka chce się podzielić. Czuję się zaproszona do poznania jej spraw. Nie do podglądania. Nie do odróżniania dobrego i złego ani nie do budzenia w sobie moralnego niepokoju czy dokonywania trudnych wyborów. Zaproszono mnie do zwierzeń – do wysłuchania i spojrzenia na życie kogoś znajomego, kto bez ogródek, fałszu i patosu opowiada o sobie.

Waldemar Siemiński: „Film został pozytywnie przyjęty i chyba słusznie, bo jest dobry. Ciotka obejrzała go w działającym jeszcze wtedy kinie Wisła. Nie pamiętam, żeby jakoś źle się do niego odniosła”.

Pamiętam słowa Sieminskiego, który opowiadając o ciotce powiedział: „ciotka Andzia lubiła się dzielić swoim życiem z innymi.” I to właśnie w filmie Barańskiego, dzięki Ewie Dałkowskiej, czuję.

Bożena Gałuszewska