Kobieta z prowincji
Waldemar Siemiński
(fragmenty powieści)
DRUGI MĄŻ
Dopiero jak byłam na chmielu, zrozumiałam, za kogo powtórnie wyszłam. Za człowieka poważanego w Laźmierzu, ale pochodzącego ze wsi. Jak tamci na chmielu. Mój Feluś nie wierzy. że ziemia jest okrągła. „Jest płaska – mówi. Ciągnie się tam, gdzie idzie słońce, i wpada z nim w specjalną dziurę”. A wszystkie jego dzieci, oprócz jednego, mają ukończone studia.
W tych dzieciach też jest dużo wsi, jak w ojcu. Gary na kuchni aż trzaskają, twarz mam od nich okopconą, a im się zdaje, że mnie nie ma. Jak przyjeżdżają, odpasieni, w swoich samochodach, zawsze najpierw zajrzą do chlewa.
– Ojciec, jakiego wieprzaka żeście utuczyli! Kiedy będziemy bić? – pytają, albo: – Jaka szarlotka dobra, ojciec. Dobrą zrobiliście.
Ja nieraz piszę wiersze. Mam taki nastrój, że pisałabym, na co spojrzę, co tylko widzę, a on śmieje się: „wariatka, artystka”. Wtedy piszę w nocy list do siostry Lodki w Bolesławcu. Cieszę się, że nic mnie nie boli, że w łóżku ciepło jak w ciepłych krajach, wyciągam spod poduszki ołówek i piszę po ciemku. Żeby ktoś widział to pisanie na ślepo. Nikt mi nie przeszkadza, nikt mi nie powie, że światło wypalam. Rano przepisuję na czysto.
Swoim powtórnym zamążpójściem za Solskiego wielką zrobiłam w Laźmierzu karierę. On głuchy na prawe ucho, ja na lewe. Kiedy idziemy wałem nad Wisłą, ludzie upominają nas: „Nie całujcie się tak na ulicy”, a my zwracamy się do siebie, żeby lepiej słyszeć.
Przyrzekałam sobie, że nie wyjdę drugi raz za mąż. Ale to, co teraz zdaje się dobre, już jutro w naszych oczach może zupełnie inaczej wyglądać. Rzeczy mogą się przedstawić od innej strony, w innym świetle. O tym trzeba wiedzieć. I nadszedł taki dzień, że i ja miałam dwóch takich, co mnie chcieli, i zapomniałam o przyrzeczeniu. Przez pół wdowieństwa marzyłam, żeby choć przed śmiercią dostać się gdzieś na dobrą służbę. Trafiło mi się lepiej niż służba: jedzenie muszę ograniczać, bo za dużo. Zdawało mi się, że obcego człowieka jakbym wzięła, to będzie wróg dla dzieci. Mówiło się: „macocha”, „ojczym”; to były straszne wyrazy. Nawet „wdowa” – pamiętam ze swojego panieństwa – też mi się nie podobała. Bardzo się bałam tego słowa. I musiałam zostać wdową. I jestem macochą, chociaż to dzieci Solskiego są dla mnie zimne i twarde.
Moje dzieci już piętnaście lat temu przeniosły się do P. I bardzo się cieszę. To bardzo dobrze. Ja pragęłam nawet tak. Przecież jak odjeżdżali, to chcieli mnie ze sobą wiąć. Może nieprawda? Mówili to parę razy. Mam świadków. A ja powiedziałam do nich:
– Nauczmy się teraz troszkę rozłączyć, choć straszny będzie żal.
Mnie było żal Laźmierza. Teraz w P. są osiedla, teraz tam cudnie, ale przedtem… Zresztą jestem taka sentymentalna. Z siostrami zawsze czułam się dobrze … „A najważniejsze to to, mówię, że za bardzo wielka to będzie kiedyś rozpacz, jak się będziemy musieli rozstać raz na zawsze. Trzeba się przyzwyczajać.” Wiedziałam, zresztą, że dzieci już idą do dobrego, że idą na wielkie pokoje w blokach i że… I jeszcze coś … Miałam przecież partnera, co chciał się ze mną żenić. Miałam od razu dwóch. Wiedziałam, że dzieciom pomogę stąd więcej, niż gdybym była z nimi. Bo tylko dla nich żyję.
Jedna krawcowa, wdowa jak ja, Kalicina, przychodziła po mnie na spacery. Raz, na spacerze na cmentarzu, łzami trysnęła gorącymi, zapaliła się cała pąsowa, że choćby przez jedno lato przed śmiercią chciałaby z powrotem zakosztować męża. A ja … ?
Mnie dopiero po czterdziestce, chyba jeszcze później, gdy miałam czterdzieści pięć lat, dopiero wtedy skończył mi się swój czas. To się nazywa przekwit. Po tym przekwicie zaczęłam pięknieć. Ludzie mi to mówili. Sama w lustrze krawieckim stałam, nie poznawałam siebie. Przedtem byłam brzydka. Brzydkie dziecko. dziewczynka brzydka … Dopiero jakieś dziesięć, dwanaście lat temu zrobiłam się naprawdę ładna.
Dawniej miałam policzki nisko, jak wyrwy, a teraz mam wysoko wypełnione pod oczami. Oczy miałam zapadnięte, twarz wklęśniętą,ą, bladą. Strasznie byłam chuda. Ramiona miałam jak dwa dzikie jabłka. W łokciach drugie dwa. Dłonie duże jak kościotrup. Paskudnie. Brzucha nie miałam wcale ani tyłu; piersi dwie torebki po cukrze. Strasznie. A w pasie objęłam się palcami, tak jak teraz ręki nic mogę objąć. Sam kręgosłup i skóra. Biodrami tłukłam o ściany, bo biodra płaskie i szerokie miałam. Zawadziłam biodrem, uderzyłam.
Raptem zaczęłam zaokrąglać się i stopniowo zrobiłam się nawet tęga. Dekolcik tego, że och!
Poszłam do gospody do roboty. Na pomywaczkę. Tam się podjadło porządnie. I tam jak dowód wyrabiałam, zobaczyłam się na fotografii. Zdjęcie ładnie wyglądało. Ten dekolt… Sama sobie zaczęłam się podobać. Każdy mężczyzna mnie podgadywał. Piali do mnie:
– Dokąd pani tak będzie wdową?
A to:
– Przyszedłbym do pani. Ale apetyczna.
A ja mówię:
– A po co? Co?
Tamto … Pani, pani się tak marnuje!
Każdy gadał. Frydek Zelencik najwięcej. Brzydką kobietę miał, suchą.
Zawsze myślałam, czy może być taki cud, że ja jeszcze będę miała ręce pełne, okrągłe. Jak Siejwa – moja przyjaciółka przed wojną. Była szczupła, ale ręce miała piękne.
Pomiędzy nogam przewiodłam sobie kiedyś obie dłonie. A teraz … Jedna noga o drugą trze.
Pierwszy zaczął zalecać się do mnie, wdowy, swat – ojciec mojego zięcia. Swat jak przychodził, zaczął konkurować okrutnie. Że bardzo mnie prosi na spacer. A gdzie na spacer? Na cmentarz. Do jego żony. Że on co niedziela chodzi, bo bardzo kochał żonę.
W kościele czekał przy drzwiach i w tłoku już za rączkę mnie paluszkami ściskał.
Chodziliśmy i tak romansowaliśmy. Romans to nie jest dobry wyraz. Nie, romans to ładnie jest, tylko uraczyć się to nieładnie. Bardzo, bardzo mi podgadywał. Że ożeniłby się, ale on się ożeni z taką, która mu się pierw odda.
– Pierw muszę zrobić przymiarkę – mówi.
– Stary człowiek – ja mówię – i takie rzeczy gada. Jak pan tak będzie gadał, to nikt nie będzie chciał z panem rozmawiać.
A on zawsze: „przymiarka”. Z córką nazwałyśmy go Przymiarka. Dzieci usłyszały i wołały: „Babciu! Przymiarka idzie”.
Myślałam, że się starzeję, a tu taka byłam grubiutka.
Dlatego tak mu się spodobałam. Każdy się dziwił. O, w jakim dobrym byciu czy co, że taka tęga? Jak już dzieci podrosły i poszły do P. do Kombinatu Azotów, czas się poprawił. Po wojnie już trzydzieści lat było.
Swatowi przyrzekłam, że się pobierzemy. To zrobił wymówkę, że on bez cywilnego ślubu, tylko chce kościelny. Tak to nie – mówię. I trafił się Feliks Solski, ogromna, mówią ludzie, kariera.
Chodzili z Częstochowskim obrazem po domach. Przyszła Tosia i mówi:
– Chodźmy, w Poznańskiej ulicy jest obraz. Przyozdabiają i śpiewy ładne.
Poszłyśmy.
Nawet modliłam się, żeby tak Pan Bóg dał jeszcze, żebym się komu spodobała. Dzieci, co marzyły o swoich pięknych pokojach w blokach, już celu dopięły. Maszynę mi zostawili, żebym się ratowała. Maszynę, którą od nich i od siebie odpędziłam głód w wojnę, którą z ich dziadkiem, moim ojcem, na plecach przynieśliśmy przed 1939 rokiem z P. na piechotę do Laźmierza.
Jesteśmy u tego obrazu. Jak się już skończyło, siostra podchodzi i wychodzimy pod rękę. Z górki, od Karkosińskich. Schodzimy, a ona prowadzi mnie prosto na Feliksa Solskiego, piekarza.
– Panie Solski, jak tam mój mąż? Podobno byliście na piwie – mówi tak niby.
Solski przywitał nas z ukłonem, w rękę ucałował.
– Nie chciałybyście panie zobaczyć, jak u mnie wczoraj był obraz? Urządzone jeszcze. Zdjęcie zrobimy sobie.
Tosia mówi:
– No to chodźmy.
A ja już słyszałam dużo, że on karierę zrobił. Ale, mam tego swata, nie marzę o innej karierze. On jest bogaty, może sobie bogatej szukać. Zresztą słyszałam, że ciotka nim rządzi.
Ale to on mówi, żebyśmy poszli zobaczyć. Wchodzimy na podwórze, on cyk światło na podwórku, cyk w obórce, cyk w chlewku u kur. I w komóreczce ile węgla naszykował, że jak przyjdzie tu nowa gospodyni… Jeszcze półtora miesiąca brakuje do roku, jak żona umarła. Był z prawie dorosłą córką, dzieckiem ostatnim.
Koniecznie musiał się żenić.
Jeszcze pokazał letnią kuchnię murowaną, później do pokoju nas wprowadził.
Weranda piękna, malowana. Pokój jak kaplica. Jeden, drugi. Stanęłam za progiem w pokoju. gdzie ołtarz był urządzony, i mówię do niego:
– Panie Solski, tu jakaś szczęśliwa osoba przyjdzie. Będzie miała szczęście ta, z którą się pan ożeni. Pana złapią, ożeni się pan raz dwa.
A on mówi:
– A nikt mnie nie chce.
Tak naumyślnie. Tak się śmiał. A ja mówię też naumyślnie:
– Tak, tak, nikt nie chce …
Teraz coraz na tym miejscu obejmuje mnie:
– „Ale będzie szczęśliwa”. Ty płaczesz – mówi -jeszcze na mnie narzekasz?
A ja mówię:
– Przecież nic płaczę.
I tak wszędzie nam pokazał, po czym wychodzimy. Odprowadził do rynku. Tosia mówi: „ No to ja już żegnam”. On idzie dalej ze mną…
Przyszliśmy pod dom, pod moje ostatnie komorne mieszkanie, a ja nie mam wejścia do mieszkania, bo gospodarz jest niezadowolony, chce. żebym się wyprowadziła, wyłącza światło. Nie mogę go przecież zaprosić do środka po ciemku. Gospodarz wyłączył prąd. bo trzysta złotych miesięcznie kazał mi płacić na ogólny licznik, a ja nie, bo za innych płacić nic mam zamiaru. Ale była latarnia pod domem – w samo okno. Miałam widniusieńko, tylko że
pracować już nic mogłam w wieczór. Szło się spać i już. Raniutko wstawałam i pracowałam.
Ławeczka była przed oknem i on mówi: .”To siądźmy sobie na chwileczkę”. Pod latarnią. Jasno. Siedliśmy. On mówi:
– Dobrze. Że się dziś zapoznaliśmy. Ja teraz mam zamiar się żenić i muszę się żenić.
Ucieszyłam się. Cud, że poszłam do tego obrazu.
– Mówię do niego:
Mam takiego jednego, co chce się ze mną żenić, Ale nie wychodzi, bo bez ślubu cywilnego chce, tylko sam kościelny, a to się przecież nie uda. Już żeśmy próbowali. już raz na imieniny moje chciał, żeby mi taką niespodziankę zrobić, że weźmiemy ślub, Taką przyjemność dla mnie. Poszliśmy do księdza. On chciał podsmarować pieniędzy i że ksiądz musi dać ślub bez magistrackiego. Ksiądz nas wypędził. „Ja za was do więzienia nie pójdę. Mnie czeka pięć lal więzienia, jakbym tak zrobił. Trzeba pójść tam i przynieść mi zaświadczenie”. I jeszcze tak ksiądz powiedział: „Dziwię się pani, że pani chce za męża takiego, co takie warunki stawia. Bo to są warunki dla pieniędzy. Boi się, że pani będzie należeć do jego majątku. Pewno bogaty bardzo”. Nie był taki bogaty, ale może i dlatego. Potem do ojców jezuitów, do Lublina, mieliśmy pojechać i tam jak się da ofiarę na kościół, dadzą ślub. Nawet bez rozwodu. Ja przecież nie potrzebowałam rozwodu. Dał nam ksiądz, że jesteśmy wolnego stanu list, i on, i ja mieliśmy brać ślub u jezuitów…
Solski jak to usłyszał, od razu się w ten wieczór zapowiedział. Że przyjdzie w czwartek i wszystko omówimy. Ja się w duchu ucieszyłam ogromnie i już Bogu dziękuję.
Solski mówi:
– No to dobranoc. Idę, bo mam dziecko. Klucze mu nawet zostawiłem w umówionym miejscu, ale ono samo się boi po śmierci matki być w domu, Bardzo mi trzeba już gospodyni. Przyjdę po południu na pewno. Bo we czwartek do południa pracuję.
Odchodzi. Cmoknął mnie. Pocałował! Gdzie to się zdarza! Stary chłop przecież i ja stara. Pierwsze poznanie i już żeby pocałować?
Odszedł taki zadowolony. Strasznie ucieszona zaczęłam się modlić. Cały różaniec, to jest sto pięćdziesiąt Zdrowaś Maria, pierwsza radosna, druga bolesna, trzecia chwalebna.
Ach Boże! dumna taka jestem. Opowiedziałam Brewce, bo przyszła z szyciem. Biegiem poleciała i powiedziała swatowi, swojemu krewnemu, że wychodzę za mąż za kogo innego.
Na drugi dzień tamten od razu był u mnie. Przyszedł i już niech tam będzie i ślub magistracki. Raniutko; akurat wstałam w szlafroczku i poszłam wylać z kubła. Wychodzę, a on siedzi przed domem na ławeczce. Ubrany. Tak to różnie od roboty przychodził, a tu ubrany był jak na święto.
I od razu mówi:
– No, dowiedziałem się, że pani ma za mąż wychodzić za Solskiego, karierę zrobić. Ale ja jestem pierwszy przecież.
A ja mówię tak:
– Już za późno.
– Co za późno, zgadzam się – mówi. Już zgadzam się na magistracki ślub.
Bierze pierścionek, taki duży, obrączkę złotą. Wyjął z pudełeczka. Złapał mnie za rękę, tak aż nie wykręcił, wprowadził mnie do pokoju, pudełeczko postawił otwarte na stole, wsadza obrączkę na palec.
– Proszę – mówi. Już – mówi – obrączki są – i wyjął dwa tysiące złotych i położył na stole. Proszę – mówi – te pieniądze i pójdziemy do magistratu i zameldujemy – bo to trzeba było na miesiąc przedtem zamówić – i niech pani jedzie do najmłodszej siostry na Zachód i tam pobędzie przez miesiąc, żeby ten cham nie wiedział.
– Powiedział „cham” na Solskiego.
A ja mówię tak:
– Zaraz, zaraz … Przecież był czas i mieliśmy się pobrać. Prosiłam, niech pan zakończy już. Zgodziłam się przecież, już chciałam wyjść. Był czas, znaliśmy się osiem lat po weselu mojej córki. a teraz – mówię – to już przepadło, ja już tamtemu przyrzekłam.
A sobie myślałam, że przecież Solski dopiero we czwartek przyjdzie i dopiero … Ale jakoś byłam pewna. Po co tak swat kręcił, że nie chciał ślubu? Przepadło już.
On mówi:
– Tak się robi? Rozkochała mnie pani w sobie, a teraz bęc w błoto? Niech tam zdechnie? Pani jest zbrodniarką. Mnie pani zabiła. Ja tego nie przeżyję, bo ja za bardzo się zakochałem.
A ja mówię:
– No trudno, och! Jestem zbrodniarką – mówię. – Za tamtego wyjdę i już.
– No to do widzenia na tym świecie – on mówi.
Podałam mu rękę: „Do widzenia”.
Poszedł. Powolusieńku. Niedługo umarł. Solski przyszedł zaraz, przyszedł nawet chyba nie w czwartek, lecz w środę, kupił mi rękawiczki po drodze, perfumy i do księdza.
Od razu żeśmy zamówili. Poszliśmy do magistratu zaraz, tego samego dnia. Śpieszył się. Poleciał do mojej siostry Janiny, jak się dowiedział, że ja się nie zgadzam, tylko że za swata wyjdę. Janina kluski akurat gniotła. Przyleciała do mnie z ciastem na rękach.
– Bój się Boga, wychodź tylko za Solskiego. Taki był dobry dla tamtej żony, będziesz bogaczką, pójdziesz do prawdziwego domu. My, siostry, nie damy ci za tamtego.
Swat jak wyszedł, to powiedział:
– Zemszczę się na pani dzieciach. Wydziedziczę je z majątku.
Przeraziłam się, że Celina straci przeze mnie. Ale powiedziałam do siostry:
Dobrze, dobrze. Niech przyjdzie Solski.