Kino Wisła. Kino mojego dzieciństwa
Marcin Pisula
Spotkaliśmy się z Marcinem na jednej z projekcji w ramach FFiS Dwa Brzegi. Wielki namiot, plastikowe krzesła, klimatyzacja, dużo ludzi – najprawdziwsze kino. Rozmawialiśmy sobie o tym i w sposób oczywisty oraz nieunikniony zeszło na kino naszego dzieciństwa. kino w synagodze z czerwonymi, rozkładanymi fotelami. Drewniane wykończenia, tapicerka bordo, blaszany numerek na brzegu siedziska. Zielono złote kotary w drzwiach, takaż sama kurtyna rozsuwająca się przed każdym seansem.
Pani albo pan odrywający brzegi biletów przy wejściu. Kasa, a w niej rolka taśmy z biletami. Wymarzone miejsca na balkonie… Zatęskniliśmy oboje z Marcinem za szczenięcymi seansami „Wejścia smoka” i przymusowymi „Krzyżakami”. zatęskniliśmy za starym Kinem. Uradziliśmy oboje, że nie zawsze nowsze, nowocześniejsze, zastąpi stare, z duszą.
Bożena Gałuszewska
Spacerując pewnego razu w upalny letni poranek natknąłem się przypadkiem na plakat zapraszający na film w synagodze. Bez zastanowienia zdecydowałem się wejście i go obejrzeć. Film jak film nie to najistotniejsze. Podczas całej projekcji myśli moje wędrowały zupełnie w inny świat, jak bumerang powróciły wspomnienia ze wspaniałych dziecinnych lat, i nierozłączne związane z nimi chwile w „Kinie Wisła”.
Zniszczona podczas wojny, odbudowane w latach pięćdziesiątych synagoga została przeznaczona na miejskie kino. Nie będę oceniał czy była to właściwa decyzja czy nie. Zamienianie dawnych miejsc modlitwy na kina nie jest zdecydowanie czymś dobrym, ale dla mnie i moich kolegów było to szczególne miejsce – nasze ukochane „Kino Wisła”.
W świecie bez Internetu, komputera i telefonu komórkowego, z dwoma marnymi programami telewizji kino stało się jedną z najważniejszych atrakcji, sposobu zajęcia wolnego czasu, spotkań towarzyskich. Bilet był tani. Brakło na inne rzeczy, na kino zawsze się pieniądze znalazły. Zdarzało się, że na ten sam film rekordziści chodzili po siedem razy. Czasem pani bileterka przymrużyła oko i wpuściła za darmo.
Najwcześniejsze wspomnienia to oczywiście bajki. W ramach jakiejś akcji dla dzieci puszczano co dzień rano w wakacje kreskówki głównie polskie, radzieckie i czechosłowackie. Wstęp na poranek z bajkami był darmowy. Były zorganizowane tez też zbiorowe wyjścia ze szkoły. Potem były już bajki fabularyzowane: Akademia pana Kleksa i kolejne jej część, czy film o Iti, wodnych dzieciach i wiele innych. Z czasem zaczęliśmy chodzić na się filmy których bajkami już nie nazywaliśmy.
Filmów było wiele, nie sposób zapamiętać ich nawet części. Oczywiście zostają w pamięci największe szlagiery: „Gwiezdne Wojny” czy kolejne część Godzili. Na te filmy chodziliśmy po kilka razy. Pewnego razu wpadliśmy z kolegami na pomył, ze będziemy dopingować walce potwory. Jedni byli za Godzillą inni za Mechagodzillą. Och jakie były emocje. Niemal zaczęliśmy się bić. Wtedy przerwano film, przyszedł pan Miłosz i powiedział, że jak się nie uspokoimy to filmu dalej nie będzie. Trzeba się było uspokoić
Oczywiście nieodzownym elementem każdego seansu była „Polska Kronika Filmowa”. Pomijając jej propagandowo – ideologiczny aspekt była ona zdecydowanie fajniejsza niż dzisiejsze bloki reklamowe.
Nieodzownym elementem niemal każdego seansu była awaria. Coś strzelało, taśma się rwała, czasem było czuć specyficzny zapach spalenizny. Zazwyczaj po paru minutach naprawiano sprzęt, ale czasem przerywano seans i z biletem kazali przyjść dopiero na drugi dzień.
Kino pełniło także funkcję miejskiej Sali widowiskowej. Odbywały się tam różne uroczystości, akademie. Pamiętam dobrze wielką akademię z okazji „Dnia Olimpijczyka”.
Utkwiło mi to szczególnie w pamięci. Grałem wówczas na cymbałkach i chyba już nigdy na żadnym instrumencie nie grałem.
Wracając do filmów. Jak człowiek stawał się starszym coraz bardziej nęciły nas filmy dozwolone od 18 roku życia.
Panie bileterki ostro przestrzegały zasady, wiedziały dobrze kto chodzi, do której klasy i na niedozwolone filmy wpuścić nie chciały. No, ale jak wiadomo zakazany owoc smakuje zawsze lepiej. Korzystając z nieuwagi kasjerki, czy przemycony przez starszego brata jakoś udawało się wejść na ten niedozwolony film. Pamiętam z tych filmów dobrze pierwsze spotkania z Brusem Lee, czy Klasztorem Shoulin. Niestety podczas podziwiania walk słynnego Brusa Lee nie zauważyłem, że siedziała sobie koło mnie moja wychowawczyni pani Kalinowską. Były potem małe problemy, ale było warto.
Potem już czar kina zaczął troszeczkę maleć, inne zajęcia, zaczęły coraz bardziej dominować mój wolny czas. Potem była matura i studia.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych kino przejął pan Bartoszewicz zwany powszechnie Pszczółką. Kino się zmieniło. Zamontowano nowe fotele, zmieniono balkon, poprawiono stan techniczny aparatury. Kino stało się nowocześniejsze, repertuar był niemal teki sam jak w Puławach czy Lublinie, ale urok dawnej „Wisły” wraz z dzieciństwem odszedł w przeszłość.
Wreszcie kino zamknięto, pozostały wspomnienia.
Marcin Pisula